Strona:Maria Rodziewiczówna - Klejnot.djvu/189

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

by nabijano z wielką uwagą. Probowano kordelasów; miny były uroczyste.
Zagrodzki objął za ramiona Szymona, jeszcze raz polecając opiekę nad córką, któréj zaproponować zejścia z placu nawet nie probował. Kuzynkę Ilinicz podjął się odprowadzić do leśniczówki. Ten lubił w polowaniu tylko zakończenie, obiad: karty, rozmowy, czasem handle na konie i broń.
Szymon wyprowadził myśliwych na tryb szeroki w świerkowym ostępie.
Środkiem płynął ruczaj ledwie widoczny i gdzieniegdzie rosły olchy. Strzelcy mieli przed sobą o kilkanaście kroków czarną ścianę świerków, za sobą dębowy las, dość rzadki. Prawie każdy, zajmując stanowisko, po tych dębach spojrzał, wybierając najbardziéj rosochate, na wypadek odwrotu, i każdemu mocniéj biło serce.
— Pamięta pan moją wolę! — szepnęła Nika. — Za dobry punkt wdzięczność moją kupi sobie pan, a ja na wiatr nic nie obiecuję.
— Za taką nagrodę gotówem zdradzić pana Zagrodzkiego — odparł z uśmiechem, rozglądając się uważnie. — Tu pan stanie! — rzekł głośniéj do pana Seweryna.
Ten chwilę się zawahał, obejrzał położenie i wskazał jakiś punkt w dali.
— Tamtędy wyjdzie! Dobrze! Dajże mi porządnego sąsiada, bo tu nie żarty!