Strona:Maria Rodziewiczówna - Klejnot.djvu/9

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.



I.

Szymon Łabędzki płynął już godzinę, nikogo nie napotkawszy na wodnym szlaku. Czas i pora nie były zachęcające do wycieczki: późna jesień i późny zmierzch, chłód i ciemność. Pamięcią i nawyknieniem można się było tylko kierować, bo woda, niebo, ziemia — były jedną płachtą siwą, tak je mgły zasnuły i spoiły. Wilgoć przejmowała do kości, a czasem, gdy słaby powiew poruszył opary, przewalały się leniwie, przybierając postaci fantastyczne wiedźm choroby i śmierci.
Na wydrążonym pniu stojąc i wiosłując, Szymon Łabędzki także do widma był podobny, tak miarowo, i bez szelestu, i powoli popychał swe pierwotne czółenko, tak milczał i poruszał się naprzód, jakby w mgle, czy chmurach płynął. Wkoło panowała tak zupełna cisza, jaką tylko na téj wodnéj pustyni przynosi jesień, zabierając ptactwo, spędzając ryby na głębie, a myśliwych i rybaków do zagród i ognisk domowych.