Strona:Maria Rodziewiczówna - Klejnot.djvu/116

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

Przejechali wszyscy, ona na szarym końcu. Żyd, rachując srebrniki bogaczów, jéj się ukłonił, i gdy mu płacić chciała, głową potrząsnął.
Panientki pieniądzów ja nie wezmę! To niech idzie na ten rachunek, co jak ja się spalił, to żona i dzieci zimowały w Horodyszczu. Czy ja cham, żebym był niewdzięczny? Niech panienka zdrowa będzie!
— Dziękuję Gdali! — rzekła z uśmiechem, uradowana bardzo czemś tak rządkiem, jak wdzięczność.
Za promem powozy rozdzieliły się na wsze strony, tylko jeden toczył się drogą panny Barbary.
— Cości się przytrafiło panu Zagrodzkiemu! Ot, stoją w błocie! — rzekł parobek z ukrytym tryumfem, że i bogacz ma wypadek, jak każdy śmiertelnik.
Powóz istotnie znieruchomiał na grobli obok zawrotu do Horodyszcza; koń jeden leżał, stangret i lokaj chodzili wkoło niego.
Bryczka panny Barbary zrównała się z nimi. Nie znała bogaczów od niedawna osiadłych w dobrach, które niespodzianie im spadły po bezdzietnym wuju; chciała ich minąć: ale wtem młoda panna, która wraz ze służbą oswobadzała konia z uprzęży, spojrzała na nią i zagadnęła żywo:
— Przepraszam panią. Może dostanę szpilkę?
— Szpilkę, i owszem, ale może czem więcéj mogę służyć. Dom mój bardzo blizko: może przysłać ludzi? Koń, jak widzę, ma zapalenie.