Strona:Maria Rodziewiczówna - Klejnot.djvu/392

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

rągwią i, jakby za karę, za tych kilka godzin nadziei i otuchy, uczuł się najnędzniejszym z ludzi...
I nie dojechał do Głębokiego, bo nazajutrz miał nowe troski. Szumlański nie myślał ustąpić. Podał do sądu skargę o pobicie i oszczerstwo, drugą o jakieś bajeczne summy pensyi i ordynaryi, i siedział jak rak we dworze, buntując służbę, odgrażając się, paląc na opał płoty, niszcząc mieszkanie, wpędzając swoje krowy na oziminy.
Tolerowano podobny stan rzeczy. Trzeba było czekać sądu, uzyskiwać na łotra wyroki.
Wobec prawa Szumlański był mniejszym i słabszym. Zasada nakazywała go osłaniać wobec bogatszego, by go, broń Boże, nie ukrzywdził.
Był ten maluczki bezpiecznym. To też bezpiecznie używał swych prerogatyw.
Pierwszego dnia parobcy zbuntowani nie chcieli słuchać Hipolita, którego Szymon zostawił do dozoru, a chłopi nie wyszli na robotę, do kartofli. Ruch gospodarczy ustał; pan Seweryn był zgubiony.
Wtedy Hipek przyszedł do kancelaryi, gdzie pan z Szymonem siedzieli, zmęczeni doszczętnie borykaniem się ze złą dolą.
Hipek po klęsce z parobkami był blady ze złości, a zawziętość dzika patrzyła mu z oczu.
— Dajcie mi swego konia! — rzekł do Szymona.
— Na co? — mruknął niechętnie.
— Pojadę na Dubinki po ludzi.