Przejdź do zawartości

Strona:Maria Rodziewiczówna - Klejnot.djvu/70

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

Wszelkie wysiłki rozbijały się o ten grosz, który Sokołów połykał łatwo, dawał bardzo trudno.
Weszli do stajni i obejrzeli konie. Były to cztery brudne kasztany, dobrane wyśmienicie.
Sokolnicki, jak każdy młody obywatel, konie lubił, hodował i znał się na nich. Stajnia sokołowska, chociaż obecnie zmniejszona, miała dobrą reputacyę, tylko, jak we wszystkiém, tak i tu brak pieniędzy psuł wiele. Konie, dużo warte, szły zwykle w marnéj cenie, gdy potrzeba przycisnęła, i dlatego, jak kruki, zwykle krążyli wkoło tych koni tylko żydzi kupcy.
— Ta czwórka powinna pójść za półtora tysiąca rubli — rzekł Szymon po obejrzeniu.
— Ba! Tutaj! Któżby takiemi końmi jeździł? Ordynat chyba, gdyby nie siedział za granicą.
— Niech pan je weźmie na polowanie do Głębokiego. Niech je ludzie zobaczą.
— Oszalałeś! Konie pasione na jarmark, młode i szalone, brać na polowanie! Zresztą jam nie konkurent, żebym jeździł czwórkami. Wezmę stare, bryczkowe, i basta.
— No, to padam do nóg i wracam do lasu. Poco się pan radzi, kiedy nigdy rady nie usłucha?
Skłonił się i odszedł. Młody człowiek chwilę był urażony i wargi gryzł gniewnie.
Ostatecznie Szymon bywał czasem zanadto śmiały.