Strona:Maria Rodziewiczówna - Klejnot.djvu/446

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Mądrze-ście, didu, uczynili! — ozwał się Hipolit. — Zbóje go za umarłego mają, i spokojni. Teraz my ich mamy w ręku.
— Ale któż go tu przyniósł?
Dziad milczał.
— Powié wam, jeśli zechce! — rzekł po chwili i począł u komina napój jakiś przelewać.
— Puśćcież mnie do niego! Niech choć uwierzę, że żyje.
— Idźcie. Moc mu wraca.
Hipolit świecił drzazgą, stanęli obadwaj nad posłaniem. Szymon, już spokojniejszy, zcicha się odezwał:
— Jutro święty Jan! Jakże tam panu?
— Nic! Dobrze załatwione! Nie martw się — tylko żyj, żyj!...
— Będę. I pieniądze marszałka się znajdą; ci ich nie wzięli.
— Kto — ci?
— Alter, Onyśko i ten Narcyz kulawy.
— Trza ich brać! — zawołał zajadle Hipolit.
— Bierz! Wilczyca niech chłopców da! Idź zaraz! A panu naprawdę spokojnie?
— Naprawdę. Nic złego nie grozi.
— O! to mi piorunem zdrowie wróci. A w Horodyszczu co słychać?
— Zdrowi. Opłakaliśmy cię z Basią.
Szymon się uśmiechnął radośnie.