Strona:Maria Rodziewiczówna - Klejnot.djvu/317

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

— O, ślicznie! — zaśmiała się Basia. — Śpiewamy je wszyscy, a pan Szymon więcéj ich umie, niż ja.
— Szymek był majster do szopki i różnych tego rodzaju uciech! — rzekł Sokolnicki.
— Pamięta pan, jakeśmy z szopką przyjechali do wujostwa tutaj? — wtrąciła Iliniczowa. — Basia była malutka i całą swą skarbonkę dawała panu za lalki.
Nika spojrzała na Basię, potem na Szymona.
— I oddał pan? — spytała.
— Ależ oddał, i zato-śmy się potem do krwi poczubili! — rzekł Seweryn.
— Mam te lalki dotąd! — uśmiechnęła się Basia.
— A pan skarbonkę pewnie odbił? — badała Nika.
— Była dotychczas, ale zginęła w pożarze — odparł Szymon. — Parę miedziaków tylko znalazłem w zgliszczach.
— Musiały tam być grube kapitały! — żartował Oyrzanowski.
Znowu Nika spojrzała na Szymona i Basię i uśmiechnęła się nieznacznie.
Oni byli zupełnie spokojni, nie zamieniali spojrzenia nawet, ani spostrzegli, że są przedmiotem uwagi. Stęknięcie Zagrodzkiego przerwało chwilową ciszę.
— Czy nie padają panu owce? — spytał pana Seweryna.