Strona:Maria Rodziewiczówna - Klejnot.djvu/205

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

Na widok dziedzica podniósł się, ale patrzył jak błędny, i nic nie rzekł.
— Co ci, Szymku? — zawołał przerażony Sokolnicki.
Łabędzki poruszył bez słowa ustami, twarz mu się skurczyła, usiadł napowrót, głowę ujął w dłonie, całe ciało mu drżało, i wreszcie, z jakimś dzikim wybuchem, jękiem zapłakał.
— Na Boga, co tobie? — powtórzył Sokolnicki, siadając przy nim i obejmując go za szyję.
— Umarła! — wyjąkał Szymon wśród łkania.
— Twoja żona! Biedaku! Jakże mi ciebie żal! Skąd? Jak? Tak niedawno był list od Natalki!
— Przeziębiła się. Przymierała głodem. Zapalenie płuc, i już jéj niema, niema! — powtórzył z jękiem.
Naprawdę Sokolnickiego bardziéj dotknęła jego rozpacz, niż sam fakt. To małżeństwo było dlań niczem niewytłómaczonem szaleństwem dwojga zapaleńców; było dla Szymona w szkołach kulą u nogi, potem dziwolągiem bez przykładu, i Sokolnicki dopiero teraz zrozumiał, po téj rozpaczy, miarę ukrytego uczucia w sercu kolegi.
— Któż cię uwiadomił? — zagadnął, nie wiedząc jaką znaleźć pociechę, i w głębi duszy rad z rozwiązania.
— Uwiadomiła Natalka, że zachorowała: wtedy właśnie oznaczałem porąb; potém przyszła wieść o pogorszeniu: miałem termin spraw w sądzie; chcia-