Przejdź do zawartości

Strona:Maria Rodziewiczówna - Klejnot.djvu/191

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

szlachcic — i pan nadleśny mi kazał na krok panienki nie odstępować.
— Na służbie jesteś u mnie? Odkąd? Gdzie?
— Od wczoraj. Gajowym w Bobrówce.
— To Łabędzki lisy bierze za dozorców kurnika! — zaśmiał się Sokolnicki.
Hipek poczerwieniał.
— Kiedym był lisem, tom nie służył. Teraz ogar jestem — odparł śmiało, patrząc panu w oczy.
— Pyszny chłopak! — zawołała Nika, i sięgając do kieszeni, podała mu całą garść srebra.
Ale Hipek się usunął, urażony.
— Klejnot mam, proszę panienki, na piwo nie biorę. Za dobre słowo dziękuję.
W téj chwili zagrała trąba Szymona: Sokolnicki pobiegł na stanowisko, uczyniła się cisza. Wiatr szedł z ostępu, więc wyraźnie dobiegły wrzaski obławy, tem przeraźliwsze, że chłopi, wylękli, dodawali sobie krzykiem rezonu, i chcieli zdaleka spłoszyć zwierza i ruszyć.
Psy nie dawały znaku życia, aż naraz wszystkie odrazu zagrały, tak szczególnie, że każdy z myśliwych poczuł, iż ruszyły grubego zwierza. Ujadały wciąż w jednem miejscu, daleko, więc się nikt zwierza rychłego nie spodziewał i Nika drgnęła nerwowo gdy za nią rozległ się szept Hipka:
— Widzi panienka, jego? To stary.
— Gdzie? — szeptała, czując, że blednie.