Strona:Maria Rodziewiczówna - Klejnot.djvu/314

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

chnął się Zagrodzki, mrugając domyślnie do Seweryna, który nie wiadomo dlaczego poczerwieniał.
— Więc Woyna w Wiedniu? — spytał pan Oyrzanowski. — A mówiono mi, że zawzięcie gospodaruje.
— On? — oburzyła się Nika. — Biedna ziemia w takich rękach! Pan Woyna tyle się zna na gospodarstwie, ile ojciec na koniach. Jak tu ślicznie i miło! Panie Łabędzki, będziemy śpiewać kolendy? I dzieci są: będzie choinka!
I wnet pociągnęła za sobą wszystkich, zerwała przymus, tak pełna życia i szczęśliwości, że aż Sokolnicki dał się pociągnąć i zapomniał zupełnie, iż jest to bogata panna na wydaniu, któréj powinien unikać.
Zagrodzki znalazł łaskawe ucho Oyrzanowskiego i jął biadać:
— Ach, panie łaskawy. Ten spadek! Dlaczegóż ciotka nie zostawiła tego na dobroczynne cele! Ledwiem przyjechał, oberwała się chmura nieszczęść i kłopotów. Owce zdychają, chłopi ukradli jakieś siano, kartofle gniją, zboże bez ceny, służba się kłóci, donosi, skarży jeden drugiego, a wszędzie płać, płać, płać! Zarobiłem kilka tysięcy na akcyach, i wszystko utonęło jak w morzu. Co to będzie? Doprawdy nie wytrzymam! Chciałem sprzedać, Nika nie pozwala: szukam dzierżawcy. Nie chcę mieć grosza z tego, bylebym nie dokładał. To jest ruina zdrowia. Muszę jechać do Karlsbadu po jednym