Przejdź do zawartości

Strona:Maria Rodziewiczówna - Klejnot.djvu/268

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

wierzył, teraz-bym już tylko dokumentom uwierzył. Skrzywdziliście sami siebie najgorzéj.
W téj chwili weszła Weronka i nieśmiało zbliżyła się do matki. Kobieta odtrąciła ją ręką.
— Precz ztąd, bezwstydna! — krzyknęła.
Szymon powstrzymał uderzenie i, obie jéj ręce ująwszy, bystro w oczy spojrzał.
— Matko! ja was dziś znowu błagam, niechże choć raz nie napróżno: darujcie jéj! Mnie karzcie, bom im ułatwił, ale pomnijcie, że gdyby nie jéj ucieczka, żoną Makarewicza-by była. Nie bezwstydna ona, choć przeciw zwyczajom postąpiła. Zróbcie mi łaskę, nie odpychajcie jéj w takiéj godzinie.
— Oj, on-by kamień przebłagał! — szepnęła Sewerynowa, a Morska pozwoliła córce rękę pocałować.
— Idź tam, do nieboszczyka! Pomódl się! — rzekła.
Szymon siostrę sam poprowadził, bojąc się, by jéj jaka przykrość nie spotkała.
Ale szlachta usunęła im się z drogi i nikt ani mrugnął. Tak to Dubinki były zmienione!
Gdy Szymon pacierz skończył, stary Adam do sieni go wyprowadził.
— Proszę was do chaty na chleb i sól — rzekł.
— Z miłą chęcią, bom też głodny srodze.
W izbie gościnnéj zastali długi stół nakryty, fajansowe talerze, szklanki, misy polewane — wszystko, co najlepszego było w domu. Potrawy były nie-