Strona:Maria Rodziewiczówna - Klejnot.djvu/224

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

Weronka, zakłopotana, nie umiała dziękować. Z pełnemi rękoma lnu stała bezradna i tylko powtarzała:
— Oj, tyle, tyle!
— Chłopa masz dużego! Wiele trzeba! — śmiały się kobiety.
— Dziękuję wam! Dosyć, dosyć! Bodajże wam len za to urodził, jak las! Doprawdy, i nie doniosę do czółna!
Szymon patrzał rozrzewniony. Ilekroć oburzony bywał na lud za jego ciemnotę, dzikość i nieuczciwość, tyle razy sceny podobnéj ofiarności godziły go z nim.
— Dajże! Ja ci pomogę! — rzekł.
I wyszli obładowani lnem.
— A bacz-no, Weronka! — rzekł po drodze — Szlachcianki z Dubinek nie obdarzą nigdy chłopianki, ani ugoszczą. Za despekt sobie to mają! A przekonasz się, jakem ja się przekonał, że ci ludzie prośćsi są w duszach, niźli ci, co klejnot ino malowany zachowali, a sami w błocie siedzą! Nie straszno ci będzie saméj płynąć?
— Nie, ino marudnie! — odparła, otulając się od wichru.
Wtem człowiek zaczerniał przed nimi.
— Kto idzie? — spytał Szymon.
— To ja, Hipolit.