Garbus (Féval)/całość

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Paul Féval
Tytuł Garbus
Podtytuł Romans historyczny
Data wyd. 1914
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Le Bossu
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Okładka lub karta tytułowa
Indeks stron


PAWEŁ FEVAL.

GARBUS
ROMANS HISTORYCZNY

1914


CZĘŚĆ PIERWSZA.
Mistrzowie sztuki szermierskiej.
I.
DOLINA LOURON.

W pustynnej obecnie dolinie Louron wznosił się niegdyś starożytny gród Lorre.
Dokoła góry. Wysokie szczyty Pirenejów, przedarte w tem miejscu, ukazują błękitne niebo Hiszpanii.
Ze stoków gór można jednym rzutem oka objąć cały krajobraz.
Widok wspaniały!
Liczne wąwozy i jary, porośnięte gęsto jodłami, rzeźbią skaliste wzgórza; a hen, tam, poza niemi widnieją szmaragdowe kobierce dolin Francyi. Bogaty las Ens jest jakby, przedłużeniem jednego ze wzgórz, przeoranego nagle jasną wstęgą rzeki Klarybidy. Wschodni stok wzgórza, spadzisty i poszarpany, jest całkiem niedostępny i dziki, i tym sposobem zamyka dolinę.
Nad rzeką, u stóp wzgórza rozciągał się gród Lorre i tam do dziś dnia zachowały się ruiny zamku Kajlusa-Tarridesa. Zdaleka ruiny te wyglądają wspaniale, zblizka podobne są raczej do warownego miasteczka.
Ród Kajlusów-Tarridesów zaginął w początkach XVIII-go wieku wraz ze śmiercią Franciszka Kajlusa-Tarridesa, markiza, jednej z postaci, wchodzących do naszej powieści.
W r. 1699 markiz Franciszek Kajlus miał około lat sześćdziesięciu. W początkach panowania Ludwika XIV-go zajmował stanowisko na dworze królewskim, lecz nie doczekawszy się tam powodzenia, prędko się usunął do swych dóbr, gdzie żył samotnie z jedyną córką, Aurorą.
W całej okolicy przezywano go Kajlus-Klucznik. Oto dlaczego: Po śmierci pierwszej żony markiz, mający już przeszło lat czterdzieści, zakochał się w córce hrabiego Soto-Mayora, wielkorządcy Pampeluny.
Inez Soto-Mayor miała wówczas zaledwie lat siedemnaście. Oczy tej pięknej córki Madrytu pałały ogniem, a serce jeszcze bardziej było płomienne, niż oczy.
Mówiono, że pierwsza żona markiza nie była szczęśliwą i spędziwszy samotnie młodość w zamku męża, umarła, mając lat dwadzieścia pięć.
Inez oświadczyła ojcu, że nigdy nie zgodzi się zostać towarzyszką tego człowieka. Lecz czyż nie znane są hiszpańskie dramaty i komedye, opowiadające o gwałceniu woli młodych dziewcząt!
Pewnego pięknego wieczora, smutna Inez ukryta po za storami swego okna, słuchała po raz ostatni serenady pięknego Hiszpana. Na drugi dzień wyjechała z markizem do Francyi.
Kajlus nietylko nie wziął żadnego posagu, ale ofiarował hrabiemu Soto-Mayor kilkanaście tysięcy pistolów (pistol równa się dwom dolarom).
Hiszpan, szlachetniejszy od króla, ale hardziej goły, niż szlachetny, nie mógł oprzeć się takiej wspaniałomyślności.
Gdy markiz Kajlus przywiózł do swego zamku piękną Hiszpankę osłonioną welonem, prawdziwy szał ogarnął młodych szlachciców doliny Louron. Ale markiz miał się dobrze na baczności i dzielnie przyjął wypowiedzianą mu wojnę. Zalotnik, któryby chciał zdobyć piękną Inez, musiałby chyba sprowadzić armaty. Nie chodziło tylko o serce: serce to ukrywało się bezpiecznie za grubemi murami fortecy. Czułe bilety nic tu nie mogły poradzić, słodkie spojrzenia traciły napróżno swe płomienie i nawet gitara okazała się bezsilną. Piękna Inez była niezdobyta. Ani jeden z zalotników, myśliwy, czy żołnierz, szlachcic czy zbir, nie mógł się tem pochlubić, że widział chociaż kawałek jej źrenicy. Markiz Kajlus dobrze pilnował.
Po trzech, czy czterech latach biedna Inez przestąpiła nareszcie próg swego strasznego więzienia. Opuściła je, aby spocząć na cmentarzu. Umarła z nudów i samotności, zostawiając małą córeczkę.
Zwyciężeni zalotnicy nadali markizowi przezwisko Klucznika.
Po śmierci drugiej żony markiz chciał raz jeszcze się ożenić, miał bowiem tę dobrą naturę Sinobrodego, która się nigdy nie zraża, ale wielkorządca Pampeluny nie miał drugiej córrki, a opinia markiza Kajlusa była już tak ustalona, że najodważniejsze nawet panny na wydaniu odtrącały jego zabiegi.
Pozostał więc wdowcem, czekając z niecierpliwością chwili, gdy będzie musiał zamykać na kłódkę córkę.
Okoliczna szlachta nie lubiła markiza, więc pomimo bogactwa i potęgi często brakło mu towarzystwa i nudy wypędzały go z potężnego zamku. Jeździł więc co roku do Paryża, gdzie młodzi dworacy pożyczali od niego pieniądze i wyśmiewali, ile tylko mogli.
W czasie nieobecności ojca mała Aurora zostawała pod opieką dwóch lub trzech ochmistrzyń i starego kapelana.
Aurora piękną była, jak matka. W żyłach jej płynęła krew hiszpańska.
Gdy miała lat szesnaście, wieśniacy ze Wzgórz Tarrides słyszeli często w ciemne noce głośne ujadanie psów na podwórcach markiza Kajlusa.
W tym czasie Filip de Nevers, książę lotaryński, jeden z najświetniejszych panów na dworze króla Francyi zamieszkał w swym pałacu Buch, w Jurancon. Miody książę, kończył zaledwie lat dwadzieścia, ale zawcześnie używszy życia, umierał już podobno na wycieńczenie sił. Górskie jednak powietrze znakomicie wpłynęło na jego zdrowie.
Fo kilku tygodniach jego łowiecka drużyna dotarła, aż do doliny Louron.
Psy markiza Kajlusa zawyły po raz pierwszy tej nocy, gdy książę Nevers, śmiertelnie znużony, prosił o przytułek jednego z drwalów z lasu Ens.
Nevers przemieszkał cały rok w zamku Buch. Pastuszkowie z Tarridesu opowiadali, że był to pan bardzo szczodry.
Pastuszkowie opowiadali także o nocnych przygodach, których było wiele podczas jego pobytu w okolicy.
Pewnego razu, koło północy, widziano światło w starej kaplicy Kajlusa. Psy nie szczekały, ale jakaś ciemna postać, nieraz już widywana przez wieśniaków, prześlizgnęła się koło murów te stare zamki tak pełne są duchów[1]
Innym razem, nocą, jejmość Marta najmłodsza z ochmistrzyń u Kajlusa, wyszła z zamku wielkiemi drzwiami i pobiegła do chaty drwala, gdzie kiedyś młody książę Nevers doznał gościnnego przyjęcia. W kilka chwil potem niesiono przez las lektykę, która się zatrzymała przed chatą owego drwala. A jeszcze potem słyszano wychodzące z tejże chaty jęki kobiece...
Na drugi dzień drwal zaginął bez śladu. Jejmość Marta, opuściła również zamek Kajlusa.
Od tego czasu upłynęły dwa lala. Nikt nie słyszał więcej, ani o drwalu, ani o jejmości Marcie.
Filip Nevers opuścił już zamek Buch, ale za to inny Filip, niemniej świetny, niemniej wielki pan, zaszczycił swą obecnością dolinę Louron.
Był to Filip Gonzaga, książę Mautui, któremu markiz Kajlus zamierzał oddać za żonę swą córkę Aurorę.
Gonzaga był człowiekiem już trzydziestoletnim, o twarzy trochę zniewieściałej, ale niezwykle pięknej. Trudno było wyobrazić sobie szlachetniejszą niż jego postawę. Czarne włosy, miękkie i lśniące, wiły się nad czołem, bielszem od czoła kobiety, tworząc naturalnie ten wspaniały strój głowy, który dworzanie Ludwika XV-go sztucznie utrzymywali, nakładając sute peruki. Czarne oczy miały wyraz jasny i dumny. Był wysokiego wzrostu, cudownie zbudowany; przybierał zwykle pozy i ruchy majestatyczne, choć może nieco teatralne.
Nie będziemy się rozwodzić tutaj nad rodem Gonzagów, wiemy, jaką rolę odegrał w historyi. Stosunki księcia Filipa równały się jego rodowi. Miał dwóch przyjaciół, dwóch braci: jeden to książę Lotaryński, drugi Burbon. Książę Filip de Chartres, siostrzeniec Ludwika XIV-go, późniejszy książę Orleański i regent Francyi, książę Filip de Nevers i książę Filip Gonzaga byli nierozłączni. Na dworze zwano ich trzema Filipami i ich wzajemna miłość przypominała wzniosłe przykłady starożytnej przyjaźni.
Filip Gonzaga był najstarszy, przyszły regent liczył lat dwadzieścia cztery, a Nevers o rok młodszy.
Można sobie wyobrazić, jak bardzo pochlebiała staremu Kajlusowi myśl o takim zięciu.
Opowiadano sobie o ogromnych dobrach Gonzagi we Włoszech, a co więcej był ciotecznym bratem i jedynym spadkobiercą Neversa, którego wszyscy uważali za skazanego na przedwczesną śmierć. A Filip de Nevers, jedyny potomek tej rodziny, posiadał najpiękniejsze dobra we Francyi.
Naturalnie nikt nie podejrzywał księcia Gonzagi, aby życzył śmierci swemu przyjacielowi ani nie było w jego mocy przeszkodzić jej, ale to było pewnem, że śmierć ta czyniła go milionerem.
Przyszły teść i zięć już się porozumieli byli między sobą, a co do Aurory, to jej nawet nie pytano. System Klucznika. Był to piękny dzień jesienny, roku 1699, Ludwik XIV-ty zestarzał się i zmęczył wojną. Pokój w Riswyck już podpisany, ale między partyzantami na granicy trwały jeszcze ciągła utarczki i w dolinie Louron, między innemi przebywali ciągle niewygodni goście.
W stołowej sali zamku Kajlusa, kilku biesiadników siedziało dokoła suto zastawionego stołu. Markiz mógł mieć wiele wad, ale przyjmował gościnnie.
Oprócz markiza, Gonzagi i Aurory Kajlus, którzy zajmowali górny koniec stołu, inni goście byli niższego stanu. Między nimi znajdował się don Bernard, kapelan Kajlusa, pasterz dusz w Taridesie; jejmość Izydora, zastępczyni jejmość Marty w służbie u Aurory i pan. Pejrol, szlachcic na usługach księcia Gonzagi.
Pejrol, który odegra ważną rolę w tej historyi, był człowiekiem w średnim wieku, z twarzą bladą i chudą, z włosami rzadkimi, postacią wysoką i trochę schyloną. W naszych czasach trudnoby sobie wyobrazić podobną figurę bez okularów, ale wtedy nie przyszła jeszcze na to moda. Rysy jego twarzy były, jakby zatarte, a oczy miały wyraz impertynencki.
Gonzaga zapewniał, że Pejrol dobrze władał szablą i wogóle bardzo go chwalił; potrzebował go bowiem.
Panna Aurora Kajlus czyniła honory domu z godnością zimną i ponurą.
— 13 Powszechnie wiadomo, iż uroda kobiety, z wyjątkiem bardzo pięknych, zależy od ich uczuć. Ta sama kobieta, śliczna w otoczeniu tych, których kocha, jest niemal brzydka z innemi. Aurora należała zaś do tych kobiet, które się podobają nawet mimo własnej woli i które zawsze trzeba uwielbiać.
Miała na sobie kostyum Hiszpanki; trzy rzędy koronek spadały między czarnemi splotami włosów.
Jakkolwiek nie skończyła jeszcze lat dwudziestu, czyste i dumne linie jej ust wyrażały już smutek i przygnębienie. Jakże jasnym musiał być uśmiech tych młodych usteczek! leż światła w czarnych oczach, ocienionych jedwabiem długich rzęs!
Ale dawno już nie widziano uśmiechu na ustach Aurory.
Ojciec jej mawiał:
— Wszystko się zmieni, gdy zostanie księżną.
Pod koniec obiadu Aurora powstała i prosiła o pozwolenie opuszczenia jadalni. Jejmość Izydora rzuciła wymowne spojrzenie pełne żalu na ciastka i konfitury, które właśnie wnoszono. Cóż kiedy obowiązek nakazywał iść za młodą panią.
Gdy tylko Aurora oddaliła się, markiz przybrał swobodny wyraz twarzy.
— Książę — rzekł — winien mi jesteś rewanż w szachy... Czy książę jest gotów?
— Zawsze na pańskie rozkazy, drogi markizie, — odrzekł Gonzaga.
Na rozkaz Kajlusa wniesiono stolik i szachy.
W ciągu dwóch tygodni, które Gonzaga spędził w zaniku, przegrano już sto pięćdziesiąt partyi szachów.
Dziwną była ta namiętność do szachów u trzydziestoletniego młodzieńca z nazwiskiem i postawą Gonzagi. Jedno z dwojga, albo był śmiertelnie zakochanym w Aurorze, albo bardzo pragnął jej posagu.
Codziennie po obiedzie i kolacyi przynoszono szachy i chociaż poczciwy Klucznik był słabym graczem, Gonzaga pozwalał mu wygrywać kilkanaście partyj, po których Kajlus tryumfalnie zasypiał w fotelu, nie opuszczając poła bitwy i spał snem sprawiedliwego.
W ten sposób Gonzaga starał się o rękę panny Aurory de Kajlus.
— Książę panie — mówił markiz ustawiając szachowe figury — chcę ci dziś pokazać nową kombinacyę, którą wyczytałem w książce Cessolisa. Ja nie gram w szachy tak, jak wszyscy, ale się staram sięgać do dobrych źródeł. Pierwszy lepszy nie umiałby panu powiedzieć, że szachy zostały wynalezione przez Attalusa, króla Pergamy, aby zabawiać Greków podczas długiego oblężenia Troi. To tylko nieświadomi, lub ludzie złej woli przypisują ten honor Palamedowi... Ale, proszę, niech książę uważa na grę.
— Nie mogę ci wyrazić, markizie — odrzekł Gonzaga — całej przyjemności, jakiej doznaję, grając z nim.
Zaczęli grę; inni biesiadnicy otoczyli ich stolik.
Po pierwszej przegranej partyi, Gonzaga dał jakiś znak Pejrolowi, który natychmiast odrzucił serwetkę i wyszedł. Powoli za jego przykładem poszedł kapelan i inni goście. Klucznik i Gonzaga zostali sami.
— Latynowie — ciągnął dalej markiz — nazywali tę grę “latrunculi” czyli “złodziejaszkami,” Grecy — “latrikion.” Sarrazin zauważył w swej doskonałej książce...
— Panie markizie — przerwał Filip Gonzaga — przepraszam za roztargnienie. Czy pozwoli mi pan cofnąć tę figurę?
Przez nieuwagę posunął tak pionka, że wygrywał partyę. Klucznik uczuł się tem dotknięty, ale uniósł się wspaniałomyślnością.
— Cofnij, panie książę — rzekł. — Lecz niech się już to nigdy nie powtórzy, proszę bardzo. Szachy nie są grą dziecinną.
Gonzaga westchnął głęboko.
— Wiem, wiem — dodał Kajlus gderliwym, tonem — jesteśmy zakochani.
— Aż do utraty zmysłów panie markizie!
— Znam to, znam. Uwaga! Zabieram panu laufra.
— Nie dokończyliście wczoraj markizie — zaczął znów Gonzaga, jak gdyby pragnął się pozbyć przykrej myśli — historyi tego szlachcica, który chciał wtargnąć do waszego domu.
— A chytry figlarzu! — zawołał Klucznik — chcesz mnie zagadywać, ale ja jestem, jak Cezar, który równocześnie dyktował pięć listów. Czy wie książę, że on grywał w szachy?... A, więc ów szlachcic, dostał tu, w tej fosie, pół tuzina pchnięć szpadą. Podobne awantury zdarzały się kilka razy, dlatego nigdy nie puszczano plotek o moralności pani de Kajlus.
— I to, co czyniłeś kiedyś, jako mąż, — markizie — zapytał od niechcenia Gonzaga, — zrobiłbyś teraz, jako ojciec?
— Naturalnie — odparł poczciwiec, — nie znam innego sposobu strzeżenia od grzechu córki Ewy... Szach-mat, jak mówili Persowie. Znowu został książę pobity.
Wyciągnął się na fotelu.
— Wierzaj mi, książę, — dodał, szykując się do drzemki, — że dobre rapiry naokoło mocnego muru, są najlepszą cnotą kobiety!
Zamknął oczy i zasnął. Gonzaga pośpiesznie opuścił salę.
Była już druga po południu. P. Pejrol oczekiwał na swego pana krążąc po korytarzach.
— Cóż nasze zbiry? — zapytał Gonzaga, gdy go tylko spostrzegł.
— Już sześciu przyjechało — odparł Pejrol.
— Gdzie są teraz?
— W oberży pod “Jabłkiem Adama, ” z drugiej strony fosy.
— Których brakuje?
— Mistrza Kokardasa z Tarbes i braciszka Paspoala.
— Dwie dobre szpady! — mruknął książę. — A ta druga sprawa?
— Pani Marta była dziś u panny Kajlus.
— Z dzieckiem?
— Z dzieckiem.
— Którędy weszła?
— Przez nizkie okienko łaźni, wychodzące na fosę pod mostem.
Gonzaga zamyślił się na chwilę, potem zapytał:
— Czy badałeś kapelana, don-Bernarda?
— Jest niemy — odparł Pejro1.
— Ileś ofiarował?
— Pięćset pistolów.
— Ta Marta musi wiedzieć, gdzie jest rejestr... Nie trzeba, aby wyszła z zamku.
— Dobrze — odrzekł Pejrol.
Gonzaga chodził dużemi krokami.
— Chcę się z nią sam rozmówić — mruknął, — ale czy jesteś zupełnie pewny, że Nervers otrzymał list Aurory?
— Nasz Niemiec go odniósł.
— I Nevers musi przybyć?
— Dziś wieczorem.
Stanęli przed drzwiami pokojów Gonzagi.
W zamku Kajlusa trzy korytarze przecinały się pod kątem prostym.
Pokoje księcia znajdowały się we wschodniem skrzydle, zakończonem schodami, prowadzącemi do łaźni.
Na korytarzu środkowym dał się słyszeć jakiś hałas. To jejmość Marta wychodziła od panny Kajlus. Pejrol i Gonzaga weszli pośpiesznie do pokoju księcia, zostawiając drzwi uchylone.
W chwilę potem jejmość Marta przechodziła korytarz prędkim krokiem. Był to biały dzień, ale hiszpańska moda przekroczyła Pireneje i, w zamku Kajlusa sypiano zwykłe po obiedzie. Ochmistrzyni miała więc wszelką nadzieję, że nie spotka się z nikim na korytarzu.
Gdy przechodziła koło drzwi Gonzagi, Pejrol rzucił się na nią znienacka i zatknął jej chustką usta, dusząc w ten sposób pierwszy okrzyk przerażenia. Potem ujął ją wpół i na pół zemdloną wniósł do pokoju swego pana.

