Strona:Maria Rodziewiczówna - Klejnot.djvu/437

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Ja mam tylko sygnet i matczyną obrączkę — rzekł, oddając jéj oba i pokornie całując rękę.
Gdy wrócili do gabinetu, Oyrzanowski obie ręce do Sokolnickiego wyciągnął i łzy miał w głosie.
— A widzisz, chłopcze, a widzisz! — zawołał. — Nie wolno ci odchodzić. Zostaniesz i wytrzymasz! My wszyscy z Anteusza rodu...
— Noc cudna. Chodźmy na spacer! — szepnęła Nika do Basi.
Wyśliznęły się do ogrodu i ruszyły ku kaplicy.
— Sewer przyjął pieniądze — rzekła Basia.
— Dziękuję pani. Niech-że mi pani tajemnicy dochowa, pomimo, żeśmy się dzisiaj zaręczyli.
— Nie może być!
— I muie trudno w to uwierzyć. Powinnam była trochę się podrożyć za zimową fugę, ale noc dzisiejsza jest zanadto piękna. Stało się.
Zaśmiała się i natychmiast spoważniała.
— Szkoda życia na komedye i udawania. Kocham go, a ciężką ma dolę. Zdaje mi się, że we dwoje będzie mu lżéj. Dosyć cierpiał...
Obejrzała się. Sewer szedł ku nim, zcicha gwiżdżąc.
— Wuj już zasiadł do pisania. — rzekł. — Mnie wyprawiał spać, ale noc zanadto piękna. Ejże, a tam co stoi pod ścianą kaplicy? Starościna, czy coś podobnego?