Strona:Maria Rodziewiczówna - Klejnot.djvu/235

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

zała ją w węzeł i położyła u progu na ławie. Widocznie opierała znachora.
Szymon tymczasem, ośmielony łagodną twarzą Ułasa, jął zioła rozpatrywać i poznawać. Niektórych zastosowanie znał, inne były mu zupełnie obce. Stary był lepszym od niego botanikiem. Gdy baba skończyła swe zajęcie, stanęła przed stołem i jęła mówić:
— To jest, „didu”, komisarz z Sokołowa, człowiek jak chleb i miód, taki zdrów i dobry, a jak kamień twardy. On tu do was przyjechał, żebyście mu Mikitkę Czarnonosa do przysięgi doprowadzili, jeśli ze sobą interes o łąki skończą. Mikitkę tu do was mój wnuk przyprowadzi; wysłuchacie sprawy i, jeśli wam się wyda potrzebne, to słowo swoje dorzucicie za nim. Czy uczynicie nam tę łaskę?
Stary, zda się, nie słuchał, ale po chwili milczenia prosto w oczy Szymona popatrzał i jakby go do gruntu przejął tym wzrokiem.
— Słowo za nim rzeknę! — odparł i znowu do ziół swych uwagę zwrócił.
Po chwili znowu głowę podniósł.
— Drogocennego nic nie masz w domu? — spytał.
Szymon się stropił tém dziwnem pytaniem.
— Jakto? Ano, wszystkie moje dobro tam! — odparł. — Dlaczego się pytacie?
— Bo na świtaniu czerwono tam świeciło.