I.
KOKARDAS I PASPOAL.

Jeden siedział na starym fornalskim koniu o długiej skołtunionej grzywie, koślawych i kosmatych nogach; drugi, na wzór amazonki, opierał się lekko i wdzięcznie na grzbiecie osła.
Pierwszy miał dumną postawę, nie harmonizującą z pokornie opuszczonym łbem swego rumaka. Ubrany był w kaftan z bawolej skóry z plastronem wyciętym w kształcie serca, w grube sukienne spodnie i piękne wysokie buty z odwiniętemi u góry cholewami, jak to było w modzie za czasów Ludwika XIII-go. Na głowie wielki zawadyjacki kapelusz pilśniowy; przy boku olbrzymia szpada.
To był mistrz Kokardas rodem z Tuluzy, były mistrz sztuki szermierskiej miasta Paryża, a obecnie osiadły w miasteczku Tarbes, gdzie było z kabzą krucho.
Drugi wydawał się z powierzchowności nieśmiały i skromny. Z ubioru możnaby go było wziąć za zbiedzonego kleryka: długi, czarny surdut, krojem przypominający sutannę, zakrywał świecące ze starości czarne sukienne spodnie. Na głowie wełniana czapica, wtulona aż na same uszy, na nogach pomimo szalonego upału dźwignął ciężkie futrzane trzewiki.
W przeciwieństwie do mistrza Kokardasa, którego nieba obdarzyły bogatą kędzierzawą czupryną, czarną, jak u Negra i wiecznie rozczochraną, towarzysz jego posiadał kilka zaledwie kosmyków żółto-blond włosów, które starannie przylepione były na skroniach. Ta sama różnica między dwoma strasznemi miotłami pod nosem mistrza broni, które trzeba było uważać za wąsy, a trzema blado-żółtemi, sterczącemi na górnej wardze włoskami “profosa” (nauczyciel fechtunku, czyli sztuki robienia bronię).
Tak, ten łagodny i spokojny podróżny był profosem i możemy was, czytelnicy, zapewnie, że w razie potrzeby, dzielnie władał swoją ogromną obrzydliwą szpadą, która w tej chwili obtłukiwała boki starego osia.
To był Inocenty Paspoal.
Ojczyzną jego była Normandia. Przyjaciele nazywali go braciszek Paspoal, czy to z powodu klerykalnego wyglądu, czy też dlatego, że był niegdyś służącym cyrulika — niewiadomo.
Brzydki był w każdym calu, pomimo ognistego a sentymentalnego błysku, który się zapalał w przymrużonych niebieskich oczach, ile razy dojrzał gdzie rąbek niewieściej spódniczki.
Kokardas, przeciwnie, wszędzie na świecie musiałby być uznany za pięknego junaka.
W dzisiejszy skwarny dzień obaj wlekli się powoli. Najmniejszy kamyczek na drodze wyprowadzał z równowagi szkapę Kokardasa, a co dwadzieścia kroków rumak Paspola objawiał różne kaprysy.
— Patrzaj kochanie — odezwał się Kokardas wyraźnym akcentem gaskońskim. — Oto od dwóch godzin ciągle w tym samym miejscu widzimy ten piekielny; zamek. Chyba on idzie razem z nami?
Paspoal odpowiedział śpiewnym nosowym tonem normadzkim:
— Cierpliwości! Cierpliwości! Na to, co nas czeka, zawsze przyjdziemy dość wcześnie.
— Korono cierniowa! Braciszku Paspoalu — zaczął znów Kokardas, ciężko wzdychając, — gdybyśmy to mieli w sobie choć krztę więcej statku, to z naszemi talentami moglibyśmy zajść daleko...”
Racya, przyjacielu Kokardasie — odrzekł pokornie Normandczyk — złe namiętność nas zgubiły.
— Szulerka, do kroćset! Wino...
— I kobietki! — dorzucił Paspoal, wuosząc pobożnie w górę swoje krecie oczki.
W tej chwili właśnie zbliżyli się do brzegów. Klarabidy, w samym środku doliny Louron. Naprzeciw nich wznosiły się potężne mary zamku Kajlusa, tego prawdziwego cudu dolin pirenejskich.
Ale Kokardas i Paspoal nie zdradzali najmniejszego zamiłowania dla sztuk pięknych. Wlekli się dalej leniwie, rzucając od czasu do czasu okiem na zamek jedynie w celu zmierzenia oddzielającej ich odeń przestrzeni.
Ten Kokardas musiał być wielce wesołym towarzyszem, gdy miewał pełną sakiewkę. Naiwnie chytra twarz Paspoala, również miała wyraz stałego dobrego humoru. Ale dzisiaj obaj byli smutni, mieli bowiem do tego poważne powody.
Puste kieszenie, puste żołądki, a w perspektywie jakaś niewyraźna, a prawdopodobnie niebezpieczna przeprawa, którą możnaby było łacno odrzucić, gdyby nie owe pustki w kieszeni.
— Ręko Boska! — zaklinał się Kokardas — ani tknę więcej ani kart, ani kielicha!
— Wyrzekam się miłości na wieki! — Wtórował czuły Paspoal.
I obaj zaczęli snuć cnotliwe marzenia na przyszłość, gdy będą przy groszach.
— Wyekwipuję się porządnie — wołał z entuzyazmem Kokardas — i wstąpię jako żołnierz do chorągwi małego Paryżanina.
— A ja tak samo — mówił Paspoal — będę żołnierzem, albo służącym u majora-chirurga.
— Czyż nie będzie ze mnie piękny strzelec królewski?
— No, już tam i ja się nie boję, że każdy w tym pułku, gdzie ja będę, porządnie będzie miał puszczoną krew!
A potem razem w duecie:
— Zobaczymy naszego małego Paryżanina! Może też mu oszczędzimy czasem niejednego guza.
— I znów będzie mnie nazywał swoim starym Kokardasem!
— I będzie kpił sobie, jak dawniej z braciszka Paspoala!
— A bodaj cię siarczyste! — wykrzyknął Gaskonczyk, uderzając pięścią ledwie już wlokącą nogi szkapę. — Jak na rycerzy, spadliśmy bardzo nisko! Ale, kochanku, jak za każdy grzech jest kara, tak jest i łassa Boska. Czuję, że przy naszym małym Paryżaninie dokumentnie odpokutujemy.
Ale Paspoal zwiesił smutnie głowę: Kto wie, czy zechce nas poznać teraz, westchnął, obrzucając rozpaczliwem spojrzeniem swoją toaletę!
— E! kochanku! — pocieszał Kokardas. — To złote serce cały ten chłopak!
— A jaki chwat! — westchnął Paspoal. Jaka zręczność!
— A jaki żołnierz! Jaki szermierz!
— Pamiętasz-że ty ten jego cios na odlew przy cofaniu się?
— A pamiętasz te jego trzy pchnięcia proste w ataku na Delespina?
— Anioł!
— Prawdziwy anioł! Szczęśliwy zawsze w grze. A jak pije, korono cierniowa!
— A jak zawraca głowy kobietkom!
Po każdym takim wykrzykniku obaj towarzysze coraz więcej się zapalali. Co chwila też zatrzymywali się, aby się uścisnąć za ręce. Wzruszenie ich było szczere i głębokie.
— Boże miłościwy! — zaczął Kokardas. — Jeżeli tylko palcem kiwnie, on, nasz mały Paryżanin, to będziemy jego sługami, prawda, kochanku?
— I zrobimy z niego wielkiego pana! — dokończył Paspoal. — Takim sposobem pieniądze Pejrola na sprowadzą na nas nieszczęścia. A więc to p. Pejrol, zaufany księcia Filipa Gonzagi sprowadza tutaj mistrza Kokardasa i braciszka Paspoala.
Ci zaś znali doskonale owego Pejrola, a jeszcze lepiej jego pana, księcia Gonzagę. Zanim osiedlili się w Tarbes, aby tu uczyć szlachciców sztuki robienia bronią, trzymali w Paryżu salę fechtunkową na ulicy Croix-des-Petits-Champs o dwa kroki od Luwru. I gdyby nie owe namiętności, które im tak szkodziły w karyerze, mogliby byli dorobić się znacznej fortuny, gdyż cały niemal dwór królewski bywal u nich.
Były to dobre chłopaki, ale okrutne wisusy, którzy musieli niewątpliwie coś większego przeskrobać w Paryżu, skąd tak nagle uciekli.
To pewna, iż w owym czasie tacy mistrzowie szpady ocierali się o najpotężniejszych panów. I nieraz znali ich lepiej, niż najbliższe ich otoczenie. Wyobraźcie sobie ile taki Paspoal, który był przytem golibrodą, musiał posiadać pięknych tajemnie! Niczem żywa gażeta!
To też w tej chwili obiecywali sobie jaknajwiększe korzyści ze swoich usług. Wyjeżdżając z Tarbes, Paspoal powiedział:
— To sprawa, gdzie można zyskać miliony. Nevers jest najpierwszą szpadą po małym Paryżaninie. Jeżeli więc chodzi o Neversa, muszą dobrze płacić.
I Kokardas najzupełniej zgodził się na taki mądry sąd o rzeczy.
Już była druga godzina po południu, gdy nareszcie weszli do wioski Tarrides; najpierwszy spotkany wieśniak wskazał im drogę d» oberży “Jabłko Adama.”
A tam już główna izba była prawie pełna. Młoda dziewczyna w jaskrawej spódniczce i gorseciku haftowanym, jakie noszą wieśniaczki z Foix, krzątała się żwawo, wnosząc to cynowe kubki, to dębowe beczułki, to fajki, jednem słowem wszystko, czego zażądało sześciu dzielnych mężów siedzących przy trzech stolikach.
Na ścianie wisiało sześć mocnych szpad ze wszelkimi przyborami.
I o ich groźnych, spalonych obliczach, impertynenckich spojrzeniach i z fantazyą podkręconych wąsach, poznać można było, że wszyscy sześciu byli pierwszorzędnymi zabijakami. Na sam ich widok, niejeden poczciwy, a spokojny mieszkaniec, któryby przypadkiem wszedł do tej izby, struchlałby w jednej chwili.
Przy Pierwszym stoliku, najbliżej drzwi wchodowych, siedziało trzech Hiszpanów, jak to odrazu widać z ich fizyognomii. Przy drugim stole siedział Włoch z szeroką blizną na czole; naprzeciw niego ponury zbir, akcentem w mowie zdradzający Niemca. Przy trzecim stole siedziało ogromne chłopisko, którego szepleniąca mowa zdradzała Bretończyka.
Trzej Hiszpanie nosili imiona: Saldani, Pinto i Pepe, czyli Matador, wszyscy trzej znani w całej Hiszpanii fechmistrze.
Włoch nazywał się Faenza.
Niemiec — Staupic.
Bretończyk — Joel Jugan.
Wszystkich ich ściągnął tutaj p. Pejrol, — on się znał na tem.
Zaledwie przekroczywszy próg oberży, Kokardas i Paspoal aż się cofnęli w tył na widok tak znanej kompanii. Izba posiadała jedno niskie okno, tak, że od dymu fajek było prawie całkiem ciemno. To też nasi przyjaciele początkowa zaledwie dojrzeć zdołali groźne wąsiska, niewyraźne profile twarzy i szpady rozwieszone na ścianie.
Ale sześć zachrypłych głosów zawołało jednocześnie:
— Mistrz Kokardas! Braciszek Paspoal!
Naturalnie towarzyszyły temu okrzykowi różne przekleństwa.
Kokardas przyłożył rękę do czoła w kształcie daszka.
— Nie bój się! — zawołał — “todos camaradas!”
— Wszyscy starzy towarzysze! — przetłomaczył Paspoal, którego głos jeszcze dotąd drżał lekko.
Bo ten Paspoal był z natury tchórzem i tylko okoliczności zrobiły go odważnym. O byle co dostawał na ciele “gęsiej skórki.” Niemniej przeto umiał się bić, jak sam dyabeł.
Nastąpiły uściśnienia rąk; tu i tam głośno pocałunki; jedwabne kaftany ocierały się poufale o stare sukno, skórę lub aksamit. Bo w ubiorze tych nieustraszonych wszystko można było znaleźć z wyjątkiem białej bielizny.
Przed nadejściem Kokardasa i Paspoala, trzy opisane grupy nie bardzo były z sobą blisko: Bretończyk nie znał nikogo. Niemiec w przyjaźni był tylko z Włochem, a trzej Hiszpania dumnie trzymali się razem na uboczu.
Ale tacy ludzie, jak Kokardas i Paspoal, głośni ze swojej sali fechtunku na ulicy Croix-des-Petits-Champs, musieli znać wszystkich niemal europejskich zawadyaków. To też i tu stali się łącznikiem między temi trzema grupami, pozwalając się lepiej zaznajomić i zrozumieć.
Kiedy pierwsze lody pękły, zsunięto razem stoliki i zaczęły się wzajemne prezentacye. Znano tytuł i godność każdego! A także zasługi. Olbrzymi Bretończyk, gdyby był Indyaninem, napewno nosiłby przy pasie ze dwa lub trzy tuziny skalpów. Włoch niechybnie widywał w snach ze dwadzieścia kilka jęczących duchów. Niemiec porąbał już był trzech margrafów, pięciu ryngrafów i dwóch landgrafów; szukał właśnie teraz burgrafa.
Ale to wszystko nic wobec trzech Hiszpanów, którzy snadnie mogli się utopić we krwi swych niezliczonych ofiar.
Co do naszego Gaskończyka i Normanda nie możemy powiedzieć nic bardziej pochlebnego nad to, że mieli szacunek i uznanie całej tej kompanii.
Kiedy już obeszła dokoła pierwsza kolej kubków, Kokardas odezwał się poważnie:
— Teraz, aniołeczki, pomówmy o naszej “robocie.”
Zawołano dziewczynę, całą. drżącą z przestrachu i zażądano nowej porcyi wina.
Dziewczyna była silną, krępą brunetką i nieco zezowatą. Paspoal już do niej skierowywał całą artyleryę czułych spojrzeń i nawet zaczął podchodzić pod pretekstem umówienia się o lepsze wino. Ale Kokardas schwycił go za kołnierz.
— Kochaneczku, ślubowałeś powstrzymywać namiętności — powiedział z godnością. Paspoal usiadł, ciężko wzdychając.
Gdy dziewczyna postawiła świeży gąsiorek na stole, odprawiono ją z rozkazem nie zaglądania do izby.
— Moje aniołki — zaczął Kokardas — nie spodziewaliśmy się, ani braciszka Paspoal, ani ja, zastać tutaj taką drogą kompanię, zdala od miast, zdala od miejscowości ludnych, gdzie zazwyczaj rozwijacie wasze talenta...
— Dio! — przerwał Włoch. — Czy znasz takie miasta, gdzieby teraz była, jaka robota “mio caro, ” Kokardasie?
I wszyscy zwiesili smutnie głowy, jak ludzie, których cnoty nie dosyć są wynagradzane.
A potem Saldani zapytał:
Czyż nie wiesz, dlaczego jesteśmy tutaj razem?
Już Gaskończyk otworzył usta, żeby odpowiedzieć, kiedy poczuł, że Paspoal oparł nogę na jego bucie pod stołem.
Kokardas, mimo, iż w takiej kompanii, jak ta, odrazu uważany był za wodza, miał zwyczaj słuchać ślepo rad swego profesora, który jako Normandczyk, był mądry i rozważny.
— Wiem — odpowiedział — iż nas tu zwołano...
— To ja! — przerwał Staupic.
— I, że w zwyczajnych okolicznościach — kończył Gaskończyk — braciszek Paspoal i ja najzupełniej wystarczylibyśmy.
— Corajo! — zaklął Pepe-Matador. — Gdy ja sam jestem, to zwykle nie potrzeba wołać innych!
Każdy dorzucił parę słów od siebie, chwaląc własne zalety.
W końcu Kokardas wywnioskował:
— A więc chyba mamy sprawę z całą armią?
— Nie — odpowiedział Staupic. — tylko z jednym rycerzem.
Staupic bowiem był od pewnego czasu na usługach p. Pejrola, poufnego księcia Filipa Gonzagi.
Na to oświadczenie Niemca wszyscy parsknęli głośnym śmiechem.
Kokardas i Paspoal śmieli się głośniej, niż inni; ale noga Normandczyka przyciskała ciągle but Gaskończyka.
To znaczyło: “Zostaw to mnie.”
Wtem Paspoal zapytał niewinnie:
— A kto to jest ten olbrzym, który ma walczyć przeciw ośmiu ludziom?
— Z których każdy, do kroćset tysięcy! wart jest conajmniej pół tuzina dobrych wojaków! — dodał Kokardas.
Wtedy Staupic odpowiedział:
— To książę Filip de Nevers!
— Ależ mówią, że on umierający! — wykrzyknął Saldani.
— Dychawiczny! — objaśnił Pinto.
— Wycieńczony, złamany i suchotnik — mówili inni.
Kokardas i Paspoal nie rzekli ani słowa.
Potem Normandczyk potrząsnął wolno głową, od suwając od siebie kubek.
Gaskończyk zrobił to samo.
Ich miny uroczyste zwróciły ogólną uwagę
— Co wam? Co wam? — dopytywano się ze wszystkich stron.
Ale Kokardas i jego przyjaciel wciąż patrzyli na siebie w milczeniu.
— Cóż do dyabla, znaczy? — zawołał Saldalii osłupiały.
— Zdawałoby się — dodał Faenza — jakgdybyście mieli ochotę opuście naszą kompanię?
— O moje baranki — przemówił nareszcie Kokardas, potrząsając głową poważnie — nie wiele do tego brakuje!
Więc zagrzmiał prawdziwy huragan przekleństw i okrzyków.
— Widywaliśmy do niedawna Filipa Neversa w Paryżu — odezwał się słodkim głosem Paspoal przychodził do naszej sali. To taki umierający, co wam dobrego napędzi strachu!
— Nam?! — zawołano chórem.
I wszystkie ramiona wzruszyły się pogardliwie.
— Ja z tego wszystkiego widzę — rzekł Kokardas obrzucając wzrokiem dookoła, — żeście nigdy nie słyszeli o “ciosie Neversa.”
Otworzono szerzej oczy i uszy.
To to samo pchnięcie, którem stary mistrz Delaplame położył trupem siedmiu profesorów; przy bramie św. Honoryusza — objaśnił Paspoal.
— Głupstwo z temi wszystkiemi tajemnicze mi pchnięciami! — zawołał Pepe.
— Silna noga, dobre oko, mocna rękojeść — mówił Bretończyk — a wtedy śmieję się ze wszystkich tajemniczych ciosów tak jak z potopu!
— Nie bój się! — odrzekł Kokardas z dumą ja myślę, że też mam i silną nogę i dobre oko i mocną rękojeść, tak może, jak żaden z was...
— Na dowód — wtrącił Paspoal ze zwykłą sobie słodyczą — jesteśmy gotowi to stwierdzić, jeżeli chcecie.
— A jednak — kończył Kokardas — cios Neversa wcale mi się nie wydaje głupstwem. Sam byłem nim dotknięty w mojej własnej akademii... Nie bójcie się!
— Ja także!
— Dotknięty w samo czoło, między oczy i to trzy razy z rzędu...
— I ja trzy razy, w samo czoło, między oczy!
— Trzy razy! I tak, żem nie miał czasu na, wet zasłonić się szpadą.
Wszyscy sześciu zbirów słuchali z natężeniem.
I nikt się już nie śmiał.
— W takim razie — rzekł Saldani, żegnając się — to nie jest już tajemniczy cios, ale chyba urok.
Bretończyk mimowoli sięgnął ręką do kieszeni, gdzie miał ukryty kawałek szksplerza.
— To też mieli racyę ci, co nas tutaj zebrali razem — mówili dalej Kokardas z większą jeszcze uroczystością. — Mówiliście o armii, jabym wolał armię. Wierzcie mi, jest tylko jeden człowiek na świecie zdolny dotrzymać Filipowi de Nevers ze szpadą w ręku.
— A ten człowiek? — zapytało sześć naraz głosów.
— To mały Paryżanin — zakończył Kokardas.
— Ach! Ten — zawołał Paspoal z wybuchem uwielbienia — to dyabeł wcielony!
— Mały Paryżanin? — dopytywano się dokoła. — Jakże się zowie ten wasz mały Paryżanin?
— Imię jego dobrze wam wszystkim jest znane, najdrożsi towarzysze: on się nazywa rycerz Lagarder!
Widocznie wszyscy ci fechtmistrze znali dobrze to imię, gdyż w jednej chwili zapanowała uroczysta cisza.
— Nigdym go jeszcze nie spotkał — odezwał się pierwszy Saldani.
— Tem lepiej dla ciebie, kochanku — rzekł Gaskouczyk. — On nie lubi ludzi twego pokroju.
— Czy to ten, którego nazywają pięknym Lagarderem? — dopytywał się Pinto.
— Ach to ten sam — mówił Faenza, zniżając trwożliwie głos, — co zabił trzech flamandzkich profesorów pod murami Senlisu?
— To ten — zaczął Joel Jugan, który...
Ale Kokardas przerwał mu, wykrzykując z przejęciem::
— Niema dwóch Lagarderów!



