Strona:Maria Rodziewiczówna - Klejnot.djvu/121

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

koloryt staroświecczyzny! — rzekła Nika, batem bramę wskazując.
— Nie mam środków, by to odnowić! — wtrąciła panna Barbara.
— Co! odnowić! Pacykować wapnem takie mury, wstawiać cegły nowe w takie szczerby! Ma pani tak inteligentną twarz, a mówi pani takie barbarzyństwa!
— A pani zapatruje się na to okiem turystki. Ruiny mają wdzięk dla tych, którzy w nich żyć nie potrzebują. Ja po za malowniczością widzę przedewszystkiem dziurawe dachy i szpary murów, przez które wicher i mróz się wciska. Była to niegdyś ogromna fortuna i dwór do niéj był zastosowany. Teraz, gdy folwarki odpadły, lasy w Gdańsku, dostatki poszły na różne opłaty, taki dwór utrzymywać, to nad siły téj trochy ziemi, która przy nim została. My zajmujemy w domu kilka zaledwie pokojów, a reszta to tylko ciężar!
— Więc kiedy stoi pustką; czemu pani tego nie zużytkuje? W tych stronach brak gliny. Ja sam cegłę kupuję po bajecznych cenach i sprowadzam zdaleka. Takie mury to kapitał.
Zagrodzki wprawnem okiem dorobkiewicza już je taksował.
— Tak, tylko, by to spieniężyć, trzeba burzyć — rzekła z naciskiem panna Barbara — a nam tu burzyć nie wolno!
Zagrodzki spojrzał na nią zdziwiony twardym