Strona:Maria Rodziewiczówna - Klejnot.djvu/193

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

— Ja-bym mu był łeb rozmiażdżył! Już mi pod ręką był.
— Tobie na łbie warto twą strzelbę rozbić! — odparł gniewny głos Sokolnickiego. — Z takiem rupieciem chodzi się na kaczki, a tyś się podjął pilnować panienki. Daj mi zaraz ten grat przeklęty!
I słychać było rozbijanie w sztuki drewna i zamka.
Nika wstała, bo już zdala Zagrodzki biegł zdyszany, krzycząc:
— Nika, Nika! Gdzie moje dziecko! Boże!
Woyna chciał jéj podać ramię, ale już odzyskała swą moc i swobodę.
— Dziękuję panu! Stchórzyłam jak rekrut, ale to się podobno zdarza i bohaterom. Jestem, papo, ale się wstydzę pokazać!
Zagrodzki porwał ją w ramiona i płakał.
— Mój Boże! Co matka powie! — powtarzał. — jakże to było? Kto mi dziecko uratował?
— A któżby! Seweryn — odparł Woyna bez cienia zawiści. — Ja biegłem wprost. Wszyscy krzyczeli. Przyznam się, żem dla pośpiechu nawet strzelbę rzucił. Straciłem głowę. A ten dopuścił bestyę na kroków kilkanaście, do tego chłopca, i palnął. Wtedym upadł, potknąwszy się na korzeniu; ktoś przeze mnie przeskoczył; podrapałem się o gałęzie, no, i dopadłem do panny Niki... już po wszystkiem.
Nagły wybuch śmiechu zakończył opowieść.