III.
TRZECH FILIPÓW.

Jedyne okno oberży pod “Jabłkiem Adama” wychodziło na łąki markiza. W tej chwili widać tam było licznych kosiarzy, układających w fosie pod mostem snopki siana.
Ściany fosy gęsto podziurawione były strzelnicami. Pod samym mostem znajdowało się małe okienko, opatrzone żelazną kratą i zamknięte na mocną kłódkę. Było to jedyne okno łaźni Kajlusa, olbrzymiej sali podziemnej, w której zachowały się jeszcze resztki wspaniałości. Wiadomo, z jakim przepychem urządzano kąpiele w wiekach średnich, szczególniej na południe.
Zegar na wieży wybił godzinę trzecią po południu.
Tymczasem nasi mistrzowie fechtunku, ochłonąwszy z pierwszego wrażenia, odzyskali zwykłą sobie fantazyę. Przecież owego sławetnego junaka, pięknego Lagardera, nie było w tej chwili między nimi i nie na niego tu czekali.
— Ano! — zawołał Saldini — coś ci powiem, przyjacielu Kokardasie. Dałbym dziesięć pistolów, żeby go zobaczyć, tego twojego rycerza Lagardera.
— Ze szpadą w ręku? — zapytał Kokardas, wychyliwszy szklankę wina i mlasnąwszy językiem. — Tylko tego dnia, kochanku, — dodał poważnie — oczyść swą duszę i poleć się opiece boskiej!
Saldani nałożył kapelusz na bakier. Nie nabito sobie jeszcze ani jednego guza. Była to rzecz nadzwyczajna i bójka już miała się zacząć, gdy Staupic, stojący koło okna, zawołał:
— Cicho chłopcy! Oto pan Pejrol, służalec księcia Gonzagi.
P. Pejrol rzeczywiście jechał konno przez pole.
— Zadużośmy mówili — rzekł pośpiesznie Paspoal — a nic nie powiedzieli. Nevers i jego cios warte są wiele złota, towarzysze, ot co powinniście wiedzieć. Czy chcecie odrazu zrobić majątek?
Nie trzeba powtarzać odpowiedzi towarzyszów Paspoala. Ten zaś mówił dalej:
— Jeżeli tego chcecie, pozwólcie działać mistrzowi i mnie. Cokolwiek powiemy Pejrolowi, przytwierdzajcie.
— Zgoda! — zakrzyknęli chórem.
— Przynajmniej — dokończył braciszek Paspoal — ci, których nie zakłuje szpada Neversa, będą mieli za co zakupić mszę na intencyę nieboszczyków.
Wszedł p. Pejrol.
Paspoal pierwszy zdjął swą wełnianą czapę z niskim ukłonem; inni poszli za jego przykładem.
Pejrol przyniósł pod pachą duży worek pieniędzy. Rzucił go z brzękiem na stół.
— Macie tu, zuchy, oto wasz żer! — zawołał.
A potem, zliczywszy ich wzrokiem:
— Brawo, jesteśmy w komplecie! — rzekł. — Chcę wam powiedzieć w kilku słowach, jaką macie robotę.
— Słuchamy, mój dobry panie Pejrol — odezwał się Kokardas, opierając się obydwoma łokciami na stole. — A więc!
Inni powtórzyli:
— Słuchamy.
Pejrol przybrał pozę mówcy.
— Dziś wieczorem — rzekł — koło godziny ósmej, będzie przejeżdżał przez tę drogę, którą tu widzicie, tuż pod oknem, pewien człowiek. Gdy minie fosę, przywiąże konia do jednego ze słupów mostu. Patrzcie tam pod mostem, czy widzicie okienicę założoną dębowa belką?
— Doskonale, mój dobry panie Pejrol — odrzekł Kokardas. — Nie bój się! Nie jesteśmy ślepi.
— Ten człowiek zbliży się do okna...
— I w tej chwili my go zaczepimy?
— Bardzo grzecznie — przerwał z ponurym uśmiechem Pejrol — i wtedy zarobicie wasze pieniądze.
— Korono cierniowa! — wykrzyknął Kokardas — ten dobry pan Pejrol zawsze znajdzie jakieś śmieszne słowo!
— Czy zgoda?
— Naturalnie, ale mam nadzieję, że się jeszcze nie rozstajemy?
— Moi przyjaciele, ja się śpieszę — odrzekł Pejrol, kierując się już ku wyjściu.
— Jakto! — wykrzyknął Gaskończyk. — I nie powiesz nam nawet imienia człowieka, którego mamy... zaczepić?
— To imię nic was nie obchodzi.
Kokardas mrugnął okiem; w tej chwili między zbirami rozległ się szmer niezadowolenia. Paspoal szczególniej czuł się urażonym.
— Nie powiedziawszy nam nawet — ciągnął dalej Kokardas — kto jest ten szlachetny pan, dla którego mamy pracować?
Pejrol zatrzymał się i spojrzał na Kokardasa. Długa twarz zaufanego księcia wyrażała niepokój.
— Co wam do tego? — zapytał, starając się przybrać wyniosłą minę.
— Bardzo to dla nas ważne, mój dobry panie Pejrol.
— Przecież jesteście już zapłaceni.
— A może uważamy, że nie zapłacono nas jdosyć dobrze, mój dobry panie Pejrol.
— Co to znaczy, przyjacielu?
Kokardas powstał, inni poszli za jego przykładem. — Do kroćset, kochaneczku! — rzekł, zmieniając nagle ton — mówmy otwarcie. Jesteśmy tu wszyscy mistrzami fechtunku, a więc szlachcicami. Szczególniej ja, Gaskończyk! Nasze rapiery — w tej chwili uderzył po rękojeści swojego, — nasze rapiery chcą wiedzieć, co mają robić.
— Ot co! — przytwierdził braciszek Paspoal, przysuwając uprzejmie stołek zaufanemu księcia Filipa Gonzagi.
Wszyscy gorąco mu przytaknęli Pejrol wahał się chwilę.
— Moje zuchy, — rzekł, — jeżeli tak bardzo pragniecie wiedzieć, to sami mogliście byli łatwo odgadnąć. Do kogo należy ten zamek?
— Do p. markiza Kajlusa, do kroćset! Dobry pan, którego żony nie starzeją się. Kajlusa zamek, a więc?
— Zaiste, co za domyślność! — rzekł dobrodusznie p. Pejrol, — pracujecie dla p. markiza Kajlusa. — Czy wierzycie w to towarzysze? — zapytał Kokardas zuchwałym tonem.
— Nie! — odrzekł braciszek Paspoal.
— Nie! — powtórzyła uległa gromada.
Trochę krwi napłynęło do chudych policzków Pejrola.
— Jakto, hultaje! — zawołał.
— Ej, kochanku! — przerwał mu Kokardas. Strzeż się... moi szlachetni towarzysze szemrzą! Rozmawiajmy lepiej spokojnie i jak dobrzy kompanowie. Jeżeli pana zrozumiałem, rzecz tak się przedstawia: Pan markiz Kajlus dowiedział się, że pewien piękny młodzieniec, dobry szlachcic, dostaje się od czasu do czasu nocą do jego zamku, przez to nizkie okienko. Czy tak? No, tak?
— Tak — rzekł Pcjrol.
— Wie także, że jego córka, Aurora Kajlus, kocha tego młodzieńca.
— Najzupełniejsza prawda — przytwierdził jeszcze służalec księcia.
— Według ciebie, panie Pejrol! Ty w ten sposób tłómaczysz nasze zebranie w oberży pod “Jabłkiem Adama”. Inni mogliby uznać tłómaczenie to za słuszne, ale ja mam własne powody, aby uważać je za fałszywe. Nie powiedziałeś nam prawdy, panie Pejrol.
— Do licha! — zawołał Pejrol — za wiele tego zuchwalstwa!
Głos jego zagłuszyły wykrzykniki zbirów.
— Mów, Kokardasie, mów mów! — wołali.
Gaskonczyk nie dał się prosić.
— Przedewszystkiem — zaczął — towarzysze moi wiedzą równic dobrze, jak i ja, że ten gość nocny, polecony naszym szpadom, jest ni raniej ni więcej, tylko książę...
— Książę! — rzekł Pejrol, wzruszając ramionami.
Kokardas ciągnął dalej:
— Książę Lotaryński, Filip de Nevers.
— Wiecie w takim razie więcej odemnie! — rzekł Pejrol.
— O nie! Korono cierniowa! I to nie wszystko. Jest jeszcze coś więcej i tego moi towarzysze pewno nie wiedzą. Aurora Kajlus nie jest kochanką p. Neversa...
— Ach!... — zawołał Pejrol.
— Jest jego żoną! — dokończył śmiało Gaskończyk.
— Pejrol zbladł i wybełkotał:
— Skąd ty to wiesz, ty?
— To pewne, że wiem, a jakim sposobem, to mniejsza z tem. Zaraz pokażę, że wiem wiele jeszcze innych rzeczy. Przed czterema laty odbył się tajemny ślub w kaplicy Kajlusa i jeżeli się nie mylę, ty i twój szlachetny pan...
Przerwał i, szyderskim ruchem, zdjął swój pilśniowy kapelusz.
— Wyście byli świadkami, panie Pejrol — dokończył.
Pejrol nie zaprzeczał.
— Do czego prowadzisz? — zapytał tylko.
— Do wykrycia imienia tego wielkiego pana, któremu będziemy służyli tej nocy — odparł Gaskończyk.
— Nevers poślubił córkę, pomimo woli jej ojca — rzekł Pejrol. — P. markiz Kajlus mści się. Cóż może być bardziej prostego.
— Nic, gdyby ten poczciwy Klucznik wiedział o tem. Ale wy byliście dyskretni, p. Kajlus nie wie o niczem... Cierniowa korono! Stary filut nie odtrącałby tak najpierwszej partyi we Francyi! Wszystko dawnoby się skończyło, gdyby p. Nevers powiedział temu poczciwcowi: “Król Ludwik chce mnie poślubić z księżniczką Sabaudji, swą siostrzenicą, ale ja nie chcę i jestem potajemnie mężem pańskiej córki.” Ale reputacya Kajlusa-Klucznika przeraziła go, biednego księcia. Boi się o swoją żonę, którą uwielbia...
— Jakiż z tego wniosek? — zapytał Pejrol.
— Taki, że nie pracujemy dla pana Kailusa.
— To jasne! — wtrącił Paspoal.
— Jak słońce — podchwycił chór.
— I myślicie, że dla kogo pracujemy?
— Dla kogo? A! A! Dla kogo! Ręko Boska! Czy znacie historyę trzech Filipów? Nie? Opowiem wam ją w kilku słowach. Na dworze Francyi jest trzech panów z dobrych domów, do dyabła! Jeden, to Filip Gonzaga, książę Mantui, twój pan, panie Pejrol, zrujnowany magnat, który sprzedałby się tanio samemu dyabłu. Drugi jest Filip de Nevers, na którego czekamy; trzeci — Filip de Chartres, książę Francyi. Wszyscy trzej piękni, na honor, wszyscy trzej młodzi i świetni. A więc wyobraźcie sobie przyjaźń, najsilniejszą, najtkliwszą, najniemożliwszą, a jeszcze będziecie mieli tylko słabe pojęcie o uczuciu łączącem trzech Filipów. Tak mówią w Paryżu. Zostawimy na boku siostrzeńca królewskiego. Zajmiemy się tylko Neversem i Gonzaga, Pytiasem i Damonem.
— E, do kroćset! — zakrzyknął Pejrol — czyż oskarżysz Damona o chęć zamordowania Pytiasa?
— Prawdziwy Damon — rzekł Gaskończyk — był bogaty, a prawdziwy Pytias nie miał sześciuset tysięcy talarów dochodu.
— Które ma nasz Pytias — przerwał Paspoal — i którego Damon jest domniemanym spadkobiercą.
— Rozumiesz więc, mój dobry panie Pejrol — ciągnął dalej Kokardas, — że to zmienia bardzo postać rzeczy. Dodam jeszcze, że prawdziwy Pytias nic miał miłej kochanki, jak Aurora Kajlus i, że prawdziwy Damon nie był w niej zakochany, a właściwie w jej posagu.
— Ot co! — przytwierdził poraź wtóry Paspoal.
Kokardas napełnił szklankę.
— Panowie — rzekł — za zdrowie Damona... chcę powiedzieć Gonzagi, który będzie miał jutro sześćset tysięcy talarów rocznego dochodu, pannę Kajlus i jej posag, jeżeli Pytias... chcę powiedzieć Nevers rozstanie się z życiem dzisiejszej nocy!
— Za zdrowie Damona Gonzagi! — zakrzyknęli fechmistrze z Paspoalem na czele.
— I cóż ty na to panie Pejrol? — zapytał z tryumfem Kokardas.
— Wymysły! — zawołał Pejrol. — Kłamstwa!
— Ostre słowa. — Moi dzielni przyjaciele rozsądzą nas. Biorę ich na świadków.
— Prawdę mówiłeś, Gaskończyku, prawdę! — zawołano ze wszystkich stron.
— Książę Filip Gonzaga — zadeklamował Pejrol, starając się mówić z godnością — jest zanadto wysoko ponad takiemi podłościami, aby go trzeba było bronić na seryo.
Kokardas mu przerwał.
— A więc, usiądź pan, mój dobry panie Pejrol — rzekł.
A ponieważ zaufany księcia odmówił, siłą posadził go na stołku.
— Dochodzimy teraz do najgorszych podłości... Paspoal!
— Kokardas! — odpowiedział Normandczyk.
— Ponieważ pan Pejrol nie poddaje się, więc twoja kolej przemawiać kochanku.
Paspoal zaczerwienił się po uszy i spuścił skromnie oczy.
— Ale bo... — wyjąkał — ja, nie umiem przemawiać publicznie.
— Śmiało, naprzód! — zakomenderował Kokardas, zakręcając wąsa. — Nie bój się, panowie będą mieli wyrozumienie dla twego niedoświadczenia i młodości.
— Na to liczę — wyszeptał nieśmiało Paspoal.
I głosem dziewczynki, wydającej lekcye katechizmu zacny profos zaczął takie opowiadanie:
— P. Pejrol ma zupełną racyę, że uważa swego pana za doskonałego szlachcica. Oto kilka szczegółów, które doszły do mojej wiadomości. Ja nie widz? w nich nic złego, ale złośliwi inaczej mogliby to sądzić. Podczas gdy trzech Filipów prowadziło w Paryżu wesołe życie, tak wesołe, że król Ludwik groził wysłaniem swego siostrzeńca do jego majątków — mówię tu o czasach z przed trzech lub czterech lat — ja byłem na służbie u pewnego doktora włoskiego, ucznia sławnego Exili, który się zwał Piotr Garba.
— Pietro Garba z Gaety! — przerwał Faenza — znałem go. Był to łotr z pod ciemnej gwiazdy!
Braciszek Paspoal uśmiechnął się słodko.
— Był to człowiek spokojny — ciągnął dalej — dobrych obyczajów, religijny, uczony, jak książki, który zajmował się sporządzaniem dobroczynnego napoju, zwanego napojem długiego życia.
Zbirowie wybuchnęli śmiechem.
— Nie bój się! — zawołał Kokardas. — Opowiadasz, jak anioł! Naprzód!
P. Pejrol otarł zlane potem czoło.
— Książę Filip Gonzaga — ciągnął Paspoal przychodził bardzo często odwiedzać poczciwego Piotra Garbę.
— Ciszej! — przerwał mimowoli Pejrol.
— Głośniej! — wykrzyknęli zuchowie.
Wszystko to bawiło ich niezmiernie, tem bardziej, że wiedzieli, iż rezultatem będzie podniesienie zapłaty.
— Mów, Paspoal, mów, mów! — wołali, cisnąc się dokoła niego.
A Kokardas klepiąc po karku swego profosa, rzekł ojcowskim tonem.
— Ten mały gałgus ma powodzenie, ręko Boska! — Przykro mi — mówił dalej Paspoal — powtarzać rzeczy, które, zdaje się, nie podobają się panu Pejrolowi, ale rzeczywiście książę Gonzaga odwiedzał często Piotra Garbę, pewno dlatego, aby się kształcić. W tym czasie młody książę Nevers chorować począł na wycieńczenie...
— Potwarz! — zawołał Pejrol — podła potwarz.
A Paspoal zapytał niewinnie:
— Kogóż ja oskarżam? Mojego pana? Pejrol przygryzł usta aż do krwi. Kokardas dorzucił:
— Ten dobry pan Pejrol spuścił jakoś z tonu!
Zaufany księcia zerwał się gwałtownie.
— Pozwolicie mi się oddalić, mam nadzieję! — zawołał z wściekłością.
— Naturalnie — rzekł Gaskończyk, śmiejąc się szczerze — a nawet, odprowadzimy pana do zamku. Ten poczciwy Klucznik pewno już wyspał się po obiedzie, pójdziemy się z nim porozumieć.
Pejrol upadł znowu na stołek. Twarz jego przybrała odcień zielonkawy. Nielitościwy Kokardas podał mu szklankę.
— Napij się pan, to przyjdziesz do siebie — rzekł, — bo wyglądasz nie zupełnie dobrze. Jeden łyk. Nie?. A więc siedź spokojnie i pozwól mówić temu małemu urwisowi z Normandyi, który przemawia lepiej, niż paryski adwokat.
Braciszek Paspoal skłonił się z wdzięcznością wodzowi i mówił dalej:
— Wszędzie poczynano mówić: “Biedny, młody książę Nevers umiera.” Dwór i miasto niepokoiły się. To taki szlachetny ród tych Lotarynczyków! Sam król dopytywał się o jego zdrowie. Filip de Chartres był niepocieszony...
— Człowiekiem bardziej jeszcze niepocieszonym — przerwał Pejrol, któremu udało się przybrać szczery akcent — był książę Filip Gonzaga!
— Niech Bóg broni, abym miał panu przeczyć! rzekł Paspoal z niezmierną słodyczą, mogącą służyć za przykład wszystkim ludziom dyskutującym. — Wierzę zupełnie, że książę Filip Gonzaga martwił się tem bardzo, a dowodem tego, że przychodził co wieczór i powtarzał ciągle tonem zniechęcenia: “Powoli to idzie, doktorze, bardzo powoli!”
Wszyscy ci ludzie w oberży pod “Jabłkiem Adama“ byli zbrodniarzami, a jednak wszyscy w tej chwili zadrżeli, wszystkich przebiegi zimny dreszcz. Kokardas uderzył pięścią w stół, Pejrol zwiesił w milczeniu głowę.
— Pewnego wieczoru — ciągnął dalej Paspoal, zniżając mimowoli głos — Filip Gonzaga przyszedł wcześniej, niż zwykle. Garba dotknął się jego pulsu. Książę miał gorączkę. “Wygrał pan wiele pieniędzy w karty?’’ — zapytał Garba, — który znał go dobrze. Gonzaga roześmiał się i odrzekł: “Przegrałem dwa tysiące pistolów”. Potem dodał: “Nevers chciał dziś wykonać atak w akademii, ale nie ma dosyć siły, aby utrzymać szpadę.” “A więc, szepnął Garba, to koniec. Może jutro”... Ale — dorzucił pośpiesznie Paspoal niemal z radością — jeden dzień nie jest podobny do drugiego. Właśnie nazajutrz książę Filip de Chartres wziął Neversa do swej karety i jazda do Taraine! Ponieważ nie było tam doktora Garby, Nevers czuł się dobrze. Ztamtąd szukając słońca, ciepła i życia, pojechał na południe, aż do królestwa Neapolitańskiego. Filip Gonzaga przyszedł do mego pana i polecił mu odbyć podróż w tamte strony. Miałem przygotować jego rzeczy podróżne, gdy, niestety, jednej nocy, pękł jego alembik. Umarł odrazu, biedny doktór, Piotr Garba, bo odetchnął parą swego eliksiru długiego życia!
— A szlachetny Włoch! — zawołano dokoła.
— Tak — rzekł Paspoal dobrodusznie — ja bardzo go żałowałem, ale oto i koniec historyk Nevers przebywał osiemnaście miesięcy po za Francyą. Gdy wrócił, na dworze królewskim rozległ się jeden okrzyk: Nevers odmłodniał o lat dziesięć! Nevers był znowu silny, zręczny, niestrudzony! Zresztą wiecie wszyscy, że po pięknym Lagarderze, Nevers jest dziś najpierwszą szpadą na świecie.
Paspoal umilkł, przybrawszy skromną postawę, a Kokardas zakończył.
— Tak, że Filip Gonzaga uczuł się zmuszonym nająć ośmiu fechmistrzów, przeciw jednemu... Nie bój się!
Zapanowało milczenie. Przerwał je Pejrol.
— Do czego prowadzi ta gadanina? — zapytał. — Do podniesienia zapłaty?
— Znacznego — odparł Gaskończyk. — Nie można przecież żądać jednakowej zapłaty od ojca, mszczącego honor córki i od Damona, który chce zawcześnie spadku po Pytiasie.
— Czego chcecie?
— Potrojenia sumy.
— Dobrze — odrzekł Pejrol bez wahania.
— I po drugie, żeby po skończonej sprawie, przyjęto nas do służby u księcia Gonzagi.
— Dobrze!
— Po trzecie...
— Żądacie za wiele... — zaczął PejroT.
— Do licha — zawołał Kokardas, zwracając się do Paspoala — on mówi, że za wiele żądamy!
— Bądźmy sprawiedliwi! — rzekł zgodny profos — mogłoby się zdarzyć, że siostrzeniec królewski chciałby pomścić swego przyjaciela, a wtedy...
— W takim razie — odparł Pejrol — przekraczamy granicę. Gonzaga odkupuje swe ziemie we Włoszech i wszyscy jesteśmy tam bezpieczni.
Kokardas porozumiał się wzrokiem z Paspoalem, potem z innymi towarzyszami.
— Targ dobity — rzekł.
Pejrol podał mu rękę.
Gaskończyk nie przyjął jej. Uderzył tylko po szpadzie i dodał.
— Ot co mi za pana odpowiada, mój dobry panie Pejrol. Nie bój się! Pan nigdy nie będziesz nas oszukiwał, pan!
Pejrol, wolny już, stanął na progu.
— Jeżeli wam się nie powiedzie — rzekł jeszcze — nic nie dostaniecie.
— Ma się rozumieć! — Śpij spokojnie, mój dobry panie Pejrol.
Zaufany księcia wyszedł, wśród wesołych wybuchów śmiechu. Potem wszystkie głosy, złączyły się w jednym okrzyku:
— Wina! Wina!



