Przejdź do zawartości

Strona:Maria Rodziewiczówna - Klejnot.djvu/68

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

Niech pan sobie to nazwisko zakarbuje, bo będzie o tém mowa!
— Dlaczego?
— Wspomni pan moje słowo.
Sokolnicki brwiami ruszył, kwit napisał, pieniądze zgarnął i wziął też za czapkę.
— Przeprowadzę cię. Wstąpimy po drodze do stajni. Zobacz konie, co się gotują na jarmark, a po drodze obejrz ciesielską robotę przy oborach.
Gdy wychodzili, tuż u drzwi natknęli się na żyda, który musiał rozmowy ich podsłuchywać, tak miał minę zmieszaną.
— Czegoś tu? — krzyknął Sokolnicki.
— Przyszedłem spytać: czy jasny pan nie sprzedałby mnie tych młodych koni?
— A cóż to? Do pachtu ich potrzebujesz? — wtrącił Szymon, przyjrzawszy się żydowi.
— Dlaczego? Albom to ja pachciarz?
— A pachciarz z Głębokiego i Altera szwagier. Chcecie konie tak osaczyć, jak las.
— Jak pragnę szabasu doczekać, tak ja wcale nie z Głębokiego, ale z miasteczka. Mam młyn, deptak i końmi handluję.
— A cóż to, moje konie na deptak! — oburzył się Sokolnicki.
— Téj ceny, co ja panu dam, nikt nie da.
— Tak wam się zdaje: zobaczymy! — zajadle mruknął Szymon.