Strona:Maria Rodziewiczówna - Klejnot.djvu/304

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

Pod wieczór przyjechał Sokolnicki. Pomodlił się w milczeniu u zwłok i poszedł do siostry.
Zastał ją spokojną, zimną. Składała do kufra ubranka dziecinne i swoją bieliznę.
Spojrzeli na siebie i zrozumieli się.
— Cóż myślisz robić? Zaraz po pogrzebie się wyprowadzacie? — spytał ponuro.
— Daj mi kąt w Sokołowie — rzekła, składając ręce. — Mnie i dzieciom! Nie dasz: pójdę na żebry, ale z nim — nigdzie!
— Mój dom — twój dom — odparł z prostotą, nie zdziwiony nawet, tak do siebie byli podobni charakterem — Ale czy on się zgodzi? Może cię zmusić.
— Niech spróbuje! — rzekła, podnosząc głowę. — A na com ja jemu? Dla niego pracować już nie będę. Kroku nie zrobię, słowa nie powiem, palcem nie ruszę Niech spróbuje!
— A dzieci? Może ci ich nie dać, odebrać.
— Dzieci! On o nie nie dba. Nikt ich nie kupi.
Sokolnicki czuprynę potarł.
— Mówiłaś już z nim?
— Nie, i nie będę. On mnie nie pytał o radę, nie znaczę dla niego nic, i on dla mnie niczém. Między nami skończone.
— Gdzież on jest?
— Nie wiem. Zapewne zdaje moją pracę i znój i dobro! Odesłałam mu klucze i księgi: jestem wolna. Pakuję swe graty. Dziękuję ci za dach