IV.
MAŁY PARYŻANIN.

Była zaledwie czwarta po południu. Zbiry mieli przed sobą dużo czasu. Oprócz Paspoala sentymentalnie wzdychającego do zyzowatej dziewuchy, wszyscy byli w doskonałych humorach.
W oberży pod “Jabłkiem Adama” pito, krzyczano, śpiewano, a na łąkach Kajlusa kosiarze pośpieszali z robotą, związując w snopki piękny zbiór siana.
Wtem od strony lasu Ens dał się słyszeć odgłos kopyt końskich, a w chwilę potem rozległy się krzyki w fosie. Przerażeni kosiarze uciekali co tchu przed naporem jakiejś partyzantki, która wpadła na nich, jak burza, wywijając rapierami na prawo i na lewo.
Ośmiu naszych zbirów w oberży przypadło do okna.
— O, jakie to zuchwałe ptaszki! — zawołał Kokardas.
— Tak podejść pod same okno pana markiza! — odrzekł Paspoal.
— Ilu ich tam? Trzy... sześć... ośmiu!
— Tak samo jak nas!
Tymczasem napastnicy w fosie zaopatrywali się śmiało w zapasy siana.
Były to znów kurtki ze skóry bawolej, zawadyackie kapelusze i długie rapiery. Po większej części wszyscy młodzi i rośli, zaledwie dwóch czy trzech z siwiejącemi wąsami. Przy siodłach mieli zatknięte pistolety. Ubrani byli w wytarte mundury różnych regularnych pułków: było dwóch strzelców z Brancas, paru artylerzystów z Flandryi, jeden stary żołnierz z czasów Frondy, to znów jakiś gwardzista hiszpański, tak, że całość można było wziąć za doskonałą bandę złodziejską.
I w rzeczy samej awanturnicy ci, jakkolwiek sami sobie nadali tytuł wolontaryuszów królewskich, nie wiele byli więcej warci od najpospolitszych bandytów.
Kiedy już dostatecznie zaopatrzyli się w żywność dla koni, zawrócili na drogę. Dowódca, jeden ze strzelców z Brancas, przybrany w galony dowódcy brygady, rozejrzawszy się dokoła, rzekł:
— Tędy, panowie, oto tam nasz cel.
To mówiąc, wskazał palcem na oberżę pod “Jabłkiem Adama.”
— Brawo! — zawołali wszyscy.
— Mistrze — szepnął Kokardas — radzę wam, zdejmijcie ze ściany szpady.
W jednem mgnieniu oka wszystkie szpady były przypasane i nasi profesorowie najspokojniej zasiedli dokoła stolików.
Czuć było w powietrzu zbliżającą się awanturę.
Pod trzema włoskami wąsów Paspoala osiadł słodki uśmieszek.
— A więc mówiliśmy — zaczął niby dalszy ciąg rozmowy Kokardas, z najspokojniejszą miną, — że najlepszy sposób przy odparowywaniu ciosów mańkuta, co jest zawsze bardzo niebezpieczne...
— Hola! — rozległ się głos dowódcy maroderów, ukazując obrośniętą twarz we drzwiach głównej izby — oberża jest pełną, moje dzieci!
— Trzeba ją opróżnić — odpowiedzieli tamci.
To było takie logiczne, takie proste! To też dowódca, Karig wcale nie oponował. Więc wszyscy zsiedli z koni, które przywiązano wraz z obładowanemi sianem siodłami do kół w murze oberży.
Dotychczas nasi profosowie ani drgnęli.
— Te! — zakrzyknął Karig, wpadając pierwszy do izby. — Wynosić się! A prędko! To miejsce tylko dla wolontaryuszów króla!
Milczenie. Tylko Kokardas, zwróciwszy się do swoich, mruknął:
— Trzymajmy się chłopcy! Nie unośmy się, a zgrabnie potańcujemy z wolontaryuszami króla.
Tymczasem ludzie Kariga stłoczyli się wo drzwiach.
— No? — zaczął znów dowódca. — Co się wam powiedziało?
Wówczas wszyscy nasi mistrzowie broni wstali i skłonili się z przesadną grzecznością.
— Poproście ich — zawołał artylerzysta a Flandryi, — aby wynieśli się oknem!
To mówiąc, schwycił pełny kubek Kokardasa i poniósł do ust.
A Karig rzekł:
— No, gbury, czyż nie widzicie, że nam potrzeba waszych beczek, waszych stolików i stołków?
— Nie bój się! — odrzekł spokojnie Kokardas. — Zaraz wam, aniołeczki, wszystko to oddamy.
I w jednej sekundzie rozmiażdżył ciężką beczułkę na głowie artylerzysty, a Paspoal rzucił stołkiem w piersi Kariga.
Szesnaście rapierów zatańczyło naraz w powietrzu. Wszyscy, co do jednego, byli widać pierwszorzędni szermierze, odważni i wojacy z urodzenia. Więc “robota” szła sprawnie i ochotnie.
Donośny tenor Kokardasa panował nad szczękiem broni:
— Chwało Pańska! Bierzcie, proszę, co potrzeba! Proszę! Proszę!
Na co Karig ze swoimi odpowiedzieli kłując szpadami:
— Naprzód! Lagarder! Lagarder!
I stało się coś nieoczekiwanego. Kokardas i Paspoal, trzymający się w pierwszym rzędzie, nagle cofnęli się i schwyciwszy ciężki stół dębowy, postawili go między dwiema partyami walczących.
— Nie bój się! — krzyknął Kokardas. — Opuścić broń, wszyscy!
Ale trzem czy czterem wolontaryuszom nie udał się atak; dobrze poczuli, z kim mają do czynienia.
— Coście tam krzyczeli? — pytał drżącym ze wzruszenia głosem Paspoal. — Coście krzyczeli?
Innni profosowie mruczeli ze złością:
— Masz! Bylibyśmy ich połknęli, jak skowronków.
— Cicho tam! — zagrzmiał groźnie głos Kokardasa.
I zwracając się ku wolontaryuszom, zapytał:
— Odpowiadajcie uczciwie: Dlaczegoście wykrzykiwali Lagarder?
— Bo Lagarder jest naszym wodzem — odpowiedział Karig.
— Rycerz Henryk de Lagarder?
— Tak.
— Nasz mały Paryżanin! Nasze złotko! — kwilił ze łzą w oku Paspoal.
— Poczekajcie — rzekł Kokardas. — Tylko bez łgarstwa! Myśmy zostawili w Paryżu Lagardera, jako ułana królewskiego.
— To cóż? — odpowiedział Karig. — Lagerderowi już znudziło się to ułaństwo. Został mu po niem jeno mundur i teraz dowodzi oddziałem wolontaryuszów królewskich tutaj, w tej dolinie.
— A więc, halt! — zakomenderował Kokardas. — Szpady do pochew! Chwało Pańska! Przyjaciele naszego małego Paryżanina, są naszymi przyjaciółmi, i dalej! Wypijmy wspólnie za pomyślność najpierwszej szpady na świecie!
— Zgoda! — zawołał Karig, dziękując Bogu, że tak szczęśliwie wyszli z tej matni.
Panowie wolontaryusze skwapliwie chowali broń do pochew.
— E! — Chociażby nas przeprosili! — dopominał się zachmurzony Pepe, dumny jak Kastylczyk.
— Mój stary towarzyszu — odpowiedział na to Kokardas — jeżeli cię tak swędzą pięści i jeśli chcesz, to możesz się spróbować ze mną. Co zaś do tych panów, to oni są teraz pod moją protekcyą. Do stołu! Wina, hej! Straszniem kontent! Wasze zdrowie! — zwrócił się do Kariga i wychylił pełen kubek. — Mam zaszczyt przedstawić wam mego profosa, Paspoala, który tylko co miał wam z przeproszeniem, zatańczyć takiego kuranta, o jakim pojęcia nie macie. On, tak jak i ja, przyjaciel oddany Lagardera.
— Z czego też dumny! — przerwał Paspoal.
— Co do tych panów — ciągnął dalej Gaskończyk — wybaczcie ich zły humor. Toż, z przeproszeniem, mieli już was wszystkich na końcach szpad; a ja im wydarłem prawie z ust smaczny kęsek, z przeproszeniem. No, trąćmy się!
Zadźwięczały cynowe kubki.
Ostatnie zręczne słowa Kokardasa połechtały mile próżność profosów i ułagodziły złe humory, a panowie wolontaryusze woleli je puścić mimo uszu. Niech tam!
Podczas kiedy usługująca dziewczyna prawie zapomniana już przez Paspoala, poszła po świeże wino do piwnicy, poprzenoszono stoły i stołki na dziedziniec, bo w izbie zrobiło się zbyt ciasno.
Wkrótce cała kompania wesoło i wygodnie zasiadła przy stolikach.
— Mówmy trochę o Lagarderze — zaczął Kokardas. — Czy wiecie, że to jednak ja sam dałem mu pierwszą lekcyę fechtunku? Nie miał jeszcze lat szesnastu, a jakie świetne obietnice na przyszłość!
— A teraz nie ma jeszcze lat ośmnastu — rzekł Karig — a Bóg widzi, że ich nie zawiódł.
Mimowoli wszyscy profosi zaczęli coraz więcej interesować się bohaterem, którego mieli dziś od rana pełne uszy. Słuchali z zajęciem, ale już żaden z nich nie chciałby znaleźć się naprzeciw owego Lagardera, chyba, że przy stole.
— A co, prawda? Nie zawiódł? — ciągnął z przejęciem Kokardas. — Siarczyste! On zawsze taki piękny! Zawsze taki odważny i dzielny, jak lew.
— Zawsze szczęśliwy w miłości! — szeptał Paspoal, rumieniąc się po uszy.
— Zawsze taki sam trzpiot? — pytał Gaskończyk. — Szalona głowa!
— Morderca łotrów i hultajów, a taki słodki i miękki względem słabych!
— A jak gra! Nie dba o przegraną! — Rzuca złoto przez okno!
— Wszystkie występki w nim! Ręko Boska! I wszystkie cnoty!
— Pędziwiatr!....
— A serce!... Złote serce!
Za ostatnie słowa Paspoala, Kokardas uścisnął go namiętnie.
— Za zdrowie małego Paryżanina! Za zdrowie Lagardera! — wołali wszyscy hurmem.
Karig i jego towarzysze podnieśli? entuzyazmem kubki w górę.
Wypito zdrowie stojąc.
— Ale, do wszystkich dyabłów! — zawołał Joel Jugan, Bretończyk, stawiając na stole kubek — powiedzcie nam nareszcie, kto to jest ten wasz Lagarder!
— Aż nam w uszach dzwoni od tych pochwał! — dodał Saldani. — Kto on? Zkąd on? Co porabia?
— Mój kochanku — odrzekł Kokardas, — on jest taki sam dobry szlachcic, jak król. Zkąd on? Z ulicy Croix-des-Petits-Champs. Co porabia? Baraszkuje. Wiecie już? Jeżeli chcecie wiedzieć więcej, dajcie wina!
Paspoal nalał mu pełen kubek, wówczas Gaskończyk zaczął temi słowy:
— Nie jest to właściwie żadna cudowna powiastka, a raczej trudno to opowiedzieć. Trzeba go widzieć przy robocie! Co do jego pochodzenia, już wam powiedziałem, że jest lepszym od króla szlachcicem, i wcale tego nie cofam. Ale w gruncie rzeczy, to nikt nie znał ani jego ojca, ani matki. Kiedym go poznał, miał zaledwie lat dwanaście. Było to na podwórcu Fontan przed Palais-Royal. Właśnie bronił się przed napaścią sześciu włóczęgów większych wzrostem i silniejszych od siebie. A dlaczego? Bo ci młodzi bandyci chcieli oto przed chwilą ograbić biedną staruszkę, sprzedającą ciastka w bramie pałacu Monteskiusza. A on im nie dał. Pytam się, jak się nazywa: Mały Lagarder. — A rodzice? — Nie ma rodziców. — Kto się nim opiekuje? — Nikt. — Gdzie mieszka? — W jakimś zakątku ruin starego pałacu Lagarderów na ulicy św. Honoryusza. — Czem się zajmuje? — Jest nurkiem na Nowym-Moście, i akrobatą na podwórcu Fontan. — Nie bój się! Oba piękne rzemiosła!
— Wy tam, cudzoziemcy — zwrócił się do całej kompanii — wy nie, wiecie, co to jest być nurkiem na Nowym-Moście. Paryż — to miasto gapiów, co lubią przedstawienia. Rzucają z mostu srebrne monety do rzeki, a najodważniejsi z chłopaków ulicznych rzucają się w nurty, aby je stamtąd wyłowić. Naturalnie z narażeniem własnego życia. To zabawia gapiów. Ręko Boska! Najrozkoszniejszy rzeczy byłoby dla mnie przetrzepać dobrze tych durniów mieszczuchów! Co zaś do drugiego rzemiosła mojego chłopaka, to znacie je wszyscy dobrze. Wszędzie aż się roi od akrobatów. A ten mały gałgus, Lagarder, potrafił zrobić wszystko, co chciał, ze swojem ciałem: mógł się wydłużyć, to skurczyć; z nóg zrobić ręce, z rąk nogi i różne hece. Dotąd widzę go, Ręko Boska! jak małpował starego zakrystyana z kościoła St. Germain, który był garbusem z przodu i z tyłu.
Ano, więc, spodobał mi się okrutnie ten malec, z temi swojemi blond włosami i rumianą buzią. Wyrwałem go z rąk łobuziaków i powiedziałem mu: słuchaj, gałgasku, chcesz iść ze mną? A on mi odpowiedział tak: “Nie, bo ja się opiekuję matką Bernard.” A ta matka Bernard, to była stara, biedna żebraczka. Wynalazła sobie jakąś dziurę w ruinach zamku Lagarderów i tam mieszkała. Mały Lagarder codzień przynosił jej swoje zarobki;łupy nurka i zapłatę za sztuki akrobatyczne.
Zacząłem mu opisywać rozkosze w naszej akademii fechtunkowej. Zabłysły jego piękne oczy, ale odpowiadał z ciężkiem westchnieniem:
— Jak matka Bernard wyzdrowieje, to przyjdę do was.
I odszedł. Potem to i ja nie myślałem długo o nim!
W trzy łata później patrzymy, ja i Paspoal, a tu do naszej zbrojowni wchodzi nieśmiało ogromny cherubin, czegoś zaambarasowany.
— Jestem mały Lagarder — powiedział — matka Bernard umarła.
Kilku panów, którzy tam wtedy u nas byli, zaśmiało się. Cherubin zaczerwienił się, spuścił oczy i zacisnąwszy pięści przyskoczył do nich i co do jednego powalił na ziemię.
Prawdziwy Paryżanin, co? Zgrabny, cienki, gibki, a wdzięczny jak kobieta, ale jak żelazo twardy.
W sześć miesięcy potem poturbował w kłótni jednego z naszych profosów, który mu złośliwie wytykał talenty nurka i akrobaty. Ręko Boska!
Po roku mógł już tak igrać ze mną, jak jabym poigrał naprzykład teraz z jednym z panów wolontaryuszów króla... bez obrazy waszej.
... Ano, potem wstąpił do wojska. Tam zabił kapitana, w pojedynku; więc uciekł. Potem zaciągnął się do armii pana Saint-Luc w wojnie z Niemcami, ale po jakiejś awanturze musiał też uciekać. Więc pan Villars wziął go do swego pułku. Ale raz wyszedł ten gałgan sam, bez pozwolenia, i przyciągnął czterech olbrzymich żołdaków niemieckich, skrępowanych razem, jak barany. Pan Villars zrobił go chorążym. Ale gdzie tam! Potłukł pułkownika i zmarnował karyerę. Psia kość! Jakie to dziecko!
Ale pan Villars bardzo go lubił. Bo ktoby go nie lubił? Więc pan Villars posłał go do króla z wiadomością o porażce księcia badeńskiego. Jak go zobaczył książę Andegaweński, to znów chciał go na pazia. I, wtedy dopiero zaczęły się awantury. Ręko Boska! Wszystkie damy dworskie i panny szlachetne biły się z sobą o pięknego pazia od rana do wieczora. Więc go odprawiono.
Nareszcie fortuna mu się uśmiechnęła: oto jest ułanem w pułku królewskim. Korono cierniowa! Dlaczegóżby znów teraz miał dwór opuszczać? Z powodu kobiety, czy mężczyzny? Jeżeli z powodu kobiety to tem lepiej dla niej; ale jeżeli jakiś mężczyzna jest tego przyczyną — “de profundis!”
Tu zamilkł Kokardas, wychylając pełny kubek wina. Rzetelnie nań zasłużył.
Paspoal pośpieszył uścisnąć mu rękę z powinszowaniem.
Tymczasem słońce już się chowało poza leśne drzewa. Karig przebąknął coś o odejściu i zabrano się do wychylenia kubków poraź ostatni “na drogę”, kiedy Saldani spostrzegł jakieś chłopię, przeciskające się między snopkami siana w fosie, widać było, że chciał ujść niedostrzeżony.
Chłopiec mógł mieć około lat piętnastu, miał minę przerażoną i nieszczęśliwą. Ubrany był w kostyum pazia, bezbarwny.
Saldani wskazał palcem na chłopca.
— Tam do licha! — zawołał Karig. To zwierzyna, za którą już dziś raz goniliśmy i zmordowaliśmy porządnie konie. Wielkorządca Venaski wysyła zawsze właśnie takich szpiegów. Musimy teraz tego przyłapać.
— Zgoda — odrzekł Gaskończyk. — Tylko nie wydaje mi się, aby ten malec należał do wielkorządcy. Bo to są tutaj z tej strony gór jeszcze inne węgorze, panie wolontaryuszu, i ta zwierzyna jest, z przeproszeniem, dla nas.
Ile razy Gaskończyk wymawiał ten grzeczno-impertynencki wyraz, zyskiwał w oczach swoich przyjaciół, profosów.
Na dno fosy prowadziły dwie drogi: wązka dróżka, albo strome schodki spuszczone z mostu.
Nasze towarzystwo podzieliło się na dwie części, jedni szli jedną, drudzy drugą drogą. Struchlały chłopiec, widząc się tak ze wszystkich stron otoczony, nawet nie próbował ucieczki. Łzy napełniły mu oczy. Nagłym ruchem wsadził rękę w zanadrze.
— Szlachetni panowie! — zawołał. — Nie zabijajcie mnie! Ja nic nie mam! Nic nie mam!
Naturalnie wziął naszych towarzyszów za najpospolitszych bandytów, na co zresztą wyglądali.
— Nie kłam — krzyknął Karig. — Wszak tyś przechodził dzisiaj rano przez góry?
— Ja? Góry?
— Do dyabła! — przerwał Saldani. — On idzie prosto z Argeles. Nieprawdaż mały?
— Z Argeles! — powtórzyło chłopię.
Wzrok jego mimowoli skierował się ku niskiemu okienku pod mostem.
— Nie bój się! — rzekł Kokardas. — My nie chcemy ciebie zadusić, paniczu. Powiedz tylko do kogo niesiesz ten list miłosny?
— List miłosny? — powtórzył znów paź.
Wtedy Paspoal:
— Mój gołąbku, tyś się napewno rodził w Normandyi.
— Ja? W Normandyi?
— Niema co! — zdecydował Kokardas — trzeba go zrewidować.
— O, nie! nie! — błagał paź, padając na kolana. — Nie rewidujcie mnie, moi szlachetni panowie!
Naturalnie było to tylko dolaniem oliwy do ognia.
Paspoal rzekł po namyśle:
— Nie, on nie z mego kraju. Nie umie kłamać!
— Jak się nazywasz? — przerwał Kokardas.
— Berichon — odpowiedział paź.
— Komu służysz?
Paź milczał. Już wolontaryusze i zbiry zaczęli tracić cierpliwość. Saldani złapał chłopca za kołnierz, a inni wołali:
— No! Dalej! Odpowiadaj! U kogo jesteś?
— Czy ty myślisz, mucho, że my tu mamy czas bawić się z tobą! — Mówił Kokardas. — Rewidujcie go, aniołeczki! Kończmy z tem!
Wówczas, o dziwo! Paź dotychczas taki tchórzliwy i przestraszony, szybkim ruchem wyrwał się z rąk Saldaniego i z rezolutną miną wyciągnął z zanadrza mały sztylet, wyglądający raczej na dziecinną zabawkę. Jednem susem przebiegł między Faenzą i Staupicem i rzucił się pędem ku wschodniej części fosy.
Ale braciszek Paspoal nie darmo zdobywał nagrody na wyścigach jarmarcznych w Villedieu. W kilku susach stanął przy Berichonie. Ten zaś bronił się walecznie: boleśnie zadrasnął sztylecikiem Saldaniego; ugryzł Kariga w rękę i kilka razy wściekle kopnął w brzuch Staupica.
Pomimo to jednak partya zbyt była nierówna. Berichon, powalony na ziemię, uczuł już był na piersiach ciężkie, grube łapy zbirów, gdy wtem padł między nich piorun.
Piorun!
Karig fiknął trzy, czy cztery razy koziołka w powietrzu; Saldani, jak bąk zakręcony, obrócił się dokoła siebie kilka razy i w końcu runął pod murem wału. Staupic, ryknął i padł ciężko na ziemię, jak byk obuchem zatłuczony. Nawet Kokardas, sam Kokardas! stracił równowagę i padł plackiem na ziemię.
Co to?
Wszystko to sprawił jeden tylko człowiek, w jednem mgnieniu oka i jakby jednym tylko ruchem!.
Szerokiem kołem otoczono nowo zjawionego i chłopca.
Ani jedna szpada nie wychyliła się z pochwy i wszystkie źrenice wbiły się w ziemię.
— Galgus! — gderał zachmurzony Kokardas, podnosząc się z ziemi i trąc silnie boki.
Był niby wściekły, a jednocześnie uśmiech zadowolenia mimowoli drżał pod srogiemi wąsiskami.
— Nasz mały Paryżanin! — przemówił Paspoel drążycym ze wzruszenia, czy ze strachu głosem.
Towarzysze Kariga, nie zwracając uwagi na stękającego na ziemi swego dowódcę, pozdejmowali z szacunkiem kapelusze i rzekli:
— Kapitan Lagarder!



