Strona:Maria Rodziewiczówna - Klejnot.djvu/252

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

Wieprz był jak chata wielki. Krowy drugiéj takiéj na świecie niema...
— Ot, nie lamentuj! Morskiego schwytałaś: to grunt!
— I co z tego, że schwytałam? Nie miałam mocy w ogień go wrzucić. Niechby spróbował, jak tam smaczno! A tak, co? Kiedyś wróci jak Liszka... Ryczała Krasia, ryczała! Niechby on tak ryczał!
— Jutro sobie we dworze wybierzesz, jaką zechcesz, krowę, dwie nawet! — wołał Sokolnicki.
— Oj, nie ona to będzie, moja hodowanka! A zresztą, gdzież ją przezimuję, czem nakarmię? Niema siana, niema obórki. Moja dola!
— Oj, milcz, matko! — jęknął chłopak.
Szymon, widząc, że się pocieszyć nie da, poszedł z Sokolnickim na zgliszcza.
— Zabiorę cię z sobą — rzekł pan Seweryn. — Zanim odbudujemy, będziesz tam mieszkał.
— Zadaleko. Dziś zanocuję, ale jutro przeniosę się do straży Hipka. Tymczasem tych dwoje trzeba tam odesłać, bo chłopiec potrzebuje opieki.
— I bodziesz się po chatach poniewierał? Nie chcę! — oburzył się pan Seweryn.
— Musi tak być. We dworze nie wytrzymam. Patrzeć nie mogę na tamtejszą szajkę, a póki się z leśną nie uporam, nie mogę do tamtéj się wziąć.
— Co ty za tłomok nosisz z sobą?
— O, to Altera dusza!