Strona:Maria Rodziewiczówna - Klejnot.djvu/136

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

go przeciwnika z cierpliwości, ale w téj chwili panna Barbara wezwała ich na obiad.
Gdy przyszli do jadalni, zastali tam już Szymona Łabędzkiego i geometrę Bahę, rozmawiających żywo, ale półgłosem.
Oyrzanowski przedstawił ich, a Sokolnicki żywo zapytał:
— Cóż? Udało ci się?
Szymon się skrzywił.
— W połowie. Ze szlachtą wygraliśmy, ale chłopi przywieźli tuzin pijanych świadków, i sprawa o kradzież drzewa przepadła! Dowiedli, że granicy nie znali i myśleli, że biorą sągi z lasów pana Zagrodzkiego do gorzelni.
— Co? Jak? — wmieszał się Zagrodzki ciekawie.
Nastawia téż uszu Nika.
— To, proszę pana, sprawa, jakich się u nas rocznie rozegrywa kilkadziesiąt. Latem złapałem na gorącym uczynku czterech chłopów z sągami drzew na furach, o wiorst trzy od pańskiéj granicy. Dziś mi dowiedli, że byli najęci przez administracyę Głębokiego do zwózki drzew.
— To fałsz!
— Wiem o tém, ale zanim im tego fałszu dowiodę, minie lat parę i kosztować to będzie pięć razy wartość sągów.
Sokolnicki zwrócił się do Niki i rzekł szyderczo:
— Rubrykę na podobne intratne rozchody proszę