Strona:Maria Rodziewiczówna - Klejnot.djvu/21

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

bobry, w dzikim gąszczu łóz i tataraków. Do łódki Szymona wsiadł Ihnat, syn Makara, na dnie przykucnął i uważał to za zupełnie słuszne, aby właściciel sam wiosłował.
Wziął tedy w opiekę strzelbę leśniczego, otulił kurki połą siermięgi i rozpoczął rozmowę:
— To pan sam szkodę znalazł?
— Nie, znalazł Denys, strażnik, ale się bał sam do Dubinek narażać, bo mu przeszłego piątku Makarewicz dwa zęby wybił.
— O! Ja-bym mu za to szczęki połamał! Ale Denys, to tchórz. Wiadomo, taki co pisać umie z naszych, rozumie się, to już trus i kaleka!
Szymon się uśmiechnął.
— Pisanie nikomu nie szkodzi. W innych stronach to i na pokaz nie znajdziesz niepiśmiennego chłopa, a przez to bogaci!
— Oho! To nie dziw! Pisanie nauczy wszelakiego szachrajstwa i sądzenia i fałszowania, a tem najprędzéj bogactwo zbierzesz. Ale takie bogactwo nie pasuje chłopu prawdziwemu. Uh — znam ja piśmiennych. Tekli ojciec zaszedł daleko pisaniem! Niechta przepadnie!
— Niema o nim wieści?
— Chwała Bogu, nie! A do kogożby się dowiadywał, jak ciotka umarła? A może téż i on już zdechł w katorgach. Nie daj Boże, by wrócił.
Zamyślił się chwilę i spytał: