Strona:Maria Rodziewiczówna - Klejnot.djvu/390

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

wśród nich Szymon i, zawsze przytomny, stanął między panem Sewerynem a złodziejami.
— Tu się co dzieje? — zawołał, udając, że nic nie wie. — A! kradziono kartofle, z pod zamka! Aha, złodziejstwo z włamaniem. Hipolit tu jest? Dobrze! Masz konia, skocz po policyę na wieś. Obecni obowiązani są czekać na zejście władz i protokuł. Żeby tu światło było! Spiszę akt zaraz, świadkowie są: ja i Dubiniecki. Wystarcza.
— Ja potrzebuję doktora! Jestem ranny! — zawołał Szumlański. — Mam także świadków!
— Świadków, jakich? Obecni spólnicy kradzieży nie mogą świadczyć — odparł zimno Szymon.
— Tu nie było kradzieży! Sprzedałem własne kartofle z ordynaryi. Tego mi nikt nie może zabronić — rzekł Szumlański.
— Dobrze, zanotujemy to sobie! Na sądzie się wyjaśni, czyje były kartofle — odparł zimno Szymon.
— Tobie co do tego? Ty się jakiém prawem mieszasz? Tyś sam złodziéj i lizus! Z gęby żyjesz, a na drugich śmiesz rzucać oszczerstwa! Rozwiązać mnie! — wył młynarz.
— Rzucił się na mnie i dusił. Niech leży związany — rzekł pan Seweryn.
— To prawnie! Policyi cię oddadzą związanego.
Tymczasem na zgiełk zaczęli we dworze ludzie się budzić i nadciągać. Pierwsza zjawiła się Szumlańska z dziećmi, daléj gorzelany i pisarz, wreszcie