V.
CIOS NEVERSA

Tak — to był Lagarder, piękny Lagarder, sławny łamigłowa i sercobójca.
Naprzeciw tego ośmnastoletniego młodzieńca, który zatrzymał się na środku izby uśmiechnięty, z rękami skrzyżowanemi na piersiach, stało szesnastu groźnych zbirów; szesnaście szpad mistrzów broni nie śmiały nawet wyjrzeć z pochew!
Bo to był Lagarder!
Kokardas miał racyę, Paspoal również; obaj dali tylko słaby obraz rzeczywistości. Gdyby w najbarwniejszych kolorach malowali to ich bóstwo, jeszczeby opowiedzieli zamało.
Prawdziwe usposobienie młodości która pociąga i podbija; młodość, której nie można nabyć, ani za majątek, ani za geniusz, ani za cnoty. Uosobienie młodości w najwspanialszym rozkwicie, ze złotemi puklami jedwabistych włosów, z rozkosznym uśmiechem na purpurowych wargach, ze zwycięskim błyskiem ciemnych źrenic.
Henryk Lagarder był wzrostu nieco więcej niż średniego. Postawa wdzięczna i nadzwyczaj zwinna w ruchach — wierny typ Paryżanina, tak różniącego się od ciężkich i muskularnych jego współziomków z Północy. Szerokie białe czoło zdradzało inteligencyę i szlachetność duszy. Brwi gęste czarne, tak, jak i delikatny puszek na górnej wardze.
Artystyczny rysunek nieco pociągłej twarzy, łukowate linie brwi, grecki kształt nosa i wdzięczny wykrój ust, najlepiej świadczyły o szlachetności rodu z jakiego pochodzi. Dodajmy że wesoły uśmiech prawie nigdy nie schodził z tej pięknej twarzy. Ale czego pióro niezdolne opisać, to tego niezrównanego wdzięku i powabu całej postaci i tej ruchliwości fizyonomii, która w chwilach smutku, czy tęsknoty przybierała wyraz słodkiej twarzy kobiecej, a w gniewie, czy boju była straszną, jak głowa Meduzy.
Miał no sobie strój królewskiego ułana, trochę podarty i zniszczony, ale osłaniał go bogaty płaszcz aksamitny, zarzucony niedbale na ramię. Czerwona szarfa ze złotemi frandzlami wskazywała rangę wojskową.
Ciężka egzekucya, jakiej przed chwilą dokonał, zaledwie zaróżowiła mu policzki.
— Czy wam nie wstyd! — rzekł ze wzgardą — męczyć tak dziecko.
— Kapitanie... — zaczął Karig, podnosząc się z ziemi.
— Milcz, kto są te zawadyaki?
Kokardas i Paspoal stali przy nim z kapeluszami w ręku.
— A — rzekł, rozpogodziwszy się — moi opiekunowie! Co do djahła, robicie tu tak daleko od ulicy Croix-des-Petits-Champs?
Podał im rękę, ale jak książę dający do pocałunku końce swych palców.
Kokardas i Paspoal dotknęli tej ręki z nabożnością. Trzeba przyznać, że często otwierała się dla nich pełna złotych pieniędzy. Opiekunowie nie mogli się skarżyć na swego protegowanego.
— A inni? — zapytał Henryk. — Widziałem, gdzieś kiedyś.
Zwrócił się do Staupica.
— Gdzie cię spotkałem?
— W Kolonii — wyszeptał Niemiec bardzo zmieszany.
— Prawda, dotknąłeś mnie raz.
— Na dwanaście — odrzekł pokornie Staupic.
— A aa! — ciągnął dalej Lagarder, patrząc na Saldaniego i Pinto, moi dwaj przeciwnicy z Madrytu... Dobre szpady!
— Ach, ekscelencyo — odparli razem dwaj Hiszpanie. Tam szło o zakład; nie mamy zwyczaju bić się dwóch przeciwko jednemu.
— Jakto! Jakto! Dwóch przeciwko jednemu! — wykrzyknął Gaskończyk.
— Oni mówili — dorzucił Paspoal, — że nie znają waszej wysokości.
— A ten — rzekł Kokardas — wskazując na Pepe — modlił się, aby módz stanąć przeciw rycerzowi de Lagarder.
Pepe Matador napróżno starał się wytrzymać wzrok Lagardera. Młody rycerz zapytał tylko:
— To ten?
I Pepe spuścił głowę, mrucząc cicho.
— A co do tych zuchów — rzekł Lagarder — to nie kłamali, bo w Hiszpanii używałem tylko imienia Henryk. Panowie — przerwał robiąc palcem ruch, jakby wykonywał pchnięcie szpadą. — Widzę, żeśmy się już mniej więcej wszyscy spotykali, bo oto przypominam sobie, że rozciąłem czaszkę także i temu dzielnemu chłopcu.
Joel Jugan dotkną! się swej skroni.
— Jest tu znak — wyszeptał — włada wasza wysokość kijem, jak anioł, to pewne.
— Żaden z was nie miał do mnie szczęścia towarzysze — przemówił znowu Lagarder, — ale tutaj znaleźliście sobie łatwiejsze zajęcie. Zbliż się, dziecko.
Berichen usłuchał.
Kokardas i Karig poczęli mówić równocześnie, aby wytłómaczyć, dlaczego rewidowali pazia. Lagarder nakazał im milczenie.
— Co tu robisz? — zapytał pazia.
— Pan jest dobry i przed panem nie skłamię — odparł Berichon. — Mam zanieść list.
— Do kogo?
Berichon zawahał się i spojrzenie jego skierowało się w stronę nizkiego okienka.
— Do was, panie — odrzekł po chwili.
— Daj!
— Chłopiec wyciągnął kartę ukrytą na piersiach i podał ją Lagarderowi. Potem, wspinając się do jego ucha:
— Mam odnieść jeszcze drugi list — rzekł.
— Do kogo?
— Do jednej pani.
Lagarder rzucił mu sakiewkę.
— Idź, mały — rzekł — nikt cię nie zaczepi.
Dziecko pobiegła szybko i niebawem znikło w fosie.
Gdy tylko paź się oddalił, Lagarder otworzył list.
— Na bok! — rozkazał, wiedząc że żołnierze i zbirowie otaczają go zanadto zblizka — lubię sam odczytywać moją korcspondencyę.
Wszyscy odsunęli się z pośpiechem.
— Brawo, — wykrzyknął Łagarder, przeczytawszy pierwsze wiersze listu. — Oto co nazywam szczęśliwem posłannictwem. Po to właśnie tu przyjechałem. Na Boga! ten Nevers jest naprawdę grzeczny kawaler!
— Nevers, — powtórzyli fechmistrze ze zdziwieniem.
— Co to znaczy? — zapytali Kokardas i Paspoal.
Lagarder zbliżył się do stołu.
— Przedewszystkiem dajcie wina — rzekł — chcę wam opowiedzieć historyę. Jestem zadowolony. Siądź tu, mistrzu Kokardasie, a ty tu braciszku Paspoalu. Wy reszta gdzie chcecie.
Gaskończyk i Normandczyk, dumni z takiego odznaczenia, zajęli miejsca obok swego bohatera, Henryk Lagarder wypił kubek do dna i zaczął:
— Trzeba wam wiedzieć, że jestem wygnańcem: opuszczam Francyę...
— Wygnańcem? — przerwał Kokardas.
— Doczekamy się jeszcze, że go powieszą, westchnął Paspoal.
— I za co wygnany?
Na szczęście to ostatnie pytanie zagłuszył tkliwy jakiś wykrzyknik braciszka Paspoala. Lagarder nie znosił takich poufałości.
— Czy znacie tego starego djabła Belisona? — zapytał.
— Barona Belisona?
— Belisona Rębacza?
— Belisona nieboszczyka — poprawił młody ułan.
— Umarł? — zapytało kilka głosów.
— Ja go zabiłem. Król biorąc mnie do swego pułku, nadał mi prawo szlacheckie. Przyrzekłem, że będę się prowadził rozważnie. Przez sześć miesięcy byłem grzeczny, jak obrazek. Prawie zapomniano już o mnie; ale pewnego wieczoru ten Belison zaczepił jakiegoś biednego i małego oficerka z prowincyi, gołowąsa.
— Zawsze ta sama historya, szepnął Paspoal. — prawdziwy błędny rycerz!
— Cicho, kochanku! upominał go Kokardas.
— Zbliżyłem się do Belisona — ciągnął dalej Lagarder — i ponieważ przyrzekłem Najjaśniejszemu Panu, gdy raezy pasować mnie na rycerza, że nigdy nie powiem nikomu uchybiającego słowa, ograniczyłem się więc tylko na wyciągnięciu uszu baranowi, jak się to robi złym dzieciom w szkoło. Wcale mu się to nie spodobało...
— Spodziewam się! — zawołano dokoła.
— Powiedział mi to zbyt głośno — mówił Lagarder — a ja mu dałem za Arsenałem, na co zasłużył od dawna: pchnięcie na odlew!... Nawskroś!
— O, dziecino! — wykrzyknął Paspoal, zapominając że czasy się zmieniły — jak ty umiesz ślicznie to dyabelskie pchnięcie!
Lagarder zaśmiał się. Potem silnie uderzył w stół cynowym kubkiem. Paspoal myślał, że już będzie po nim.
— I oto sprawiedliwość! — zawołał ułan, nie zwróciwszy nawet nań uwagi. — Winni mi byli nagrodę, że zwaliłem tę wilczą głowę. Ale nie, ślą mnie na wygnanie!
Całe zacne towarzystwo przyznało, że popełniono nadużycie. Kokardas przeklinał od „cierniowej korony,“ biadając, że sztuka rycerska jest w poniżeniu. Lagarder mówił dalej:
— Ostatecznie jestem posłuszny królewskiemu rozkazowi. Wyjeżdżam. Świat jest duży i przysięgam, że znajdę jakiś kraj, gdzie się dobrze żyje. Ale zanim przejdę granicę, muszą zadowolnić jedną fantazyę... dwie nawet: pojedynek i miłosną wyprawę. W ten sposób pożegnam naszą piękną Francyę!
Przysunięto się do niego z ciekawością.
— Opowiedz nam, to panie kawalerze — rzekł Kokardas.
— Powiedzcie mi zuchy — zapytał nagle Lagarder — czyście nie słyszeli kiedy o tajemniczym ciosie Neversa?
— Do djabła! — zawołano dokoła stołu.
— Właśnie o nim rozmawialiśmy przed chwilą — dodał Paspoal.
— I coście o tem mówili?
— Zdania były podzielone. Jedni mówili ot głupstwo! Inni dowodzili, że stary mistrz Delapalme sprzedał księciu jedno pchnięcie... całą seryę pchnięć... za pomocą których książę może dotknąć każdego człowieka absolutnie każdego w środek czoła, między oczami.
Lagarder był zamyślony. Zapytał jeszcze:
— A co myślicie wogóle o ciosach tajemniczych, wy znawcy i mistrze fechtunku?
Ogólne zdanie zawyrokowało, że ciosy tajemnicze są podstępem na głupców i że w gruncie każdy cios może być uniknięty zapomocą znanych ruchów.
— Tak i ja myślałem — odrzekł Lagarder — zanim miałem honor zmierzyć się z panem de Nevers.
— A teraz? — pytano ze wszystkich stron.
Każdy był bardzo zainteresowany: za kilka godzin ten sławny cios Neversa położy może kilku z nich trupem.
— Teraz — odpowiedział Lagarder — to co innego. Wyobraźcie sobie, że ten przeklęty, cios stał mi długo kością w gardle. Słowo daję, nie pozwalało mi to zasnąć! Przyznajcie, że po tym Neersie zadużo też mówiono. Wszędzie i ciągle, od czasu jego powrotu z Włoch, brzęczało koło mnie: Nevers, Nevers, Novers! Nevers jest najpiękniejszy! Nevers jest najdzielniejszy!
— Po kimś innym, którego dobrze znamy, — przerwał braciszek Paspoal.
Tym razem Kokardas przytwierdził całkowicie.
— Nevers tu, Nevers tam, — ciągnął Lagarder. Konie Neversa, szpady Neversa, dobra Neversa! Jego dowcipy, jego szczęście w grze, lista jego kochanek... i w dodatku cudowny cios! Szatani piekielni! To mi się znudziło! Jednego wieczoru moja gospodyni podała mi kotlety a la Nevers, wyrzuciłem je przez okno i wychodziłem bez kolacyi, gdy w drzwiach natknąłem się na szewca, który odnosił mi buty zrobione według ostatniej mody: buty a la Nevers. Zbiłem mego szewca, co mnie kosztowało dziesięć luidorów (luidor koło 8~miu rubli), które mu rzuciłem w twarz. A hultaj mi odpowiedział: Pan Nevers zbił mnie kiedyś, ale mi dał pięćdziesiąt luidorów!...
— To za wiele! — rzekł Kokardas.
Paspoalowi pot wystąpił na czoło, tak żywo odczuł przykrość swego drogiego małego Paryżanina.
— Widzicie więc ciągnął Lagarder. — Czułem, że oszaleję. Trzeba było z tem skończyć. Wskoczyłem na konia i pojechałem pod Luwr czekać na Neversa. Gdy się ukazał, zawołałem go po imieniu.
... “Co tam?” — zapytał.
... Mości książę, — odrzekłem — bardzo ufam waszej uprzejmości. Przyjechałem prosić pana, aby mnie nauczył swego cudownego ciosu przy blasku księżyca.
... Spojrzał na mnie. Myślę, że wziął mnie za uciekiniera z domu waryatów.
... Kto pan jesteś? — zapytał jednak.
... Kawaler, Henryk Lagarder — odrzekłem. — Z łaski Najjaśniejszego Pana ułan królewski, były oficer z chorągwi pana Ferte, były chorąży pana Konti, były kapitan w nawarskim pułku, zawsze zdegradowany za różne szaleństwa....
— Ach! — przerwał mi, zeskakując z konia. — To ty jesteś tym pięknym Lagarderem? Często o tem słyszę i to mnie nudzi.
...Szliśmy obok siebie w stronę kościoła Saint-Germain.
— Jeżeli nie uważasz mnie książę za zbyt małego szlachcica, — zacząłem — aby się ze mną zmierzyć...
Cudowny był! A, cudowny! Muszę mu dać sprawiedliwość. Zamiast odpowiedzi przyłożył mi rapier między brwi, tak zręcznie, tak silnie, że leżałbym tam jeszcze gdyby nie skok na trzy sążnie, który zrobiłem bardzo na czasie.
— Oto mój cios — rzekł mi.
... Na Boga! Podziękowałem mu z całego serca, to tylko mogłem uczynić.
Jeszcze lekcyę — prosiłem jeżeli nie nadużywam uprzejmości.
— Do usług.
... Siarczyste! Tym razem ukłuł mnie w czoło. Byłem dotknięty, ja Lagarder!
Mistrzowie sztuki szermierskiej zamienili zaniepokojone spojrzenia. Cios Neversa przybierał rzeczywiście straszliwe rozmiary.
— Wasza wysokość widziała tylko ogień? — zapytał nieśmiało Kokardas.
— Do djabła! — zakrzyknął Lagarder. — Jużem był zrozumiał figiel, ale nie miałem czasu się zasłonić, ten człowiek prędki jest jak piorun.
— A koniec tej awantury?
— Czyż policya może kiedy zostawić w spokoju porządnych ludzi? Policya nadeszła! Rozstaliśmy się dobrymi przyjaciółmi, książę i ja, przyrzekłszy sobie rewanż.
— Ale do kroćset! — rzekł Kokardas idąc za swemi myślami — on zawsze będzie was, panie kawalerze, trzymał tym ciosem.
— Cóż znowu! — odparł Lagarder.
— Wasza wysokość poznała sekret?
— Do licha! Nauczyłem się go w ciszy gabinetu
— I cóż?
— To dzieciństwo!
Fechmistrze odetchnęli. Kokardas powstał.
— Panie kawalerze — rzekł — jeżeli masz jeszcze jakie dobre wspomnienia z tych nędznych lekcyi, które ci kiedyś dawałem z taką przyjemnością, nie odmówisz mojej prośbie.
Lagarder instynktownie sięgnął ręką do kieszeni. Paspoal powstrzymał go ruchem pełnym godności.
— Nie o to prosi waszej wysokości mistrz Kokardas — rzekł.
— Mów! Pamiętam — odrzekł Lagarder. — Czego Chcesz?
— Chcę — odparł Kokardas — aby wasza wysokość nauczyła mnie ciosu Neversa.
Lagarder powstał w tej chwili.
— To zupełnie słuszne — rzekł, — mój stary Kokardasie to należy do twego rzemiosła.
Stanęli naprzeciwko siebie. Wolontaryusze i fechmistrze otoczyli ich kołem, ci ostatni szczególniej patrzyli z zapartym oddechem.
— Do dyabła! — rzekł Lagarder, dotykając szpady profosa — jakiś ty teraz słaby! Uwaga, zastaw się z prawej strony! Pięść ku sobie. Pchnięcie proste! Paruj Prostuj! Na odlew! Paruj i odpieraj! Przez szpadę i między; oczy!
Łączył ruchy ze słowami.
— O święty Jacku! — zawołał Kokardas, odskakując na bok. — Widziałem tysiące świec! A osłona? — zapytał, stając znowu w pogotowiu.
— Tak tak, osłona! — zawołali chciwie zbiry.
— To jasne, jak słońce! — odrzekł Lagarder. — Gotowyś? Tercya! Odstąp... Prima dwa razy! Cofaj! Wstrzymaj! i cała sztuka!
Włożył szpadę do pochwy.
Braciszek Paspoal podziękował mu z zapałem.
— Czyście pojęli, wy tam? — zapytał Kokardas, ocierając czoło. — Korono cierniowa! Ten Paryżanin! Co za dziecko!
Fechmistrze twierdząco skinęli głowami, a Kokardas, ciężko siadając na stołku, mruknął:
— To może się przydać.
— To się przyda za chwilę — odparł Lagarder, nalewając sobie wina.
Wszyscy zwrócili nań oczy. Pił wino małemi łykami, potem rozłożył powoli list, który mu był oddał paź.
— Czy wam nie mówiłem — rzekł, — że p. Nevers obiecał mi rewanż?
— Tak, ale...
— Trzeba było koniecznie skończyć tę historyę przed odjazdem na wygnanie. Napisałem więc do p. Neversa, o którym wiedziałem, że jest w swym zamku w Bearn. Ten oto list jest odpowiedzią Neversa.
Między zbirami rozległ się szmer podziwu.
— Książę jest zawsze cudowny! — ciągnął Lagarder. — A, cudowny! Gdy się już dowoli nabiję z tym prawdziwie doskonałym rycerzem będę zdolny pokochać go, jak brata! Przyjął wszystko, co mu proponowałem: godzinę spotkania i miejsce...
— O której godzinie? — zapytał niespokojnie Kokardas.
— Gdy noc zapadnie.
— Dzisiaj?
— Dzisiaj.
— I gdzie?
— W fosie Kajlusa.
Zapadło milczenie. Paspoal położył palce na ustach. Zbirowie nadrabiali minami.
— I dlaczego wybrała wasza wysokość to miejsce? — zapytał jednak Kokardas.
— Inna historya! — rzekł ze śmiechem Lagarder. — Druga fantazya! Mówiono mi, odkąd nam honor dowodzić tymi dzielnymi wolontaryuszami królewskimi, dla zabicia czasu przed odjazdem, mówiono mi, że stary markiz Kajlus jest najchytrzejszym między wszystkimi dozorcami więziennymi na świecie! Musi mieć jakieś talenty, jeżeli otrzymał to piękne imię Kajlusa-Klucznika! Otóż przeszłego miesiąca na zabawach w Tarbes, zobaczyłem Jego córkę Aurorę. Słowo daję, jest cudownie piękna! Gdy porozmawiam z p. Neyersem, chcę pocieszyć trochę tę zachwycającą pustelnicę.
— Czy wasza wysokość ma klucz od więzienia? — zapytał Karig, wskazując na zamek.
— Zdobywałem lepsze fortece! — odparł Paryżanin. — Wejdę przez drzwi, przez okno, przez komin, ostatecznie nie wiem którędy, ale wejdę.
Słońce dawno już zaszło za wierzchołkami świerków enskiego lasu. Nadchodziła noc. W dwóch czy trzech oknach zamku ukazało się światło. W cieniu fosy prześlizgnął się szybko cień. To Berichon mały paź, który bezwątpienia załatwił już swe posłannictwo. Kierując się szybko drożyną prowadzącą do lasu Ens, przesłał jeszcze Lagarderowi, swemu wybawcy spojrzenie pełne wdzięczności.
— No cóż? — zawołał młody ułan. — Czemu się nie śmiejecie, zuchy? Czy nie uważacie że to wesoła awantura?
— Owszem — odparł braciszek Paspoal — nadto wesoła!
— Chciałbym wiedzieć — rzekł poważnie Kokardas — czy mówiliście co, panie kawalerze, o pannie Kajlus w liście do Neversa?...
— Do licha! Wytłomaczyłem mu dobrze całą sprawę. Trzeba było przecież dać pomódz tak odległej schadzce..
Zbirowie zamienili między sobą spojrzenia.
— Ej, do dyabła! Co wam się stało? — zapytał ostro Paryżanin.
— Rozmyślamy — odrzekł Paspoal. — Jesteśmy szczęśliwi, żeśmy się tu znaleźli, aby oddać waszej wysokości przysługę.
— To prawda! Korono cierniowa! — dodaj Kokardas. — Przydamy się tu dobrze!
Lagarder wybuchnął śmiechem, tak ta myśl wydala mu się komiczną.
— Nie będziesz się śmiał, panie kawalerze — przemówi! śmiało Gaskończyk, — gdy powiem pewną nowiną...
— Słuchamy twojej nowiny!
— Nevers nie przyjdzie sam na schadzkę.
— A fe! Dlaczego?
— Bo po tem, co mu pan napisał, nie chodzi już o pojedynek dla zabawy. Jeden z was musi umrzeć dzisiejszej nocy: Nevers jest mężem panny Kajlus.
Kokardaą mylił się, sądząc, że Lagarder przestanie się śmiać. Szaleniec aż się trzymał za boki.
— Brawo — zakrzyknął. — Ślub w tajemnicy! Hiszpański romans! Ot, co mnie zachwyca! Nie spodziewałem się, że moja ostatnia awantura będzie tak wspaniała!
— I powiedzieć, że wysyłają na wygnanie takich ludzi! — rzekł przejęty uwielbieniem Paspoal.



