Strona:Maria Rodziewiczówna - Klejnot.djvu/69

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

— Cóż? Pokazać mu konie? — spytał go zcicha Sokolnicki.
Ale Szymon już stracił cierpliwość i wybuchnął:
— Psami go wyszczuć z folwarku! On jest z Głębokiego pachciarz, podkupiony, faktor szatański! On wszystko zatarguje, śmieszną cenę da, towar oszkaluje na cały powiat, żeby w końcu za bezcen kupić. Chce pan, zawiozę go do Głębokiego i przywiozę świadectwo, że on tameczny.
— Tam mój brat siedzi na pachcie — bąknął żyd, widząc, że niezręcznie zaczął.
— Tak? Ruszajże, zkąd cię licho przyniosło! Konie nie dla was! Pójdą na jarmark do Łęcznéj, Marsz, i pod drzwiami nie podsłuchywać, pamiętaj!
— Jasny pan dzisiaj nie w humorze. Ja przyjdę drugi raz. Ja rzetelną cenę dam!
Pokornie cofał się żyd i zaraz z ganku rzucił się w bok i zniknął.
— A to gałgany! — sapał Sokolnicki. — Oni naprawdę gotowi przeszkodzić w téj sprzedaży. Co robić, Szymku?
— Dotrzymać, co pan obiecał. Posłać do Łęcznéj.
— A koszt! A ryzyko! Pieniędzy gwałtem potrzebuję. Grosza nie mam!
Szymon się zasępił i umilkł. Na to nie było rady.