Strona:Maria Rodziewiczówna - Klejnot.djvu/415

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Czy to prawda, że Sokołów sprzedany?
— Niestety! — odparł Oyrzanowski — i nie mogłem słowa wyrzutu uczynić Sewerowi. Zresztą on sam cierpi nad ludzkie pojęcie. Cierpi sercem i ambicyą.
— I nie winien w niczem — dodała Basia. — Gdyby nie to ostatnie nieszczęście, gdyby Łabędzki żył, możeby jeszcze wytrwał. To go domęczyło.
— I co myśli czynić?
— On, biedak, nic nie myśli. On tylko cierpi. Od czasu, gdy się na tę ostateczność zdecydował, nawet nie był w Sokołowie. Cóż on? Drzewo z ziemi wydarte — zginie!
— Ależ to jeszcze da się powstrzymać! Niech zwróci zadatek. Kredyt znajdzie. Niech go państwo otrząsną z apatyi. To gorsze od śmierci!
— Widziałem jego rachunki. Nieuczciwie byłoby żądać kredytu. Sokołów nie wytrzymuje ciężarów.
— I pani na to się zgadza? — zwróciła się Nika do Basi.
— I ja nie widzę innego uczciwego wyjścia.
— A zatem to racya, że tylko Łabędzki kochał go i rozumiał, bo gdyby on tu był, nie dałby mu zginąć! — rzekła żywo Nika.
Oyrzanowski głęboko westchnął, Basia pobladła.
— Ma pani racyę — rzekła. — myśmy bezsilni!
Nika była oburzona, ale coraz trudniéj jéj było