Strona:Maria Rodziewiczówna - Klejnot.djvu/266

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

— A ja com wam zawinił, żeście tak nienawistni?
Antolka nic nie odrzekła. Zacięła usta, a że ludzie wchodzili do izby, wślizgnęła się między gromadę i znikła.
Chata wnet napełniła się szlachtą. Każdy pozdrowił z uszanowaniem Szymona i szedł pomodlić się u zwłok. Kobiety zajęły się Morską, która się obudziła i poczęła okropnie zawodzić.
Wśród tego zamieszania, jęków, modlitw Szymon widział zewsząd na sobie oczy szlachty zbiedzone, pokorne, wyglądające tylko jego rozkazu.
Zaraz téż zarządził ustawienie zwłok w izbie gościnnéj, posłał po deski, po światło, na swój koszt polecił Sewerynowéj staranie o poczęstunek.
Gdy wszedł późny dzień listopadowy, Morski już leżał odświętnie ubrany na tapczanie, pokrytym kilimkiem; w stodole sąsiedzi zbijali trumnę, a nad umarłym, wedle miejscowego zwyczaju, śpiewano pieśni nabożne.
W kuchni Szymon siedział nad matką. Kobieta zrazu na jego widok oczy zakryła z jękiem, ale on jéj ręce od twarzy oderwał i począł mówić:
— Nie godzi się wam, matko, oczy przede mną kryć, ani patrzeć, jak na Kaina. Nie winien ja nic, ani was nie obwiniam, ni sądzę. Co wam dziś zginęło, to Bóg zabrał. Został wam Antek, Weronka i ja. Będzie wam z nami spokojniéj, niż dotąd, bę-