VI.
OKIENKO.

Noc zapowiadała się bardzo ciemną. Czarna masa zamku Kajlusą rysowała się niewyraźnie na niebie.
— Panie kawalerze — rzekł Kokardas w chwili, gdy Lagarder powstał i zacieśnił pas od swej szpady — nie miej fałszywego wstydu do kroćset! Przyjmij naszą pomoc w boju, który będzie nierówny.
Lagarder wzruszył ramionami.
— Gdybym mógł być pożytecznym — wyszeptał czerwieniąc się nadmiernie — miłosnej wyprawie...
Moralność w czynie twierdzi, pod słowem honoru greckiego filozofa, że kolor czerwony jest kolorem cnoty. Inocenty Paspoal często się czerwienił, ale cnoty nie miał ani odrobiny.
— Do stu dyabłów! Towarzysze! — zawołał Lagarder. — Ufam zwyczaj sam załatwiać moje sprawy, wiecie o tem dobrze. Zmierzch, zapada. Ostatni kielich i jazda; oto usługa, której od was żądam.
Wolontaryusze odeszli do koni. Mistrzowie sztuki szermierskiej nie ruszyli się z miejsca. Kokardas wziął Lagardera na bok.
— Dałbym się zabić, jak pies dla waszej wysokości, — rzekł z zakłopotaniem — ale...
— Ale co?
— Każdy ma swoje rzemiosło, wy wiecie, panie. My nie możemy opuszczać tego miejsca.
— Aaa! I dlaczegóż to?
— Ponieważ czekamy tu na kogoś.
— Naprawdę? I ten ktoś?...
— Nie gniewajcie się, panie kawalerze, to Filip de Nevers.
Paryżanin zadrżał.
— Aaa! — powtórzył. — I dlaczegóż czekacie na pana Neversa?
— Z rozkazu pewnego szlachetnego pana...
Nie dokończył. Palce Lagardera ścisnęły mu rękę, jak żelazną obręczą.
— Zasadzka! — zakrzyknął. — I mnie to o tem mówisz!
— Chciałbym zrobić uwagę... — zaczął braciszek Paspoal.
— Milczeć hultaje! Zabraniam wam, słyszycie dobrze, prawda? Zabraniam wam dotknąć jednego włoska na głowie Neversa! Inaczej będziecie mieli ze mną do czynienia! Nevers do mnie należy; jeżeli ma zginąć, to zginie z mojej ręki w uczciwym boju! Ale z waszej, o nie!... Póki ja żyję!
Wyprostował się w całej wysokości. Należał do ludzi, których głos w gniewie nie drży ale brzmi jeszcze donośniej.
Zbirowie otaczali go srodze zakłopotani.
— Ach, więc to dlatego, — rzekł —chcieliście, abym was nauczył ciosu Neversa! I to ja... Karig!
Przywódca wolontaryuszów zbliżył się na rozkaz, a za nim postępowali jego ludzie, trzymając za uzdy konie, obarczone sianem.
— To hańba, — mówił dalej Lagarder — to hańba, że tacy ludzie dzielili się z nami winem!
— Ot i ostre słowa! — westchnął Paspoal, którego oczy zwilżyły się łzami.
Kokardas tłumił w sobie wszystkie przekleństwa, jakie kiedykolwiek stworzyły żyzne ziemię Gaskonii i Prowancyi.
— Na siodła i galopem! — rozkazywał dalej Lagarder. — Nie potrzebuję niczyjej pomocy aby uczynić sprawiedliwość nad tymi hultajami!
Kaing i jego żołnierze, którzy dotknęli już byli szpad profosów, z radością usłuchali rozkazu, aby gdzieindziej używać nocnego chłodu.
— A co do was — ciągnął dalej Lagarder, — wynoście się, aby prędko! Albo, przez Boga żywego! dam wam drugą lekcyę... do grobu!
Wyciągnął szpadę. Kokardas i Paspoal powstrzymywali zbirów, którzy ufni w swą liczbę, odważyli się buntować.
— Po co mamy szemrać? — uspokajał Paspoal. — Jeżeli on chce koniecznie wyręczyć nas w robocie...
Co do logiki, to nie znaleźlibyście wielu Normandczyków silniejszych w niej od braciszka Paspoala.
— Wynośmy się! — zadecydowali wszyscy.
Co prawda, to szpada Lagardera świszczała już w powietrzu.
— Korono cierniowa! — zauważył Kokardas, poczynając odwrót. — Zdrowy rozsądek mówi, że się nie boimy, panie kawalerze ustępujemy ci tylko miejsca.
— Aby zrobić przyjemność waszej wysokości, dorzucił Paspoal. — Adieu!
— Do dyabła! — odparł im Lagarder, odwracając się tyłem.
Żołnierze odjechali galopem; zbiry znikli poza ogrodzeniem oberży. Zapomnieli zapłacić tylko jeszcze Paspoal zdołał ukraść słodkiego całusa dziewczynie, upominającej się o pieniądze.
Lagarder zapłacił wszystkie rachunki.
— Dziewczyno — rzekł, — pozamykaj okienice i załóż sztaby. Cokolwiek usłyszycie dzisiejszej nocy tam, w fosie, nic to! Niech każdy w tym domu śpi na oba oczy. To są sprawy, które was nic nie obchodzą.
Oberżystka zamknęła okienice i założyła sztaby.
Noc była już zupełna; noc bez księżyca, bez gwiazd. Mała lampka umieszczona na froncie mostu pod obrazem Najświętszej Panny błyszczała słabo i oświecała przestrzeń o promieniu zaledwie kilku kroków. Światło jej zresztą nie mogło dostać się do fosy bo osłaniał je most.
Lagarder znalazł się sam. Odgłos kroków końskich ucichł w oddali. Dolina Louron pogrążona była w głębokiej ciemności, tylko gdzieniegdzie błyszczało czerwonawe światełko, oznaczając chatę rolnika lub pasterza. Żałosny odgłos dzwonków uwiązanych na karkach kóz dolatywał czasami z wiatrem i łączył się z głuchym szmerem potoku Arau, który wlewał swe wody do Klarybidy.
— Ośmiu przeciw jednemu! Nędznicy! — myślał młody Paryżanin, schodząc dróżką do fosy.
— Morderstwo! Co za bandyci! Nabrać można wstrętu do szpady!
Potknął się o kupę siana, nagromadzoną przez Kariga i jego żołnierzy.
— Do dyabła! — myślał dalej, otrzepując płaszcz. — Jednego tylko się boję. Ten paź może zawiadomić Neversa, że jest tu cała banda zabijaków, Nevers nie przyjdzie i minie mnie ta przyjemność, największa przyjemność w świecie. Szatani piekielni! Jeżeli tak się stanie, zatłukę jutro tych ośmiu łotrów!
Doszedł pod most. Oczy jego przyzwyczaiły się już do ciemności.
Kosiarze oczyścili kawał wolnego placu właśnie w tym miejscu, gdzie w tej chwili stał Lagarder, to jest pod okienkiem. Młody ułan zauważył to z radością i pomyślał, że tu właśnie dobrze będzie zabawić się szpadą z księciem.
Myślał jednak i o czem innem. Kusił go projekt przedostania się do tego nieprzeniknionego zamku. Prawdziwemi dyabłami są ci bohaterowie, którzy nie ku dobremu zwracają swe wyjątkowe siły. Mury, rygle, dozorcy... piękny Lagarder śmiał się z tego. Nie pragnąłby nawet wcale przygody, w którejby brakowało jednej z tych przeszkód.
— Poznajmy się najpierw z terenem — mówił sobie, odzyskując figlarną wesołość swej natury. Do licha, książę przyjdzie tu w wielkim gniewie i trzeba nam się dobrze trzymać! Jaka noc! Będziemy musieli bić się po omacku. Gdyby nawet przynajmniej widzieć koniec szpady, do dyabła!
Stał pod samymi murami. Zamek wznosił się ciemną masą nad jego głową, a most rysował na niebie czarny łuk. Potrzebaby całej nocy, aby się wedrzeć na ten mur z pomocą sztyletu. Macając ręką. Lagarder natrafił na nizkie okienko.
— Doskonale! — zakrzyknął. — Cóż ja jej powiem tej dumnej piękności? Stąd widzę gniewny ogień jej czarnych oczu, orle brwi ściągnięte oburzeniem...
Zatarł z radości ręce.
— Rozkosz! Rozkosz! Powiem jej... trzeba coś eleganckiego. Powiem jej... Do licha! Oszczędźmy sobie trudu z wymową! Ale co to? — przerwał sobie nagle. — Ten Nevers jest cudowny!
Zatrzymał się i zaczął nadsłuchiwać. Jakiś hałas odbił mu się o uszy.
Doleciał niewyraźny odgłos kroków jakichś, rycerzy widocznie, bo słychać było wyraźny brzęk ostróg.
— O o! — pomyślał Lagarder. — Czyżby mistrz Kokardas mówił prawdę i książę przy szedł w towarzystwie?
Wtem kroki ucichły. Lampka, na moście oświeciła sylwetki dwóch ludzi okrytych długiemi płaszczami. Stanęli. Widać było dobrze, że spojrzenia ich starały się przebić ciemności fosy.
— Nie widzę nikogo, — rzekł jeden z nich zniżonym głosem.
— Owszem — odparł drugi — tam pod oknem i ostrożnie zawołał:
— Kokardas!
Lagarder nie poruszył się nawet.
— Faenza! — zawołał szeptem ten sam głos. — To ja, Pejrol!
— Zdaje mi się, że znam imię tego hultaja! — pomyślał Lagarder.
Pejrol przemówił po raz trzeci.
— Paspoal! Staupic!
— Jeżeli to nikt z naszych... wyszeptał jego towarzysz.
— To niemożliwe — odrzekł Pejrol; — rozkazałem aby zostawili tu wartownika. To Saldani, poznaję go... Saldani!
— Jestem! — odpowiedział Lagarder, przybierając na wszelki wypadek akcent hiszpański.
— Widzisz ekscelencyo! — rzekł Pejrol. — Byłem tego pewny! Zejdźmy schodkami... tu... oto pierwszy schodek.
— Do dyabla, jeżeli ja nie odegram też jakiejś roli w tej komedyi! — pomyślał Lagarder.
Tymczasem dwaj nowoprzybyli weszli na schodki.
Towarzysz Pejrola był wysokiej i pięknej postawy. Lagarderowi zdawało się, że poznaje w jego akcencie lekką nutę włoską.
— Mówmy cicho — rzekł schodząc uważnie po wązkich i stromych schodach.
— To zbyteczne, mości książę — odrzekł Pejrol.
— Dobrze! — pomyślał Lagarder. — Więc to książę?
— Zbyteczne — powtórzył Pejrol — zbiry wiedzą doskonale imię tego, kto im płaci.
— Ale ja nic mam pojęcia — myślał Lagarder, — a chciałbym bardzo to wiedzieć.
— Dobrze kręciłem — mówił Pejrol, — ale nie chcieli wierzyć, że to markiz Kajlus.
— Oto już cenna wiadomość — rzekł do siebie młody ułan. — Widzę wyraźnie, że mam do czynienia ze skończymi łobuzami.
— Przychodzisz z kaplicy? — zapytał ten, który był widocznie panem.
— Przybyłem za późno, — odparł Pejrol z niechęcią.
Pan jego tupnął z gniewem nogą.
— Niezgraba! — zawołał.
— Zrobiłem wszystko co mogłem ekscelencyo. Znalazłem rejestr; gdzie dom Bernard zapisał ślub panny Kajlus z p. Neversem, a także akt urodzenia ich córki...
— I cóż?
— Kartki, zawierające te dowody, były wydarte.
Lagarder zamienił się w słuch.
— Ubiegli cię! — rzekł drugi ze złością. — Ale kto? Aurora? Tak, to napewno sama Aurora uczyniła. Ma nadzieję, że ujrzy dzisiejszej nocy Neversa i chce mu oddać z dzieckiem akt urodzenia. Marta nie mogła mi, tego powiedzieć, bo sama nie nie wiedziała; teraz odgaduję.
— Ale cóż to znaczy? — zapytał Pejrol. — Jesteśmy przecież bezpieczni. Gdy Nevers umrze!
— Gdy Nevers umrze — powtórzył drugi — spadek pójdzie prosto na dziecko.
Zapanowało milczenie, Lagarder powstrzymywał oddech.
— Dziecko... — zaczął z cicha Pejrol.
— Dziecko zginie — przerwał mu jego pan. — Chciałem uniknąć tej ostateczności, ale to mnie nie zatrzyma. Co to za człowiek ten Saldani?
— Skończony łotr.
— Można mu zaufać?
— O ile się go dobrze zapłaci — tak.
Człowiek, nazywany księciem, rozmyślał.
— Wolałbym poza nami nie mieć innych wspólników, ale ani ja, ani ty nie mamy postawy Neversa.
— Pan jest za wysoki — odparł Pejrol — a ja za chudy.
— Ciemno jak w piekle, a ten Saldani jest mniej więcej wzrostu Neversa. Zawołaj go!
— Saldani!
— Jestem! — odpowiedział raz jeszcze Paryżanin.
— Zbliż się!
Lagarder postąpił kilka kroków. Podniósł kołnierz swego płaszcza, a brzegi pilśniowego kapelusza zakrywały mu twarz.
— Czy chcesz zarobić pięćdziesiąt pistolów, poza twoim wynagrodzeniem? — zapytał go nieznajomy.
— Pięćdziesiąt pistolów! — mruknął Paryżanin. — C» trzeba zrobić?
Mówiąc to, starał się odróżnić rysy nieznajomego, ale ten był również dobrze ukryty, jak on sam.
— Odgadujesz? — zapytał Pejrola jego pan.
— Tak.
— Zgadzasz się?
— Owszem, ale książę ma umówione hasło.
— Jejmość Marta zdradziła mi je. To dewiza Neversa.
— “Adsum?” — zapytał Pejrol.
— Ma zwyczaj wymawiania jej po francusku: “Jestem!”
— Jestem! — powtórzył mimowoli Lagarder.
— Powiesz to cichutko pod oknem — rzekł nieznajomy, nachylając się ku niemu. — Okienko się otworzy i za kratą, która jest na zawiasach, ukaże się kobieta, przemówi do ciebie, a ty nie piśniesz ani słowa, tylko przyłożysz palec do ust. Rozumiesz?
— Żeby myślała, że jesteśmy śledzeni? Tak rozumiem.
— Ten chłopiec jest inteligentny — mruknął nieznajomy.
Potem ciągnął dalej:
— Kobieta da ci jakiś ciężar, weźmiesz go w milczeniu i mnie go przyniesiesz...
— A pan wypłaci mi pięćdziesiąt pistolów?
— Tak.
— Jestem do waszych usług.
— Sza! — szepnął Pejrol.
Wszyscy trzej poczęli słuchać. Dochodził do nich oddalony hałas ze wsi.
— Rozdzielmy się — rzekł zamaskowany człowiek. — Gdzie są twoi towarzysze?
Lagarder bez wahania wskazał część fosy, która zakręcała poza mostem w stronę wioski.
— Tu — rzekł — na czatach w sianie.
— Dobrze, pamiętasz hasło? “Jestem!”
— Powodzenia i dowidzenia!
— Dowidzenia!
Pejrol i jego towarzysza weszli na schódki. Lagarder odprowadzał ich wzrokiem. Ocierał pot z czoła.
— Bóg mi policzy w ostatniej godzinie — rzekł w duchu — wysiłek, jaki uczyniłem nad sobą, aby nic wepchnąć szpady do brzucha tych nędzników. Ale trzeba dotrzymać do końca. Teraz chcę wiedzieć!
Ścisnął czoło rękami, bo myśli kotłowały mu się w głowie. Możemy ręczyć, że nie myślał już, ani o pojedynku, ani o miłosnej wyprawie.
— Co robić? — rozmyślał. — Wziąć dziecko? Bo ten ciężar to musi być dziecko. Ale komu je powierzyć? W tym kraju znam tylko Kariga i jego ludzi... zła opieka! A jednak muszę je wziąć! Muszę! Jeżeli tego nie zrobię, nikczemnicy zamordują dziecko, tak, jak liczą, że zabiją ojca. Do wszystkich dyabłów! A jednak wcale nie po to tu przyjechałem!
Przechadzał się dużymi krokami między stogami siana. Był nadzwyczaj wzburzony. Co chwila spoglądał na okienko, aby zobaczyć, czy się nie porusza okienica na zardzewiałych zawiasach. Wkrótce też usłyszał lekki szmer z wewnątrz. Krata otwierała się ostrożnie.
— “Adsum?” — szepnął jakiś drżący, kobiecy głos.
Lagarder przeskoczył kopki siana, dzielące go od okienka i odparł cicho:
— Jestem!
— Chwała Bogu! — odrzekł głos kobiecy.
Wówczas otworzyła się okiennica.
Noc była czarna, ale oczy Paryżanina oddawna już oswoiły się z ciemnością.
W kobiecie wychylającej się przez okna poznał Aurorę Kajlus, piękną jak zawsze, ale złamaną i bladą z niepokoju.
Gdyby w tej chwili ktokolwiek przypomniał Lagarderowi, że chciał wejść znienacka do pokoju tej kobiety, młody rycerz zadałby mu kłam i to w najlepszej w świecie wierze.
Szaleństwo opuściło go najzupełniej i był szczerze poważny chociaż zuchwały, jak lew.
Może w tej chwili rodził się w nim nowy człowiek.
Aurora patrzyła przed siebie.
— Nic nie widzę — rzekła. — Gdzie jesteś Filipie?
Lagarder podał jej rękę, którą przycisnęła do serca.
Młodzieniec zadrżał. Czuł, że łzy napływają mu do oczu.
— Filipie, Filipie — powtórzyła biedna kobieta. — Czy jesteś pewny, że cię nie śledzą? Jesteśmy zdradzeni, zaprzedani!...
— Odwagi, pani — wyszeptał Paryżanin.
— Czy to ty mówiłeś? — zawołała. — Patrzaj, to pewne ja oszaleję! Nie poznaję już twego głosu.
Jedną ręką trzymała zawiniątko, o którem mówił rejrol i jego towarzysz, drugą ściskała czoło, jakby chcąc utrzymać wzburzone myśli.
— Mam ci tyle rzeczy do powiedzenia! — rzekła. — Od czego zacząć?
— Nie mamy czasu, — wyszeptał Lagarder, który bał się przejmować tajemnice. — Spieszmy się, pani.
— Dlaczego ten ton lodowaty? Dlaczego nie nazywasz mnie Aurorą? Czy się na mnie gniewasz?
— Spieszmy się, Auroro, śpieszmy się!
— Jestem ci posłuszna, Filipie mój ukochany, będę ci zawsze posłuszną! Oto nasza droga maleńka weź ją, nie jest już ze mną bezpieczna. Mój list objaśnił cię już. Koło nas knują jakieś podłości.
Podała dziecko, które spało owinięte jedwabnym płaszczem. Lagarder wziął je, nie przemówiwszy ani słowa.
— O niech ją jeszcze uścisnę! — zawołała nieszczęśliwa matka, której piersi rozrywało łkanie. — Oddaj mi ją Filipie... Ach, myślałam, że mam silniejsze serce! Kto wie, kiedy ujrzę moją córkę!
Zalała się łzami. Lagarder uczuł, że podaje mu jeszcze jakiś biały przedmiot.
— Co to jest? — zapytał.
— Wiesz dobrze.... Ale jesteś równie wzruszony, jak ja, biedny Filipie. To są kartki wyrwane z rejestru kaplicy, cała przyszłość naszego dziecka.
Lagarder przyjął papiery w milczeniu, bał się przemówić.
Dokumenty zamknięte były w kopercie z pieczęciami kaplicy Kajlusa. W chwili, gdy je odbierał, dał się słyszeć w dolinie przeciągły i żałosny dźwięk rogu.
— To musi być jakiś sygnał — zawołała Aurora. — Uciekaj Filipie, uciekaj!
— Żegnaj Auroro — rzekł Lagarder, do końca odgrywając swą rolę, aby nie złamać serca młodej matki — bądź spokojna, twoje dziecko jest bezpieczne.
Przyłożyła jego rękę do ust i ucałowała ją namiętnie.
— Kocham cię — rzekła przez łzy. — I szybko zamknąwszy okienicę, zniknęła.



VII.
DWÓCH PRZECIW DWUDZIESTU.

Był to rzeczywiście sygnał. Na drodze z Argeles ustawieni byli trzej ludzie z pastuszemi rogami, którzy mieli śledzić za Neversem idącym do zamku Kajlusa, gdzie go wzywał równocześnie błagalny list młodej żony i zuchwałe wyzwanie kawalera Lagardera.
Pierwszy z tych ludzi miał zatrąbić, gdy Nevers będzie przechodził przez Klarybidę, drugi gdy wejdzie do lasu, a trzeci, gdy dojdzie do pierwszych chat wzgórza Tarridesu.
Na całej drodze dużo było miejsc dogodnych dla wykonania morderstwa. Ale Filip Gonzaga nie miał zwyczaju nacierać otwarcie. Chciał zabarwić swą zbrodnię. Morderstwo miało się nazywać zemstą i uchodzić za czyn Kajlusa-Klucznika.
I to nasz piękny Lagarder, niepoprawny szaławiła, a pierwsza szpada Francyi i Navarry, z małą zaledwie dwuletnią dziewczynką na rękach! Trzeba przyznać, że był mocno zakłopotany swą osobą; trzymał dziecko niezgrabnie, kołysząc niezręcznie na rękach nie przyzwyczajonych do tej nowej czynności.
W tej chwili miał jedną tylko troskę: nie obudzić malutkiej dziewczynki.
— Luli, luli.... — mówił z wilgotnemi źrenicami i jednocześnie nie mogąc się powstrzymać od śmiechu.
Możnaby dać miliony wszystkim ułanom królewskim i jego towarzyszom, a żaden by nie zgadł, co robił w tej chwili ten straszliwy junak, po drodze na wygnanie.
A on był cały oddany obowiązkom wzorowej niańki; patrzył na nogi, aby się nie potknąć i nie wstrząsnąć uśpionej dzieciny; pragnąłby mieć na każdej ręce poduszkę z waty.
Drugi sygnał bardziej zbliżony zmącił ciszę nocną przeciągłym żałosnym dźwiękiem.
— Co to jest, do dyabła? — pomyślał Lagarder.
Wpatrywał się w małą Aurorę. Nie śmiał jej uścisnąć. Była té istotka cała biała i różowa. Zamknięte powieki ukazywały długie jedwabiste rzęsy, które odziedziczyła po matce. Aniołek, piękny niebiański aniołek w uśpieniu! Lagarder słuchał jej oddechu tak czystego i słodkiego; Lagarder uwielbiał ten głęboki spokój ten spoczynek, który był jednym długim uśmiechem.
— I ten spokój, ten spoczynek w chwili, gdy jej matka płacze, gdy ojciec... A, a! — przerwał sobie. — To zmieni wiele rzeczy! Powierzono dziecko temu szaleńcowi Lagarderowi... To dobrze! Żeby bronić dziecka nabierze rozumu.
Potem myślał znowu.
— Jak to śpi! O czem może myśleć te małe czółko otoczone takiemi anielskiemi loczkami. W tem jest dusza. Stanie się kobietą, zdolną oczarowywać, kochać i, niestety! cierpieć...
I dalej.
— Jak to musi być słodko zdobywać powoli tkliwością i staraniami całą miłość tych kochanych istotek, podpatrywać ich pierwszy uśmiech, czekać na pierwszą pieszczotę i jak łatwo poświęcić się całkowicie ich szczęściu!
I tak dalej snuł tysiące różnych szaleństw, które nie przyszłyby nigdy do głowy ludziom, rozsądnym. Tysiące rzeczy naiwnych i tkliwych, któreby pobudziły do śmiechu mężczyzn i sprowadziły łzy do oczu każdej matki.
W tej chwili ostatni sygnał dał się słyszeć po za chatami za wzgórzem.
Lagarder zadrżał. Marzył, że był ojcem.
Prędkie i głośne kroki dały się słyszeć przy oberży pod “Jabłkiem Adama.” Nie można ich było wziąć za kroki starych żołnierzy, którzy tam byli niedawno. Na pierwszy ich odgłos Lagarder szepnął:
— To on!
Nevers musiał zostawić swego konia na skraju lasu.
W chwilę potem, Lagarder, który odgadł, że głosy rogów w dolinie, w lesie i na wzgórzu pzeznaczone były dla Neversa ujrzał go przechodzącego pod lampką oświecającą obraz Matki Boskiej.
Piękna głowa Filipa Neversa, myśląca, jakkolwiek bardzo młoda, została na chwilę silnie oświeconą; potem widać było tylko czarną sylwetkę dumnej i wyniosłej postawy, która wkrótce znikła. Nevers schodził po schodkach przyczepionych do ściany fosy. Gdy stanął na ziemi, Lagarder usłyszał że wyciągnął szpadę i mruknął przez zęby.
— Dwaj ludzie z pochodniami nicby tu nie szkodzili.
Posuwał się po omacku, potykając się ciągle o porozrzucane snopki siana.
— Czyż ten dyabelski kawaler chce zabawić się ze mną w chowanego! — rzekł z niecierpliwością.
Potem zatrzymując się, zawołał.
— Hola! jest tu kto?
— Jestem ja — odpowiedział Paryżanin — i dałby Bóg, aby nie było nikogo więcej!
Nevers nie dosłyszał drugiej połowy tej odpowiedzi. Żywo skierował się w stronę, skąd wychodził głos.
— Do roboty, kawalerze! zawołał — podaj mi tylko szpadę, abym wiedział, gdzie jesteś. Nie mogę ci poświęcić wiele czasu.
Lagarder kołysał ciągle malutką dziewczynkę, która spała coraz lepiej.
— Trzeba przedewszystkiem, abyś mnie wysłuchał, mości książę! — zaczął.
— Po liście, który dziś od ciebie kawalerze otrzymałem nie zdołasz mnie do tego skłonić — przerwał Nevers. — Otóż już cię widzę. Baczność, kawalerze!
Lagarder nie myślał nawet obnażyć broni. Szpada jego, która zwykle sama wyskakiwała z pochwy, teraz zdawała się spać, jak śliczny aniołek na jego rękach.
— Gdy posyłałem ci, książę, list dziś rano, nie wiedziałem tego, co wiem teraz — rzekł.
— O, o! — odparł młody książę kpiącym tonem nie lubimy się bić po omacku, widzę to.
Postąpił jeden krok ze wzniesioną szpadą. Lagarder cofnął się i obnażając swoją, rzekł poważnie:
— Posłuchaj mnie tylko! Abyś dalej ubliżał pannie Kajlus prawda?
— Nie, na honor, nie! Chcę to wytłómamaczyć. Szalony człowieku! — zawołał odpierając pierwszy atak Neversa. — Uważaj!
Nevers wściekły sądził, że przeciwnik śmieje się z niego. Natarł więc z całym rozpędem, mierząc cios za ciosem z cudowną szybkością, która go czyniła tak strasznym na placu boju. Paryżanin odpierał z początku stojąc twardo na miejscu. Potem zaczął się cofać, parując ciągle za każdym razem; gdy odrzuca! szpadę Neversa na prawo i na lewo, powtarzał:
— Słuchaj mnie! Słuchaj mie! Słuchaj!
— Nie, nie, nie! — odpowiadał Nevers, potwierdzając każde słowo silnem pchnięciem.
Lagarder uczuł, że dzięki ciągłemu cofaniu się, jest zupełnie przyparty do muru. Krew uderzyła mu do głowy. Opierać się tak długo chęci oddania porządnego ciosu, bohaterstwo.
— Słuchaj mnie! — powtórzył po raz ostatni.
— Nie! — odrzekł Nevers.
— Widzisz książę dobrze, że nie mogę się już dalej cofać! — zawołał Lagarder z akcentem i oznaczy, która jednak miała w sobie coś komicznego.
— Tem lepiej! — odparł Nevers.
— Szatani piekielni! — wykrzyknął Lagardei, tracąc cierpliwość i możność dalszego oporu. — Czyż trzeba księciu rozłupać czaszkę, aby mu przeszkodzić zabić jego własne dziecko!
Było to jakby uderzenie gromu. Szpada wypadła z rąk Neversa.
— Moje dziecko! — powtórzył. — Moja córka w twoich rękach!
Lagarder okrył płaszczem swój cenny ciężar. W ciemności Nevers sądził do tej chwili, że młody, rycerz, posługiwał się płaszczem okręconym koło lewej ręki, jako tarczą. Taki był zwyczaj. Teraz krew mu zastygła w żyłach, na myśl o szalonych ciosach, które dawał na oślep.
Jego szpada mogła...
— Kawalerze — rzekł — jesteś szaleńcem jak ja i wielu innych, ale szaleńcem sztachetnym i dzielnym. Gdyby mi powiedziano, żeś się sprzedał markizowi Kajlusowi, na honor, nie uwierzyłbym w to.
— Bardzo dziękuję — odparł Lagarder, dysząc, jak zwycięzki koń po wyścigach. — Co za grad pchnięć! Książe machasz szpadą, jak wiatrak.
— Oddaj mi córkę!
Mówiąc to Nevers chciał odchylić płaszcz, ale Lagarder uderzył go lekko po ręku.
— Delikatnie! — rzekł. — Obudzisz mi ją!
— Może mi w końcu wytłómaczysz, kawalerze?
— Co za człowiek! Nie pozwolił mi nic mówić, a teraz chce mnie zmuszać, abym mu opowiadał historyę. Uściskaj mi to, ojcze, tylko delikatnie, bardzo delikatnie.
Nevers machinalnie uczynił, co mu kazano.
— Czyś książę widział kiedy na sali podobne praktyki? — zapytał Lagarder z naiwną dumą. — Wytrzymać stanowczy atak, atak Neversa, Neversa w gniewie i nie odpowiedzieć mu ani razu, trzymając uśpione dziecko na ręku i tak, że dziecko nie obudziło się nawet.
— W imię Boga!... — błagał młody książę.
— Powiedz przynajmniej, że to piękna praca! Siarczyste! Jestem cały w pocie. Chciałbyś bardzo wiedzieć prawda? Dosyć tych uścisków, tatusiu, zostaw nas teraz. Jesteśmy już starzy przyjaciele, my dwoje, malutka i ja. Stawiam sto pistolów, do dyabła, jeżeli je mam! że budząc się, uśmiechnie się do mnie.
Okrył dziecko połą płaszcza z tkliwością i starannością, jaką nie zawsze okazują dobre niańki. Potem złożył je na ścianie pod mostem.
— Mości książę — dodał, przybierając nagle ton poważny i męski, — życiem własnem odpowiadam za waszą córkę, cokolwiek się stanie. Czyniąc to, zmazuję, o ile to jest w mej mocy, winę, jaką popełniłem, wyrażając się lekkomyślnie o jej matce, która jest piękną, szlachetną, świętą kobietą.
— Kawalerze, wtrącisz mię do grobu, — zakrzyknął Nevers cierpiąc istne męki. — Widziałeś więc Aurorę?
— Widziałem.
— Gdzie?
— Tu, w tem oknie.
— I to ona dała ci dziecko?
— Ona sama, myśląc, że oddaje córkę mężowi.
— Gubię się w tem!
— Aa! Książę! Działy się tu dziwne rzeczy! Ponieważ jesteś w wojowniczym humorze będziesz miał bitwy, dzięki Bogu, ile serce zapragnie.
— Napad? — zapytał Nevers.
Paryżanin schylił się nagle i przyłożył ucho do ziemi.
— Zdawało mi się, że idą — szepnął powstając.
— O kim mówisz?
— O zawadyakach, którym polecono zapić księcia Neversa.
W kilku słowach powtórzył Neversowx przejętą rozmowę, swoje spotkanie z Pejrolem i nieznajomym ukazanie się Aurory i wszystko, co potem nastąpiło.
Młody książę słuchał ze zdumieniem.
— W ten sposób — dokończył Lagarder — zarobiłem dziś wieczór pięćdziesiąt pistolów, wcale się nie trudząc.
— Ten Pejrol — rzekł jakby do siebie Nevers — jest zaufanym człowiekiem Filipa Gonzagi mojego najlepszego przyjaciela mojego brata który gości obecnie w tym zamku w mojej własnej sprawie!...
— Nie miałem nigdy honoru spotkać się z księciem Gonzagą — odrzekł Lagarder — nie wiem, czy to on był.
— On! — wykrzyknął Nevers. — To niemożliwe! Ten Pejrol wygląda na łotra, onby się dał przekupie staremu Kajlusowi.
Lagarder czyścił starannie szpadę połą płaszcza.
— To nie był markiz Kajlus — rzekł — ale jakiś miody człowiek. Nie zagłębiajmy się jednak w domysłach; jakiekolwiek jest imię tego nędznika, to pewne, że jest zręcznym hultajerm, cudownie przedsięwziął wszystkie środki: wiedział nawet wasze hasło. Dzięki też temu hasłu mogłem zmylić, Aurorę Kajlus. Ach! Ta kocha cię książę! Chciałem był całować ziemię pod jej stopami, aby odpokutować za niedorzeczne szaleństwa...
Czy już nic nie mam więcej do powiedzenia? Nic, chyba to, że pod płaszczykiem dziecka znajduje się zapieczętowana koperta: akt jej narodzin i akt waszego ślubu. A, a! Mój skarbie dodał patrząc z dumą na swą wyczyszczoną szpadę, która zdawała się przyciągać wszystkie blade promienie rozproszone w ciemności i odrzucała je snopem nikłych iskierek — oto i twoja toaleta ukończona. Dość długo skrzyliśmy rozpuście, teraz poruszamy się trochę dla dobrej sprawy, panienko... Trzymaj się dobrze!
Nevers ujął go za rękę.
— Lagarder — przemówił głosem głęboko wzruszonym. — Nie znałem cię dotąd. Masz szlachetne serce.
— Ja, — odrzekł śmiejąc się Lagarder — ja mam teraz tylko jedno pragnienie: ożenić się jak najprędzej, aby mieć takiego jasnowłosego aniołka do pieszczoty. Ale sza!
W jednej chwili padł na kolana.
— Tym razem nie mylę się — rzekł.
Nevers pochylił się także ku ziemi.
— Ja nic nie słyszę — odparł.
— Dlatego, że jesteś księciem — odrzekł Paryżanin.
Potem, powstając, dodał:
— Snują się tam od strony wioski i tu na zachodzie.
— Gdybym mógł dać znać Gonzadze, w jakiem się znajduję położeniu — myślał na głos Nevers — mielibyśmy o jedną dobrą szpadę więcej.
Lagarder wstrząsnął głową.
— Wolałbym Kariga i jego ludzi z karabinami — odrzekł.
— Czy przyjechałeś książę zupełnie sam? — zapytał nagle Neversa.
— Z dzieckiem, moim paziem Berichon.
— Znam go; jest lekki i zwinny. Gdyby go można przywołać...
Nevers przyłożył palec do ust i wydał ostry gwizd, podobny głos odpowiedział mu od strony oberży pod “Jabłkiem Adama.“
— Cała rzecz w tem — szepnął Lagarder — czy będzie mógł przedostać się do nas.
— On przejdzie przez dziurkę od klucza! — odrzekł Nevers.
Rzeczywiście w chwilę potem paź ukazał się nad brzegiem fosy.
— Dzielny chłopiec! — zawołał Paryżanin, idąc ku niemu. — Skacz! — rozkazał.
Paź posłuchał w jednej chwili, a Lagarder schwycił go w ramiona.
— Spieszcie się — rzekł malec — posuwają się tam, na górze. Za chwilę nie będzie już wolnego przejścia.
— Mnie się zdawało, że oni są na dole — odrzekł Lagarder ze zdziwieniem.
— Są wszędzie, dokoła.
— Ale jest ich tylko ośmiu?
— Dwudziestu conajmniej. Gdy zobaczyli, że panów jest dwóch, wzięli kontrabandzistów z Mialhat.
— Ba! — odparł Lagarder. — Dwudziestu czy ośmiu, co to znaczy? Wsiądziesz na konia, chłopcze; moi ludzie są na wzgórzu Gau. Pół godziny tam i z powrotem. Pędź!
Ujął go za nogi i podniósł. Chłopiec wyprostował się i schwycił za brzeg fosy.
Upłynęło chwil kilka, gdy głośne gwizdnięcie zawiadomiło ich, że paź bezpiecznie wszedł do lasu.
— Do licha! — rzekł Lagarder. — Wytrzymamy dobre pół godziny, jeżeli pozwolą wznieś nam fortyfikacye.
— Patrz! szepnął młody książę, pokazując palcem jakiś przedmiot, słabo świecący po drugiej stronie mostu.
— To szpada braciszka Paspoala. Troskliwa bestya, nigdy nie pozwala zardzewieć swej szpadzie. Kokardas musi też być przy nim. Ci nie zaatakują mnie. Pomóż mi, książę, proszę, póki mamy czas jeszcze.
Na dnie fosy oprócz snopków siana, rozrzuconych lub zebranych na kupy, leżały szczątki różnych przedmiotów, rozmaite deski, belki, zeschłe gałęzie. Był tam także napół naładowany wózek, który zostawili kosiarze, gdy na nich napadli ludzie Kariga. Lagarder i Neers, biorąc wózek za punkt oparcia, a miejsce gdzie spało dziecko, za środek obrony, zaimprowizowali na prędce system barykady, aby z frontu przynajmniej powstrzymać natarcie przeciwników.
Paryżanin dyrygował robotami. Była to forteca bardzo biedna i bardzo prosta, ale miała tę zasługę, że wzniesiono ją w jednej minucie. Lagarder zbierał tu i tam materyały, Nevers układał snopki siana. Zostawiono otwory dla wyjścia.
Pół godziny! Chodziło o to, aby wytrzymać tylko pół godziny.
— A co, stanowczo będziesz się bił za mnie. kawalerze?
— I jak się patrzy, mości książę! Trochę za was, mości książę, ogromnie dużo za maleńką!
Barykady zostały ukończone. Było to nic, ale w ciemności mogło bardzo przeszkodzić napaści. Dwaj oblężeni liczyli na to, nieznacznie więcej na swe dobre szpady.
— Kawalerze — rzekł Nevers — nigdy ci tego nie zapomnę. Teraz między nami na śmierć i życie!
Lagarder podał mu rękę. Książę przyciągnął go do siebie i pocałował.
— Bracie — przemówił znowu, — jeżeli będę żył, wszystko stanie się wspólnem między nami. Jeżeli umrę....
— Nie umrzesz! — przerwał Paryżanin.
— Jeżeli umrę — powtórzył Nevers.
— A więc, przysięgam na zbawienie mej duszy — zawołał ze wzruszeniem Lagarder, patrząc na dziecko, — będę jej ojcem!
Pozostali chwilę w uścisku. I nigdy chyba nie biły razem dzielniejsze od tych serca.
Wtem Lagarder wyrwał się z objęć księcia.
— Do szpad, — rzekł — oto oni!
W ciszy nocnej rozległ się głuchy łoskot. Lagarder i Nevers trzymali w prawicach gołe szpady. Lewe ich dłonie ściskały się wzajemnie.
Ciemności ożywiły się w powietrzu brzmiały jakby jeden głośny okrzyk. Zbójcy wpadali ze wszystkich stron.



