Strona:Maria Rodziewiczówna - Klejnot.djvu/77

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

daków. Żeby sumienie żyło u panów, inny byłby ład na świecie.
— Sumienie, wedle was, to żeby każdy swoją własność między was rozdzielił, a sam na żebry poszedł. Może-by pan Sokolnicki na to przystał, ale wy-byście chcieli wziąć jego ziemię, a ciężary téj ziemi jemu zostawić. To znowu kwestyę zmienia!
— My chcemy tylko swojéj własności. Od wieków te pólka nam dane.
— Toć was nie rugują, tylko te pólka są zapisane w podatkach, a wy nie chcecie czynszu wnosić; no, i granic nie wolno przecie co roku zmieniać, boć wreszcie i Salomon nie rozsądzi! Toć wam to wyroki jasno dowiodły.
— Wyroki?! Jeszcze i jeden nie był sprawiedliwy.
— Aha, a żeby mieć te summy, co proces kosztuje, możnaby drugi Sokołów kupić. Ale co mamy się spierać? Będzie jutro nowy wyrok. Może na waszą korzyść...
Stary usta zaciął i, nie patrząc na Szymona, rzekł:
— Słyszę, wczorajsza sprawa pójdzie téż na sąd?
— A jakże? I Morscy zakosztują turmy.
— Zle się stało, ale trzeźwemu nie warto było pijanych zaczepiać.
— To téż nie będzie sądu o bitwę, ale o dębinę. Ja ta swojéj skóry po sądach nie włóczę!
Umilkli chwilę; jechali przez bród stępa; woda