Strona:Maria Rodziewiczówna - Klejnot.djvu/55

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

Leśniczy konia na boku zostawił i na ów boczny ganek wszedł.
— Można wejść? — spytał chłopaka kredensowego, czyszczącego strzelbę w sieni.
— Można. Pan się pytał, czy pana niema.
Szymon do drzwi zapukał i wszedł.
Był to pokéj wielki, pełen myśliwskich przyborów, stanowiący zarazem gabinet i biuro dziedzica. Przy stole, wprost drzwi, młody człowiek siedział pochylony nad wielkim, starym planem i zdejmował pomiary cyrklem. Twarz jego, pomimo młodości już pełna troski i zadumy, rozjaśniła się na widok wchodzącego.
— Żyjesz! — zawołał. — Byłem w śmiertelnym niepokoju. Cóż, była bitwa?
— Oj, tęga! Trafiłem na pijanych, jakbym w ul dmuchnął. Drzewo kradzione znalazłem u Morskich. Protokół gotów. Będzie sprawa.
— Siedemdziesiąta w tym roku — stęknął dziedzic, trąc desperacko czoło. — A tu mam znowu furę niepowodzeń. Siadaj, i zajrzyjmy temu w oczy. Chłopi z Omelnej nie chcą zamiany téj niwy w szachownicy na dwa razy tyle ziemi przy granicy. Musimy tego raka daléj hodować.
Szymon spojrzał na plan, który zdaleka robił wrażenie mapy Oceanii. Te masy wysepek czerwonych na tle błękitném — było to tyleż drobnych okrawków chłopskich pól i łąk, rozrzuconych po majątku.