Strona:Maria Rodziewiczówna - Klejnot.djvu/427

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

szmat! Gospodarz o swe bydlątko się kłopoce: a pan o nas tylu nie pomyślał jako zostaniemy. A my na panu się oparli, panu zaufali, jako ojcu, jako nas Szymon nauczył.
— Czegóż wy ode mnie chcecie? — wybuchnął pan Seweryn. — Widzieliście przecie moje klęski. Wytrzymywałem, ilem mógł; dłużéj, więcéj nie mogę!
— A człowiek sprawiedliwy, Hiob, ile stracił, a przecie Bóg mu oddał! Nie czytał pan? święte żywoty? — rzekł Adam, palec w górę podnosząc.
— A Szymonowe słowo pan zdradzi! — dodał Seweryn. — Ze dworem wy jedno teraz, jedno was boli, jednego stróżujecie! Pilnujcie stróży, bo święte stróżowanie; nie dajcie niecnocie zdradzić. To tedy pan się wypiera Szymonowego słowa?
— Szymou był mi najdroższym bratem i święte słowo jego, ale...
— To kiedy pan słowo potwierdza, to my w prawie pana nie puścić i nie dozwolić na zły zamysł. Stróże my, no, to razem stróżujmy. Pomrzemy — odejdziem, a żywi — trza stać! Nie wolno panu inaczéj! — przerwał gwałtownie Makarewicz.
— Trza panu robotnika — damy! — zawołał ktoś w tłumie. — Trza panu sług — bierzcie naszych chłopców! Jak panu źle, to ma pan prawo od nas pomocy wymagać, jako od swoich, ale odchodzić nas — to nie wolno!