Strona:Maria Rodziewiczówna - Klejnot.djvu/117

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

— Stokrotnie pani dziękuję — wmieszał się pan siedzący w powozie i widocznie zupełnie bezradny i znudzony wypadkiem. — Mówiłem córce: nie brać koni tych na takie historye, jak pogrzeby o mil sześć, na chłód i wiatr. Teraz dopiero awantura. Przepadnie szkapa cenna i osiedliśmy na mieliźnie. Ach, ta prowincya, co za utrapienie!
Wysiadł z powozu i, dopiero skończywszy biadanie, przedstawił się:
— Jestem Zagrodzki, a to moja córka. Niko, podziękuj-że pani!
Ale panna Nika, zaabsorbowana koniem, wzięła machinalnie szpilkę i odeszła na miejsce wypadku. Stangret właśnie zabierał się do puszczenia krwi z szyi.
— Pani zapewne z Horodyszcza — mówił daléj pan Zagrodzki, chcąc zagadać bezprzykładną niegrzeczność córki. — Słyszałem o pani tyle chwalebnych rzeczy, że prawie rad jestem wypadkowi, który mi dał sposobność poznajomienia się. Dwór pani wygląda niesłychanie malowniczo i ma opinię zaklętego zamku.
— Jest to stara rudera i pustka — uśmiechnęła się, nieskora do zaprosin i nowych znajomości.
— Czy to prawda, że tam są prawdziwe duchy? — spytał Zagrodzki naiwnie i seryo.
— Tak, Horodyszcze posiada tę sławę — odparła wymijająco. — Stare domy mają zawsze legendy.