Strona:Maria Rodziewiczówna - Klejnot.djvu/161

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

ikecgo, ścierała resztę nieufności i sztywności, humory czyniły się różowe.
— Już to i nasz pan słodki nie jest. Nie trzeba mu złości żoninéj! — zawołał ekonom. — Sądny dzień miał wczoraj pisarz o obroki. Szelma jedna, choć dobry chłopak, pomyli się w rachunkach i chce mi fornalkę głodzić! Nie słyszał pan w pałacu o tém?
— Nawet i mowy nie było. Pan się wykrzyczał i zapomniał. Tylko na osuszkę wódczaną narzekał i mówił, że klucz od magazynu do siebie weźmie.
— A i owszem! — zawołał magazynier. — Spadnie mi odpowiedzialność za stare kuty, które cieką jak rzeszota. A nie mówił, kiedy to nastąpi?
— Od pierwszego listopada. Nie ciesz się pan zbytnio: nie długo to potrwa. Znudzi się panu rychło.
— Niech spróbuje, jakie to słodkie! Niech pozna, co to za psia służba! A zresztą, niech potrafi skontrolować! Ot, załóżmy się, u kogo będzie większa osuszka?
I śmiał się, mrugając do gorzelanego, i Szymon śmiał się także, a wściekłość go ogarniała na tych wrogów, sytych chleba pańskiego, rozmyślających tylko o oszustwie i krzywdzie dziedzica.
— I z Alterem pan zadziera! — wtrącił krytycznie ekonom. — I źle się to skończy, bo żyd obrotny, pieniężny, potrzebny dworowi. Poco go drażnić o byle głupstwo! Każdy żyć musi, a mojém zdaniem, w wiel-