VIII.
BITWA.

Było ich conajmniej dwudziestu, paź nie kłamał. Wzięli nietylko przemytników z Mialat ale także górskich rozbójników, pozbieranych w dolinie. Dlatego napad tak się opóźnił.
Pejrol spotkał zbirów w umówionem miejscu. Na widok Saldaniego mocno się zadziwił.
— Dlaczego nie jesteś na swem stanowisku? — zapytał go.
— Na jakiem stanowisku?
— Czyż nie mówiłem do ciebie przed chwilą w fosie?
— Do mnie?
— Czyż ci nie obiecywałem pięćdziesiąt pistolów?
Porozumiano się. Gdy Pejrol dowiedział się, że popełnił głupstwo, gdy mu powiedziano imię człowieka, w którego moc się dostał, zdjął go okropny strach. Zbirowie napróżno mu tłómaczyli, że Lagarder znajdował się tam właśnie po to, aby samemu bić się z Neversem i że między nimi była wojna na śmierć i życie. Pejrol instynktem rozumiał, jakie wrażenie musiało zrobić na duszy prawej i tak młodej nagłe odkrycie zdrady. W tej chwili Lagarder musiał być sprzymierzeńcem księcia. Aurora Kajlus została ostrzeżoną. Jednego pan Pejrol nie odgadł, to jest z dzieckiem Neversa. Pejrol nie mógłby nawet zrozumieć takiego szaleństwa, aby obarczyć się dzieckiem w chwili walki.
Staupic, Pinto, Matador i Saldani zostali wysłani nowych zbirów. Sam Pejrol podjął się przestrzedz swego pana i pilnować Aurory Kajlus.
W tych czasach, szczególniej na granicy, łatwo było znaleźć dostateczną dość zabijaków za pieniądze. Nasi dwaj profosi wrócili wkrótce w dobrem towarzystwie.
Ale któż zdoła opisać głębokie zmartwienie, wyrzuty sumienia, jednem słowem cierpienia mistrza Kokardasa i jego alter ego, braciszka Paspoala!
Byli to dwaj hultaje, prawda, którzy bez skrupułów zabijali za pieniądze. Ich rapiery nie były więcej warte od sztyletów pospolitych zbójców i nożów bandytów, ale biedacy nie robili tego ze złości. Takim sposobem zarabiali na życie. Była to więcej wina czasów i obyczajów, niż ich własna. W tym wieku tak wielkim i świetnym tyloma sławnymi czynami błyszczała tylko jedna zwierzchnia warstwa społeczeństwa pod nią był jeszcze chaos.
Kokardas i Paspoal kochali swego małego Paryżanina, który przerastał ich o głowę. Gdy miłość zrodzi się w zepsutych sercach, jest prawie zawsze trwałą i silną. Zresztą Kokardas i Paspoal oprócz tego uczucia, którego znamy pochodzenie, nie byli pozbawieni dobrych popędów i historya sieroty z ruin zamku Lagarderów, nie była ich jedynym dobrym uczynkiem, który popełniliby przypadkiem lub przez nieuwagę.
Tkliwość dla Lagardera pozostała ich najlepszem uczuciem, jakkolwiek może mieszało się z niem trochę egoizmu, ponieważ padał na nich jakby blask od sławnego ucznia; nie można jednak powiedzieć, że tylko zimne wyrachowanie było przyczyną tej przyjaźni. Kokardas i Paspoal z chęcią naraziliby życie dla swego Paryżanina.
I oto dzisiaj fatalność postawiła ich na przeciw niego.
Niema sposobu uwolnić się od ciężkiego badania!
Szpady ich należały do Pejrola, bo za nie zapłacił. Uciec lub wycofać się, znaczyłoby postąpić wbrew honorowi, surowo przestrzeganemu przez ludzi ich pokroju.
Przez całą godziną nie zamienili z sobą ani jednego słowa. W ciągu tego wieczoru Kokardas ani razu nie zaklął na „cierniową koronę!“ Zgodnie wzdychali od czasu do czasu i spoglądali na siebie z żałosnemi minami.
To było wszystko.
Wreszcie, gdy już szli do ataku, uścisnęli się smutnie za ręce.
— Cóż chcesz? — rzekł Paspoal. — Będziemy robili, co tylko można.
A Kokardas westchnął.
— To nie może tak być, braciszku Paspoalu, nie może być! Słuchaj, zrób to, co ja.
Wyciągnął z kieszeni metalową kulkę, jaką się posługiwał na sali i nałożył ją na koniec swej szpady.
Paspoal uczynił to samo.
Wtedy obaj jakoś lżej odetchnęli, uczuli się spokojniejsi w sumieniu.
Tymczasem zbirowie i ich towarzysze podzielili się na trzy oddziały. Pierwszy z nich skręcił w fosę i szedł z zachodu drugi zatrzymał pozycyę za mostem; trzeci, złożony przeważnie ze zbójów i kontrabandzistów prowadzonych przez Saldaniego, miał natrzeć z przodu, schodząc małymi schodkami.
Lagarder i Nevers od kilku sekund widzieli ich wyraźnie. Mogliby nawet policzyć tych, którzy ześlizgiwali się na dno fosy.
— Uwaga — rzekł Lagarder — plecami do siebie; punktem oparcia zawsze niech będzie szaniec. Dziecko nie potrzebuję się niczego obawiać, chroni je słup od mostu. Trzymaj się mocno, mości książę! Uprzedzani cię, że oni zdolni są nauczyć cię twego własnego ciosu, jeżeli przypadkiem go zapomniałeś. I to ja — rzekł ze złością — to ja popełniłem to głupstwo! Ale trzymaj się mocno. Co do mnie, to mam za grubą skórę dla szpad tych bałwanów.
Gdyby nie środki ostrożności, które przedsięwzięli naprędce, pierwszy ten atak zbirów byłby straszliwym.
Rzucili się wszyscy naraz z pochylonemi głowami i okrzykiem:
— Na Neversa! Na Neversa!
Najlepiej słychać było głos Gaskończyka i Normandczyka, którzy doznawali pewnej ulgi zaznaczając w ten sposob, że nie idą wcale przeciw swemu dawnemu uczniowi.
Zbirowie nie mieli wcale pojęcia o przeszkodach, jakie napotkali na drodze. Szaniec, jakkolwiek mógł się wydać nędzną i słabą oporą, dokonał odrazu cudów. Wszyscy ci ludzie ciężko uzbrojeni i z długimi rapierami powpadali na belki i plątali się w sianie. Bardzo niewielu dopadło naszych rycerzów, i ci już dobrze byli namaszczeni.
Powstał zgiełk i zamieszanie ostatecznie jeden tylko zbir pozostał na placu. Ale odwrót nie podobny był do ataku. Gdy tylko zbirowie poczęli się cofać, Nevers i jego przyjaciel stali się stroną zaczepną.
— Jestem! Jestem! — wołali równocześnie. I obaj skoczyli naprzód.
Paryżanin pierwszem pchnięciem przebił na wylot jednego z górali. Wyciągnąwszy zeń szpadę i tnąc na odlew, odciął rękę jakiemuś kontrabandziście i, dopędzając trzeciego przeciwnika, jednem uderzeniem rękojeści rozbił czaszkę.
Tym trzecim był Niemiec, Staupic, który ciężko padł na wznak.
Nevera także ciął po mistrzowsku. Oprócz kontrabandzisty, którego powalił pod koła wózka, Matador i Joel byli ciężko ranni z jego ręki. Wtem gdy walczył z tym ostatnim, ujrzał jakieś dwa cienie prześlizgujące się wzdłuż muru w stronę mostu.
— Do mnie kawalerze! — zawołał, cofając się spiesznie.
— Jestem! Jestem.
Lagarder zdążył jeszcze wymierzy? porządny cios Pintowi, który odtąd przez resztę życie mógł pokazywać tylko jedno ucho.
— Na Boga — zawołał łącząc się z Neveresem zapomniałem niemal o jasnowłosym aniołku, moim skarbie!
Cienie zniknęły. W fosie zapanowała głęboka ciszą. Minął już kwadrans.
— Odetchnij nieco, mości książę rzekł Lagarder — ci hultaje nie zostawią nas długo w spokoju: Czy jesteś rannym?
— Draśniętym.
— Gdzie?
— W czoło.
Paryżanin zacisnął pieści i nie odpowiedział ani słowa. Oto rezultat jego lekcyi fechtunku!
W ten sposób minęły dwie czy trzy minuty potem atak zaczął się nanowo, ale tym razem rozważnie systematycznie.
Napadający szli dwiema liniami i starali się omijać przeszkody.
— Nadeszła chwila, żeby się bić silnie i pewnie! — rzekł półgłosem Lagarder. — Przedewszystkiem zajmij się tylko sobą, książę, ja osłaniam dziecko.
Zbirowie otaczali ich kręgiem ciemnym w milczeniu.
Wysunęło się dziesięć szpad.
— Jestem! zakrzyknął Lagarder i raz jeszcze rzucił się naprzód.
Matador wydał przeraźliwy okrzyk i padł na ciała dwóch zbirów, którzy leżeli, jakby piorunem rażeni. Zbójcy cofnęli się, ale tylko na lulka kroków. Ci, którzy przybywali z tyłu, krzyczeli ciągle:
— Na Neversa! Na Neversa!
A Nevers odpowiadał, zapalając się w boju.
— Jestem, moi towarzysze! Oto wieści o mnie: Jeszcze! Jeszcze!
I za każdym razem ostrze jego wysuwało się mokre i czerwone.
Ach! Byli to nieustraszeni szermierze.
— To dla ciebie, panie Saldani! — wołał Paryżanin. — Oto cios, którego cię uczyłem w Segarbe! To dla ciebie Faenza! Ależ zbliżcie się, aby was dosięgnąć, trzebaby mieć milowe halabardy!
Wymierzali pchnięcia, cięli!
Z górskich bandytów, których wypchnięto naprzód, nie było już ani jednego.
Ktoś stał za okiennicami małego okienka, ale nie była to już Aurora Kajlus.
Dwie czarne postacie z krwią zastygłą w żyłach, z zimnym potem na czole słuchały stamtąd odgłosów bitwy.
Był to p. Pejrol i jego zwierzchnik.
— Nędznicy — mówił nieznajomy — nie dosyć jest ich dziesięciu na jednego! Czyż trzeba abym ja się w to wmieszał?
— Strzeżcie się, panie!...
— Niebezpieczeństwo w tem, gdy chociaż jeden zostanie przy życiu! — odpowiedział nieznajomy.
A z zewnątrz dochodził ciągle krzyk:
— Jestem! Jestem!
W rzeczy samej, koło powiększało się bezustanku, znać zbirowie ustępowali.
Już tylko kilku minut brakowało do oznaczonej przez Lagardera pół godziny. Pomoc miała nadejść lada chwila.
Lagarder nie był nawet dotknięty, Nevers zadraśnięty lekko w czoło.
I obaj z taką samą siłą mogliby jeszcze walczyć choćby godzinę.
Poczęła ich unosić gorączka tryumfu. Sami o tem nie wiedząc, oddalali się niekiedy od swych stanowisk, aby z frontu natrzeć na przeciwników. Czyż otaczające ich ciała trupów i rannych nie dość jasno świadczyły o ich przewadze? Widok ten podniecał ich męstwo. Rozwaga znika, gdy szał przychodzi. Nadeszła chwila prawdziwego niebezpieczeństwa. Dwaj rycerze nie spostrzegli, że te wszystkie trupy i ranni byli tam na to, aby ich zmęczyć. Wszyscy fechmistrze z wyjątkiem Staupica, który leżał zemdlony, dotąd jeszcze stali twardo, czekając na swoją kolej.
Mówili sobie:
— Rozłączmy ich tylko, a jeżeli są z kości i ciała weźmiemy ich.
Od pewnego czasu wszystkie ich ruchy prowadziły ku temu, aby wyciągnąć naprzód jednego z rycerzy, a drugiego przytrzymać przypartego do muru.
Joel Jugan, dwa razy zraniony, wraz z Faenzą, Kokardasem i Paspoalem, mieli się zająć Lagarderem, trzej Hiszpanie szli przeciw Neversowi.
Pierwsza banda miała w danej chwili, ustępować; druga, przeciwnie, stawiać opór. Podzielili między sobą pozostałych pomocników.
Po pierwszem natarciu Kokardas i Paspoal cofnęli się, Joel i Włoch, otrzymali każdy po dobrem pchnięciu. W tej samej chwili Lagarder odwracając się, rozpłatał twarz Matadorowi, który zanadto blizko przystąpił do Neyersa.
Rozległ się okrzyk: Uciekaj, kto może!
— Naprzód — zawołał Paryżanin.
— Naprzód — powtórzył książę.
I razem:
— Jestem! Jestem! Wszystko ustępowało przed Lagarderem, który w jednem mgnieniu oka był na końcu fosy.
Ale książę znalazł przed sobą żelazny opór. W rozpędzie zyskał najwyżej kilka kroków.
Nie był to człowiek zdolny wzywać pomocy. Trzymał się dobrze i Bóg tylko wie, jakie trzej Hiszpanie mieli ciężkie zadanie! Pinto i Saldani byli obaj ranni.
W tej chwili, żelazna krata zamykająca nizkie okienko, obróciła się na zawiasach. Nevers znajdował się zaledwie o kilka cali od okienka. Okiennica otworzyła się, ale książę nie słyszał tego, tak ze wszystkich stron ogłuszony, był hałasem bitwy.
Dwaj ludzie zeszli jeden po drugim do fosy. Nevers nie widział ich wcale. Obaj trzymali w rękach obnażone szpady. Wyższy z nich miał maskę na twarzy.
— Zwycięstwo! — zawołał Paryżanin, który uczynił już kolo siebie wolne miejsce.
Odpowiedział mu śmiertelny okrzyk Neyersa.
Jeden z dwóch ludzi, którzy zeszli z okienka wyższy, z maską na twarzy przebił go z tyły szpadą.
Nevers padł.
Cios wymierzony był — jak wtedy mówiono — po włosku, to znaczy uczenie, tak, jak się robi chirurgiczną operacyę. I był wystarczający.
Upadając Nevers zdołał odwrócić głowę. Jego gasnący wzrok przeniknął maskę na twarzy zabójcy. Wyraz gorzkiego cierpienia ściągnął oblicze umierającego.
Księżyc w ostatniej kwadrze wschodził poźno za wieżami zamku, nie było go jeszcze widać, ale blade światło rozpraszało trochę ciemności.
— Ty! To ty! — wyszeptał Nevers, konając. — Ty, Gonzago! Ty mój przyjaciel, za którego oddałbym sto razy życie!
— A ja biorę je raz tylko — odparł zimno zamaskowany człowiek.
Głowa młodego księcia opadła martwa.
— Ten już nie żyje! — zawołał Gonzaga. — Do drugiego!
Nie potrzeba było iść do drugiego, on sam przychodził.
Gdy Lagarder usłyszał jęk księcia, wydarł mu się z piersi okropny okrzyk.
Zbirowie zagradzali mu drogę.
Ale zatrzymajcie lwa, gdy rzuca się na wroga! Dwóch profosów potoczyło się po trawie. Przeszedł!
Na widok Lagardera Nevers uniósł się i wyszeptał przytłumionym głosem:
— Bracie, pamiętaj! Pomścij mnie!
— Przysięgam, na Boga! — zawołał Paryżanin — wszyscy ci ludzie umrą z mojej ręki.
Pod mostem zapłakało dziecko, jakby zbudzone ostatnim jękiem umierającego ojca.
Nikt nie zauważył tego słabego głosiku.
— Ciebie tylko nie znam — rzekł, prostując się Lagarder, sam jeden teraz przeciwko wszystkim. — Uczyniłem przysięgę, trzeba więc, abym cię odnalazł, gdy nadejdzie godzina.
Między zamaskowanym człowiekiem a Paryżaninem skupiło się pięciu mistrzów broni i p. Pejrol. Zbirowie jednak nie nacierali. Paryżanin, schwyciwszy snop siana, jako tarczę wpadł między nich, jak piorun. W pierwszym rozpędzie doszedł do środka. Zamaskowanego człowieka osłaniali tylko Pejrol i Saldani. Szpada Lagardera wcisnęła się między nich i uczyniła na ręku nieznajomego szeroką szramę.
— Jesteś naznaczony! — zawołał cofając się.
On jeden usłyszał płacz rozbudzonego dziecka. W trzech skokach był pod mostem. Księżyc wyszedł z za wieżyc. Wszyscy widzieli, że Lagarder podnosił z ziemi jakiś przedmiot.
— Naprzód! Naprzód! — wołał ze wściekłością Gonzaga. — To córka Neversa! Córkę Neversa za wszelką cenę!
Lagarder trzymał dziecko na ręku. Zbirowie wyglądali na zbitych psów. Stracili już ochotę do tej roboty. Kokardas umyślnie jeszcze powiększał ich niechęć, wołając:
— Ten gałgus wszystkich nas tu dokończy!
Aby dotrzeć do małych schodków, Lagarder błysnął tylko szpadą, która świeciła jasno w promieniach księżyca i rzekł:
— Z drogi błazny!
Wszyscy usunęli się instynktownie.
Ze wsi dochodził tentent pędzących galopem żołnierzy Lagardera.
Stanąwszy na ostatnim stopniu, Lagarder ukazał, w pełnem świetle swą piękną twarz i uniósł w górę dziecko, które na jego widok poczęło się uśmiechać.

