Strona:Maria Rodziewiczówna - Klejnot.djvu/356

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

mają sensu, a przeprosin wcale nie wymagam. Jak ja to rozumiem, zajęcie było chwilowe, mój typ nadto obcy i cudaczny dla pana: przyszedł rozmysł, wahanie i strach przed panną emancypowaną. Tak to u was jeszcze nazywają! Ha, poniosłam tedy pierwszą w życiu klęskę. Dostałam harbuza. Brr, niesmaczny! I pan siebie nazywa trzeźwym? Ależ pan najstraszniejszy fantasta, jakiegom znała! Więc stanowczo cofa się pan?
— Muszę! — rzekł, zacinając się coraz bardziéj.
— Więc tedy żegnam pana jako konkurenta, i możemy mówić o czemś innem. Pokażę panu jutro rano nowy nabytek: kuca srokatego, w klonowe liście; dałabym wagę złota za drugiego takiego: zrobiłyby furorę w Wiedniu.
— Ja chcę zaraz odjechać — rzekł.
— Co to, to nie. Pięć mil w noc? A konie? Gnać je dziesięć mil i po co? Niech się pan nie lęka. Drażliwych kwestyi nie poruszymy. Podkreślam i summuję! Koniec.
— Pani prędko wyjdzie za mąż... — szepnął nawpół pytająco, nawpół twierdząco.
— Może być, gdy mi się kto podoba. Mam ochotę do pracy, a przy rodzicach nigdy do tego nie dojdę. Zanadto mnie pieszczą i psują.
— Może za Woynę? — spytał ponuro.
— Nie! On mnie traktuje jak amator estetyki. Ręczę, że całe życie uważałby mnie za zbytkowny