Strona:Maria Rodziewiczówna - Klejnot.djvu/226

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

— Niech-ta sobie! Dubiniecki ci zły, ale len żebraczy do wody wrzucę.
— Tylko spróbuj, a pójdziesz po niego na dno i w zębach przyniesiesz! Tu, ot, go połóż i bierz się do wiosła. A to czyja pławica?
— Onyśki. Szelma w niéj uciekał, gdym furę złowił, i wyparł się, że właśnie i on złodziejów pilnował.
— A koń czyj?
— A czyjżeby? Makarewicza.
Odbili od brzegu i Weronka rzekła:
— Prosiłam Szymona za twoim dziadkiem.
— Wstydu ci Pan Bóg nie dał prosić i prosić.
— Antolczynéj pracy mi szkoda.
— Głupia ona! Szymona kąsa i kąsa, a ja co innego wiem.
— I ja wiem — odparła Weronka. — Oj, ta głupota gorzka jéj, gorzka!
Głosy utonęły we mgle. Słyszał je jednak Szymon, który po namyśle za nimi poszedł do rzeki i po chwili wahania się złotą obrączkę daleko w fale cisnął, potem z ostatniem westchnieniem odszedł.
U Wilków trwała wciąż wieczernica i pieśni. Czysty, silny głos Tekli przodował.
Szymon usiadł w kącie i słuchał.
Słuchał przeciągłéj pieśni o umierającym kozaku, do którego przychodzą trzy kochanki dziewczyny. I żegna go jedna, obiecując kurhan usypać, i żegna