Strona:Maria Rodziewiczówna - Klejnot.djvu/166

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

chłopak i poczerwieniał, nieufnie ku leśniczemu spoglądając.
— A czémże chcecie być? — spokojnie spytał Szymon.
— A czémże? gajowym! — odparł już śmieléj.
— A znacie służbę? Włóczyć się ze strzelbą po lesie, to nie robota. Ja wymagam wiele.
— Lepiéj od innych zrobię i więcéj, a kraść nie będę.
— O to was nawet nie będę posądzał. Ale dziadek wasz co na to powie?
— Dziadkowi do mnie zasię! Nie hodował on mnie, anim ja go kosztował. Nie rzeknie słowa.
— A zkądże wam, coście nigdy nikomu nie ulegali, przyszła ochota do niewoli? Boć służba nie drużba, ale niewola.
— Tak mi trzeba — odparł Hipek lakonicznie.
Przestał już jeść i teraz oburącz na stole się wsparł i sumował. W głowie miał widocznie natłok myśli i z sobą się borykał. Zdławić je, czy wypowiedzieć temu obcemu, który dotychczas tropił go i prześladował, jako złodzieja zwierzyny?
Nareszcie podniósł dzikie oczy, w których był strach, i rozpacz, i zaciętość.
— Dlaczego wy Makarewiczów do turmy nie oddacie? — zawołał z wybuchem wściekłości.
— A po co?
— Za to, że do was strzelał Marcin, a fuzyę