Strona:Maria Rodziewiczówna - Klejnot.djvu/45

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

Tego dnia przyniesiono starego Łabędzkiego na noszach z boru, pociętego śmiertelnie przez rannego odyńca. Żył jeszcze kilka godzin, a gdy pan Sokolnicki go odwiedził, rzetelnie strapiony wypadkiem i stratą poczciwca, tak do niego rzekł:
— Proszę pana, niema czego się trapić. Od śmierci nikt się nie wykręci. Trzeba to odbyć, i basta. Wolę tak, prędko, niżbym miał długo kawęczyć w łóżku, w domu, wśród kobiecych lamentów. Szkoda mi tylko psów, bo to zmarnieje ze szczętem beze mnie. Ot, już słyszę, jak wyją, niebogie. Mam téż prośbę do pana i legat. Trochę grosza mam w kasie, to proszę oddać żonie, na otarcie łez. Mam też chłopaka, to tego darowuję na własność. Oto przy świadkach. Pieniądze żonine, chłopak pański! Niech go pan nie opuści, a już ja dopilnuję, żeby on to panu odsłużył. Czy dobrze?
— Bądź spokojny. Ojcem mu będę!
— Dziękuję panu. Oj, jak psy wyją! To już po mnie zawodzą! Mają racyę! Będzie im źle!
To wszystko Szymon dobrze pamiętał. Te słowa, i ojcowskie błogosławieństwo, i pogrzeb starego, na którym istotnie psy tak wyły, jakby przeczuwały, że tracą opiekuna, i potém swe przesiedlenie z oficyny do pokoju panicza, z którym się już nie rozłączył, aż wrócili obadwa z patentem skończenia nauk.
Wtedy panicz stanął do pomocy ojcu, który