Przejdź do zawartości

Strona:Maria Rodziewiczówna - Klejnot.djvu/194

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

Wtedy ujrzała też raz pierwszy Nika, że i Sokolnicki umiał się śmiać.
Stał przy zabitym niedźwiedziu i nogą go trącał, a obok niego stał Hipek, patrząc żałośnie na szczątki swéj rusznicy.
— Czém ja panu się odwdzięczę! — wołał Zagrodzki, wyciągając do bohatera ramiona.
— Niema za co, panie, doprawdy niema za co! Szymon był obok, nic-by się pannie Weronice nie stało złego. Niedźwiedź myślał o ucieczce, a nie o napaści. Nawinął mi się pod strzał, i tyle! Ale gdzie reszta, gdzie psy, gdzie naganka?
Odpowiedź przyszła w tej chwili. Był to nadleśny konno, cały wzburzony.
— Niedźwiedzica leży w jamie. Nie daje się ruszyć. Co robić? — zwrócił się do Szymona.
— Daleko? — zagadnął Sokolnicki.
— Parę tysięcy kroków w głębi.
— Chodźmy do niéj.
— Chodźmy — powtórzyła Nika.
— Nie pozwolę! Nie pójdziesz! Mam jedno dziecko! — zawołał Zagrodzki.
— To pójdziemy z papą pod rękę — zaśmiała się, ciągnąc go za sobą.
I poszli wszyscy gromadą, przez gąszcza i wywroty, kierując się na wrzask naganki i zajadłe szczekanie psów.
Sokolnicki, widząc w oczach myśliwych zawiść