Strona:Maria Rodziewiczówna - Klejnot.djvu/471

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Pan Seweryn, naturalnie, podrze to, zniszczy, ale jéj to powie, żeby uspokoić, a ją ta łaska zaboli, upokorzy: nie zechce przyjąć.
W téj chwili Sokolnicki wpadł z powrotem, ale się bardzo śpieszył.
— Idziemy jeszcze na spacer. Cóż? Ile tego jest?
— Pięćdziesiąt cztery tysiące osiemset siedemdziesiąt dziewięć rubli i różnych weksli fura.
— Daj mi ten ułamek, a bierz na długi pięćdziesiąt cztery tysiące. Weksle obejrzymy potem.
Szymon, to czerwony, to blady, dłoń na odłożonéj paczce weksli położył i zdławionym głosem wyjąkał:
— A to... to ja proszę pana... darować mnie.
— Cóż to? — ciekawie spytał Sokolnicki. — Naturalnie, bierz co chcesz! Ale pokaż.
Żadna siła nie usunęłaby dłoni Szymona.
— Niech pan da i nie pyta. To kwity ubogich ludzi. Procentami zapłacona summa! — wyjąkał, gotów, by się nie zdradzić, siłą zatrzymać tajemnicę.
— Szymek, ginę z ciekawości! Bierz; nie spojrzę, ale wyszpieguję, jacy to ubodzy ludzie. Oj, masz sekrety: będziesz się musiał spowiadać!
Roześmiał się i palcem mu pogroził.
Potem obojętnie na skarby spojrzał i wybiegł.
Łabędzki odetchnął. Zmiął weksle i prędko je