Strona:Maria Rodziewiczówna - Klejnot.djvu/42

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

— Prosiliście go, ojcze, o paliwo na zimę?
— Nie śmiałem. On coś takiego ma, że do niego ani rusz z prośbą. Może ty śmielszy z nim?
— Nie chcę. Jego oczy na wskroś przejmują i wstyd się robi! Idźcie raczéj do pana po kwit, za waszą fatygę przy tych złodziejach.
— Chyba — mruknął Makar. — Fatyga — bo spora, ot i dziś chyba zanocujemy w straży. Ja-bo już rąk nie czuję od wiosła! Psia pora!
Szymon rozmowy téj nie słyszał, ani powrotnéj drogi nie pamiętał. Zbudził się zaledwie, kołatany na wózku, który chłopi najęli w drugiéj wsi, sąsiadującéj z jego leśniczówką.
Wyboje przyprawiały go o mdłości, zaciskał zęby i cierpiał w milczeniu.
Tak stanął wreszcie w osadzie, leżącéj na skraju puszcz dworskich, gdzie od lat trzech mieszkał, zarządzając lasami.
Powitało go radosnem szczekaniem parę psów faworytów, i stara kobieta, chłopka, która gospodarzyła u niego.
W osadzie paliło się światło, bo go oczekiwano oddawna. Stara, na widok swego chlebodawcy, nawet się już nie zdziwiła.
— Wnieście do izby i połóżcie w pościeli — komenderowala chłopom. — To w Dubinkach go pewnie tak urządzili.