Strona:Maria Rodziewiczówna - Klejnot.djvu/431

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Pojutrze Święty Jan. Ale dlaczego mi teraz nie straszno? Przede mną czarno od znoju!
— A Hiob? Wszystko panu wróci. Stary obiecał.
Uśmiechnął się i poczerwieniał.
— Nie wszystko! — mruknął, schylając się nad stołem i zbierając miedziaki.
— Pójdę ojca dobrą wieścią pocieszyć! — rzekła Basia, wychodząc.
Nika wysunęła się na ganek. Noc była księżycowa, ciepła i wonna. Dziewczyna stanęła w świetle, zasłuchana w ciszę rozkoszną. Po chwili Sokolnicki stanął we drzwiach, zawahał się i wyszedł także.
Potém spostrzegł, że powinien był uciec ztąd, ale był jakby odurzony i bez siły. Noc była rozstrajająca i kusząca.
Wtém ciszę przerwał śpiew daleki, tęskny. Ciche powietrze napełniło się nim i drżało.
— Co ci ludzie śpiewają? — szepnęła Nika, zasłuchana. — Jakie to ładne i smętne!
Sokolnicki znał pieśń. Poczęło mu serce bić i boleć, przypominając marzenie nad rzeką w Bobrówce. Był bardzo rozstrojony, bo zcicha nucić zaczął do wtóru z daleką pieśnią:

Panie ojcze, daj mi konia, pojadę za nią,
Abym jeszcze ją zobaczył, aż będzie panią.
Idzie ona do ołtarza między druchnami,
Jak ta lilia najbielsza między kwiatami.