Strona:Maria Rodziewiczówna - Klejnot.djvu/236

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

— Jezu, Marya! Spalili ciebie te łotry! — załamała ręce baba.
Szymon pobladł, ale wnet zapanował nad wrażeniem.
— Codzien teraz łuny widać. Stare trawy palą, a i o pożar po wsiach w czasie roboty przy lnie nietrudno. Zresztą, co robić! Spalili! Byle mi się baba nie upiekła! Dobro pańskie ubezpieczone, a co moje to niewiele. Tylko księgi i rachunki; aj gwałtu, papiery pańskie!
Coś go podrywało z miejsca, aby tam lecieć, ale Ułas powoli rzekł:
— Nie ma cny człowiek straty bez korzyści, a nie ma zły korzyści bez straty.
Szymon westchnął i usiadł na ławie. Ale gorycz w nim wzbierała, aż wybuchła.
— Mówicie mądrze, didu, ale chyba ja niedobry, bo straty czuję codzień, a korzyści się nie doczekać.
— Doczekasz się! — lakonicznie rzekł stary.
— Myślałem, że Dubinki zjednam: śmierci na mnie szukają; myślałem, że na moją prawdę patrząc słudzy pańscy zaniechają kradzieży: a ukamienowaliby mnie! I gdzie spojrzę, wrogi, wrogi, i sam jestem przeciw nim!
— To tyś chciał więcéj uczynić, niż Chrystus! — rzekł Ułas poważnie.
Szymon umilkł zawstydzony, a stary dodał: