Strona:Maria Rodziewiczówna - Klejnot.djvu/273

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

Gdzieś, ktoś w kącie zaszlochał. Szymon się porwał i skoczył tam.
— Kto płacze? Niech mi rękę da, bo i ja tak często płakałem! — zawołał.
Był to Makarewicz, jedyny, co został z rodziny. Wstydził się swego wybuchu i czapką twarz zakrywał.
— Ja także kradł drzewo i kopce zaorywał! — wyjąkał.
A Szymon go porwał i uścisnął.
— Aleś memi łzami pierwszy zapłakał, i tyś mi brat teraz!
Reszta poczęła nosy ocierać i rękawami twarze.
A Szymon, zapalając się, dalej mówił:
— A jeszcze jedno. Klejnot nam dany jest, i wielki stąd honor czujemy. A wiecie, że to też stara bajka jest, i nowe czasy to przekreśliły, jak wiele innych zabytków? Ale my chowamy pamiątkę. Dawno kiedyś pierwszy z naszego rodu to dostał jako znak, że lub dzielny był, lub wierny, lub cnotliwy. A dostał w nagrodę i na przykład. Aleć teraz nikt owego pierwszego nie zna, ino ostatniego, i słychać: tenci szlachcic gałgan jest, a ten pijak, a ten złodziej. I wstyd jest i hańba takim do klejnotu się przyznawać nawet, nietylko nim się szczycić! Boć gdyby owe czasy wróciły, czy zostawionoby w takich rękach taką świętość? I tak, jak nie ten chrześcijanin, kto krzyż nosi, ale ten, kto krzyż znosi, tak nie ten