Strona:Maria Rodziewiczówna - Klejnot.djvu/181

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

Szymon tylko westchnął.
Przed nimi słychać było już ludzki gwar, skomlenie psów, dźwięki trąbek, a po chwili ukazała się leśna straż główna, nowy szwajcarski dom, na szerokiéj polanie, gdzie się kilka dróg krzyżowało.
Ruch już tu panował ogromny; przy ogniskach ruszali się naganiacze, wokoło domu biegała służba Zagrodzkich, a przy słupie z napisem rewiru nadleśny niemiec komenderował łamanym językiem gromadzie swych podkomendnych. Gdy ujrzał Szymona, począł go do siebie wołać, wyciągając, jak do zbawcy, ramiona.
Oni we dwóch objęli komendę polowania. Tymczasem w leśniczówce, naznaczonéj za punkt zborny myśliwych, gospodarzył sam Zagrodzki, pilnując zastawy stołu. Pani została w domu, oczekując myśliwych z obiadem; ale Nika była z kuzynką zagraniczną, obie w eleganckich kostiumach myśliwskich, obie uzbrojone, obie ubawione jak na widowisku.
Chodziły wśród chłopów, którzy im się przyglądali niemniéj ciekawie, oglądały psy i starą broń strzelców, próbowały nawet trąbek dojeżdżaczów i niecierpliwie wyglądały przybycia gości.
Wreszcie zaczęły się zjeżdżać bryczki obywatelskie. W leśniczówce uczyniło się gwarno jak w ulu. Zagrodzki promieniał szczęściem, widząc, że zjazd będzie liczny i że jego jedynaczka się ubawi.
Na szarym końcu przybył Sokolnicki.