— Patrzcie — zawołał — oto córka Neversa! Chodź więc jej szukać poza moją szpadą, morderco. Ty, któryś ułożył tę zbrodnię, ty, któryś jej nikczemnie dokonał! Ktokolwiek jesteś, ręka twoja zachowa mój znak. Poznam cię wszędzie. I gdy wybije godzina, jeżeli ty nie przyjdziesz do Lagardera, Lagarder przyjdzie do ciebie!

CZĘŚĆ DRUGA.
Pałac książąt de Nevers.

I.
DOM ZŁOTA.

Dwa lata upłynęło od śmierci Ludwika XIV-go, który przeżywszy dwa pokolenia: Delfina i księcia Burgundyi, zostawił tron małoletniemu prawnukowi Ludwikowi XV. Opiekunem małego króla i regentem państwa został Filip, książę Orleański.
Z wyjątkiem spisku Cellomara, który zduszony był przez regenta w samym zaczątku, regeneya Filipa Orleańskiego upływała w ciszy i pokoju.
We wrześniu 1717 roku kończyło się dziewiętnaście lat od opisanych w poprzednich rozdziałach wypadków.
Założyciel sławnego banku Luizyany Jan Law, syn jubilera dosięgał szczytu potęgi i sławy. Pomysł i wprowadzenie monety papierowej i banku państwa, wreszcie stworzenie Kompanii Zachodniej, późniejszej Kompanii Indyjskiej, uczyniły go prawdziwym ministrem finansów, chociaż d’Argenson zachował ten tytuł.
Regent, którego wybitną inteligencyę popsuło najpierw wychowanie, a później nadmierne używanie życia, pozwolił w dobrej wierze uwieść się wspaniałym ułudom tego finansowego poematu. Law zapewniał, że obejdzie się bez złota i wszystko na złoto zamieni.
We wrześniu 1717 roku cena nowych akcyi Kompanii Indyjskiej, przezwanych córkami w przeciwstawieniu do starych akcyi, zwianych matkami, podniosła się na pięćset procent.
Wnuczki, stworzone w kilka dni potem, miały równe powodzenie. Nasi przodkowie kupowali za setki franków w brzęczącej monecie tysiące szarych papierów, na każdym było napisane, że okazicielowi wypłaca się tysiąc franków. Po trzech latach sto sztuk takich wspaniałych papierów warte było dwa franki.


∗             ∗

Był to jesienny poranek smutny i zimny. Rozmaici rzemieślnicy, cieśle, stolarze, mularze kierowali się grupami ku ulicy Saint Denis niosąc na ramionach robotnicze narzędzia. Następnie wszyscy prawie skręcali na małą uliczkę Saint-Magloire. W środku tej uliczki, prawie naprzeciwko kościółka tej samej nazwy, wznosił się wspaniały gmach o występujących murach zakończonych pięknemi rzeźbami. Robotnicy przechodzili bramę i wchodzili na wybrukowany dziedziniec, otoczony z trzech stron bogatemi budowlami. Był to stary pałac książąt Lotaryńskich. Od czasów Ludwika XIII nosił nazwę pałacu Neversa. Teraz nazywał się pałacem Gonzagi. Zamieszkiwał go książę Mantui, Filip Gonzaga.
Bez zaprzeczenia po regencie i p. Law, książę Filip Gonzaga był najbogatszym i najpotężniejszym we Francyi. Korzystał z dóbr Neversów z dwóch różnych tytułów: najpierw, jako kuzyn i domniemany spadkobierca, następnie, jako mąż wdowy po ostatnim księciu tego rodu, Aurory Kajlus.
Przez małżeństwo to zyskał także olbrzymią fortunę Kajlusa Klucznika który zeszedł z tego świata, aby na drugim połączyć się ze swemi dwiema żonami.
Gdyby czytelnika zdziwiło to małżeństwo, przypomnimy mu, że zamek Kajlusa był osamotniony, zdała od miast, i że dwie młode kobiety umarły tam uwięzione.
Bywają wypadki, które można sobie wytłómaczyć tylko gwałtem fizycznym lub moralnym. Poczciwy Klucznik lubił prostą drogę, a powinniśmy już mieć stanowczą opinię o delikatności jego książęcej mości Filipa Gonzagi.
Od osiemnastu już lat wdowa po Neversio nosiła jego imię. Ani na chwilę przez ten czas nie zdjęła żałoby, nawet idąc przed ślubny ołtarz. Gdy po ślubie Gonzaga wszedł wieczorem do jej pokoju, jedną ręką wskazała mu drzwi, drugą przyłożyła sztylet do swych piersi.
— Żyję dla córki Neversa — rzekła, — ale poświęcenie ludzie ma swe granice. Postąp krok jeden, a pójdę czekać na moją córkę obok jej ojca.
Gonzaga potrzebował swej żony, aby korzystać z dochodów Kajlusa. Skłonił się więc głęboko i wyszedł.
Od tego wieczoru księżna nie przemówiła nigdy słowa w obecności swego męża. A on był uprzejmy, czuły, uprzedzająco grzeczny. Aurora pozostała zimna i milcząca. Codziennie w porze obiadowej Gonzaga posyłał swego ochmistrza, aby poprosił księżnę do stołu. Nigdy nie siadłby do obiadu nie załatwiwszy tej formalności. Codziennie księżna odpowiadała że jest cierpiąca i prosi księcia, aby uwzględnił odmowę. Powtarzało się to trzysta sześćdziesiąt pięć razy na rok przez osiemnaście lat.
Za to Gonzaga wyrażał się o swej żonie w wyrazach bardzo tkliwych. Miał już zdania zupełnie przygotowane, które tak się zaczynały: “Księżna mówiła mi”... albo “mówiłem księżnie”...i potem kładł już stosowne słowa. Nikogo nie wprowadzało to w błąd, udawano jednak dobrą wiarę, co jest dostatecznem dla niektórych silnych umysłów.
A Gonzaga miał prawdziwie silny umysł: był też bezzaprzeczenia ogromnie sprytny i obdarzony zimną krwią i zuchwałością. W zachowaniu się jego była godność trochę teatralna, cechująca zwykle ludzi z jego kraju. Kłamał z bezczelnością graniczącą z bohaterstwem i chociaż był jednym z najbezwstydniejszych rozpustników dworu, gdy przemawiał publicznie słowa jego napiętnowane były zawsze surową przyzwoitością.
Regent nazywał go swym najlepszym przyjacielem.
Wszystkich jego przyjaciół rozczulały starania, jakie nieustannie czynił, aby odnaleźć córkę nieszczęśliwego Neversa, trzeciego Filipa, także przyjaciela od lat dziecinnych regenta. Ale dotąd nie natrafiono nawet na ślad zaginionej; ponieważ jednak nie było też i dowodów jej śmierci, Gonzaga stał się naturalnym opiekunem tego dziecka, które prawdopodobnie już nie istniało, i w tym charakterze używał dochodów Neversa.
Udowodnienie śmierci panny Nęvers uczyniłoby go spadkobiercą księcia Filipa, ale wdowa po nim, jakkolwiek uległa woli ojca co do małżeństwa okazała się nieugiętą, gdy chodziło o córkę.
Po wyjściu za mąż, utrzymała tytuł “wdowy po Neversie,” i w akcie ślubnym stwierdziła istnienie swej córki. Gonzaga miał zapewne powody, aby się na to zgodzić. Szukał dziecka od lat osiemnastu, księżna także. Ich poszukiwania jednakowo gorliwe i niestrudzone, jakkolwiek z odmiennych wypływające powodów, pozostały bez rezultatów.
Pod koniec tego lata Gonzaga po raz pierwszy zaczął napomykać o zwołaniu rady familijnej, w celu uregulowania sprawy, będącej od tak dawna w zawieszeniu. Tymczasem jakoś ciągle zwlekał: miał tyle do roboty, a był tak bogaty!
Wszyscy ci robotnicy wchodzący do pałacu Neversa, należeli co Gonzagi, wszyscy ci cieśle, stolarze, mularze, ślusarze dla niego pracowali. Zadaniem ich było przerobić pałac od dołu do góry.
A jednak była to wspaniała rezydencya, którą upiększali kolejno jej właściciele, a ostatnio sam Gonzaga, wykwintny i uczony artysta. Było to arcydzieło gotyckiej sztuki, skarb starej rzeźby. Dokoła pałacu rozciągał się. olbrzymi ogród zarosły staremi drzewami i ozdobiony licznymi posągami.
Paryż nie posiadał równie pięknego pałacu. Musiał więc mieć Gonzaga, książę, dumny magnat, artysta poważne powody, aby burzył to wspaniałe dzieło.
Pewnego wieczoru regent wychodząc z jakiejś uczty w towarzystwie księcia Carignan, obdarzył go pozwoleniem założenia u siebie w pałacu na ulicy Quincampoix ajentury bankowej. To znaczy że książę Carignan miał wyłączny przywilej wymiany akcyj.
Gonzaga był zazdrosny. Aby go pocieszyć, regent, wychodząc, z innej uczty, dał mu monopo, na wymianę akcyj na towary. Był to olśniewający podarunek. Mogły z tego powstać góry złota.
Przedewszystkiem więc trzeba było w pałacu wyszykowaćjak najwięcej miejsc, ponieważ za nie płacono i to nawet bardzo drogo.
Przez okno pierwszego piętra jakaś postać niewieścia w żałobie, patrzyła smutnem okiem na to dzieło zniszczenia.
Była piękna, ale tak blada, że robotnicy brali ją za widmo. Szeptali między sobą, że to wdowa po nieboszczyku księciu Neversie, a żona Filipa Gonzagi.
Patrzyła długo; naprzeciw okna stał wiąz przeszło stuletni, gdzie eo rana, zarówno zimą, jak latem śpiewały ptaszki, witając wschodzące słonce. Gdy stary wiąz padł pod ciosami siekiery, kobieta w żałobie zapuściła ciemne story swego okna.
Od tego czasu nikt już jej nie, widział.
Po kolei padały wszystkie ogromne drzewa cienistych alei, na końcu których umieszczone były wspaniałe wazy z różami. Powyrywano róże, porozbijano wazy. Wszystko to zajmowało miejsce, a każdy kawałek ogrodu miał wartość złota.
Tym, którzy dziwili się lub śmieli z tych rujnacyj, Gonzaga odpowiadał:
— Za lat pięć będę miał dwa, albo trzy miliardy. Odkupię pałac Tuileries od jego królewskiej mości Ludwika XV, który będzie już królem — zrujnowanym.
Tego rana, gdy po raz pierwszy wchodzimy do pałacu Gonzagi, dzieło zniszczenia było niemal na ukończeniu. Dokoła głównego dziedzińca wznosiły się trzy piętra drewnianych klatek. Przedsionki zamieniono na biura, a robotnicy kończyli budowę baraków w ogrodzie.
Dziś właśnie miano nabywać miejsca: dziś właśnie miały się otworzyć kasy “Złotego domu“ jak go już nazywano.
Każdy wchodził, jak chciał do wnętrza pałacu. Cały parter i pierwsze piętro z wyjątkiem prywatnych apartamentów księżnej, były już przygotowane, na przyjście kupców i towarów. Ostry zapach heblowanego drzewa ściskał za gardło; w głowie huczało od głośnych uderzeń młotów. Lokaje nie wiedzieli od czego zacząć, kogo słuchać. Przełożeni nad sprzedażą tracili głowy.
W głównej sali pomiędzy gromadą kupców stał szlachcic przystrojony w aksamity, jedwabie i koronki, na wszystkich jego palcach błyszczały pierścienie, a na szyi wisiał wspaniały, złoty łańcuhh. Był to p. Pejrol, doradca zaufany i służalec gospodarza tego pałacu. Nie bardzo się zestarzał. Pozostał zawsze, jak był chudy, żółty, schylony, którego ogromne oczy dopominały się okularów. Miał jednak pochlebców i zasługiwał widocznie na to, bo Gonzaga dobrze mu płacił.
Około dziewiątej, gdy tłok trochę się zmniejszył, dzięki temu strasznemu tyranowi-głodowi, któremu podlegają nawet spekulanci, dwaj ludzie, nie wyglądający na finansistów, przeszli równocześnie próg wielkich drzwi. Jakkolwiek wejście wolne było dla każdego, te dwa zuchy zdawali się nieprawnie wchodzić do pałaciu.
Pierwszy bardzo źle ukrywał zakłopotanie, przybierając zuchwałą minę; drugi, przeciwnie, starał się nadać swej postawie jak można najpokorniejszy wygląd.
Obaj mieli przy boku szpady, te długie szpady, od których na dziesięć mil wokoło czuć zbirami.
Pomimo to jednak nasi śmiałkowie przepychali się przez tłum. Pierwszy roztrącał wszystkich bez ceremonii łokciami; drugi przeciskał się ze zręcznością kota.
Zuchwalec, który z taką śmiałością ocierał dziurawe łokcie o tyle całych płaszczy, nosił zawadyjackie wąsy, zmięty pilśniowy kapelusz opadający mu na oczy, kurtkę ze skóry bawolej i aksamitne spodnie, których pierwotny kolor stał się teraz zagadką. Ogromna szpada unosiła połę podartego hiszpańskiego płaszcza, przyjechał bowiem z Madrytu.
Drugi zbir, pokorny i nieśmiały, miał żaledwie trzy żółtawe włoski pod haczykowatym nosem. Nakrycie głowy pozbawione ronda, przypominało czopek do gaszenia świecy. Stary płaszcz związany skórzanym rzemieniem, połatane spodnie, dziurawe buty, dopełniały jego ubioru, do którego pasowałby lepiej kałamarz, aniżeli szpada. Jednakże nosił szpadę, która skromna również jak jej właściciel pokornie obijała mu łydki.
Przeszedłszy podwórzec, doszli niemal równocześnie do wielkiego przedsionka, każdy przypatrując się drugiemu z pod oka, mówił sobie w duchu:
— Co za smutna figura! Ten napewno nie przyszedł tu kupić Złotego domu.

II.
SPOTKANIE.

Obaj mieli słuszność. Robert i Bertrand, te historyczne filuty, przebrani za zbirów wy głodniałych i obdartych nie wyglądaliby inaczej. Robert jednak litował się nad swoim towarzyszem, którego widział tylko profil zagłębiony w kołnierzu płaszcza, wysoko podniesionym, aby ukryć brak koszuli.
— Nie jest się jednak takim nędzarzem! — myślał.
Bertrand, nie mogąc dojrzeć twarzy kolegi poza potarganą masą czarnych włosów, rozmyślał w dobroci serca:
— Ten biedak jest strasznie obdarty. Bolesne to widzieć człowieka przy szpadzie w takim opłakanym stanie. Ja zachowałem przynajmniej dobre pozory.
I rzucił zadowolonym okiem po ruinach swego stroju.
Robert, sądząc się podobnie, rzekł do siebie na stronie:
— Ja przynamjniej nie wzbudzam w ludziach litości!
I prostowali się z dumą, do kroćset!
Jakiś lokaj o minie dumnej i impertynenckiej ukazał się na progu sieni. Obaj zbirowie pomyśleli równocześnie.
— Ten biedak tu nie wejdzie!
Robert wysunął się pierwszy.
— Czego chcesz? — zapytał lokaj.
— Przychodzę tu kupować, błaźnie! — odrzekł Robert, prosty jak drąg i z ręką na szpadzie.
— Co kupować?
— To, co mi się spodoba. Przypatrz mi się! Jestem przyjacielem, twego pana i człowiekiem bogatym, do licha!
Schwycił lokaja za ucho, zakręcił nim i prostując się dumnie, dodał:
— To przecież widać, u dyabła!
Lokaj zakręcony znalazł się przed Bertran dem, który grzecznie uchylił przed nim kapelusza:
— Mój przyjacielu — rzekł poufnym tonem — jestem przyjacielem księcia 1 przychodzę dla spraw... finansowych.
Lokaj jeszcze oszołomiony, pozwolił mu przejść.
Robert był już w pierwszej sali, rzucając na prawo i na lewo pogardliwe spojrzenia.
— Nieźle tu! — rzekł do siebie. — Możnaby nawet i mieszkać!
A za nim Bertrand!
— Pan Gonzaga dosyć dobrze się urządził, jak na Włocha!
Każdy z nich stał w innym końcu sali. Robert zauważył Bertranda.
— Do licha! — zawołał. — To coś niesłychanego! Wpuszczono tu tego człeczynę. A! Korono cierniowa! Co za postawa!
Począł się śmiać serdecznie.
— Słowo daję — myślał Bertrand — kpi sobie ze mnie? Czy to do uwierzenia?
I, dusząc się ze śmiechu, dodał:
— On jest wspaniały!
Tymczasem Robert, słysząc śmiech towarzysza zastanowił się.
— Jest to przecież jarmark — myślał — ten obdartus mógł zabić na rogu ulicy jakiegoś kupca. A jeśli ma pełne kieszenie? Mam ochotę nawiązać z nim rozmowę.
— Kto wie — rozważał równocześnie Bertrand — tutaj można spotkać każdego. Kaptur nie czyni mnichem. To straszydło mogło dokonać wczoraj jakiego napadu. A gdyby tak miał piękne pieniądze w swych paskudnych kieszeniach? Napada mnie ochota zaznajomić się z nim.
Robert zbliżył się.
— Panie szlachcicu, się kłaniając... — rzekł sztywno się kłaniając.
— Panie szlachcicu... — zaczął w tej samej chwili Bertrand zgięty aż do ziemi.
Równocześnie wyprostowali się, jak naciśnięte sprężyny. Akcent mowy Roberta uderzył w dziwny sposób delikatny słuch Bertranda; nosowa wymowa Bertranda wstrząsnęła duszą Roberta.
— Nie bój się! — zawołał ostatni. — Zdaje mi się, że to ten gałgus Paspoal!
— Kokardas! Mistrz Kokardas! — krzyknął Normandczyk, którego oczy łatwe do płaczu, tonęły po prostu we łzach. — Czy to naprawdę ciebie widzę?
— Z krwi i kości, kochaneczku! Cierniowa korono! Uściskaj mnie, skompko droga!
Roztworzył ramiona, Paspoal padł mu na piersi. I trwali długo w uścisku. Wzruszenie ich było prawdziwe i głębokie.
— Dosyć, — rzekł w końcu. Gaskończyk. — Mów trochę, abym mógł słyszeć głos twój, gałgusie!
— Osiemnaście lat rozłąki! — szlochał Paspoal, ocierając oczy rękawem.
— Siarczyste — zakrzyknął Kokardas. — Ty nie masz chustki, kochanku!
— Ukradziono mi ją w tłoku — odparł łagodnie Normandczyk.
Gaskończyk z żywością obszukał swe kieszenie. Rozumie się, nic tam nie znalazł.
— Choroba! — rzekł z oburzeniem. — Świat pełny jest łobuzów. Aj, lebiodo! — zaczął. — Osiemnoście lat! Byliśmy obaj młodzi!
— Wiek szalonych miłości. Niestety, serce moje nie zestarzało się!
— Ja piję również dzielnie, jak dawniej.
Spojrzeli sobie prosto w oczy.
— Słuchaj no, mistrzu Kokardasie, — rzekł ze smutkiem Paspoal. — Nie wypiękniałeś ty przez te lata, co?
— Szczerze mówiąc, mój stary Paspoalu — odparł Gaskończyk — smutno mi to wyznać ale jesteś jeszcze brzydszy niż dawniej. Ot co kochanku!
Braciszek Paspoal przybrał minę dumną ze skromności i wyszeptał:
— Nie takie jest zdanie kobiet! Ale — dodał — starzejąc się zachowałeś dawną piękną postawę, i zawsze noga wyprostowana, pierś naprzód, ramiona cofnięte, i przed chwilą gdy; cię zobaczyłem, rzekłem sobie: Do licha! Oto szlachcie z pańską miną!
— Tak jak ja! Tak jak ja, lebiodo! — przerwał Kokardas. — Ujrzawszy cię, zaraz pomyślałem: Do kata! Oto kawaler o szlachetnej postawie!
— Cóż chcesz? — odparł, mizdrząc się Normandczyk — obcowanie z płcią piękną nigdy nie jest stracone.
— Ano, kochaneczku! Co u dyabła działo się z tobą od czasu tej... sprawy?
— Sprawy w fosie Kajlusa — podpowiedział Paspoal, mimowoli zniżając glos. — Nie mów mi o tem, mam zawsze przed oczami piorunujący wzrok małego Paryżanina.
— Cóż to znaczyło, że noc była ciemna! Widzieliśmy doskonale błyskawice jego źrenic. Rany boskie!
— Jak on ich urządził!
— Dziesięć trupów w fosie!
— Nie mówiąc o rannych.
— Oj, siarczyste! Co za grad ciosów! Piękny był widok. I gdy sobie myślę, że leżelibyśmy szczerze postępowali, jak uczciwi ludzie; gdybyśmy rzucili pieniądze w noc temu Pejrolowi i otwarcie stanęli za Lagarderem, Nevers nie zginąłby, a nasza przyszłość byłaby odrazu zapewniona.
— Tak — rzekł Paspoal z westchnieniem powinniśmy byli to zrobić.
— Nie dosyć było nałożyć kulki na ostrza, trzeba było bronić Lagardera, naszego ucznia ukochanego.
— Naszego wodza! — dodał Paspoal, uchylając mimowoli kapelusza.
Gaskończyk uścisnął mu rękę i obaj stali chwilę w zamyśleniu.
— Tego, co się stało, już nic odrobimy — rzekł w końcu Kokardas. — Nie wiem, jak ci się powodziło, lebiodo, ale mnie nie przyniosło to szczęścia. Gdy ci hultaje Kariga natarli na mnie z karabinami, schroniłem się do zamku. Tyś zniknął. Zamiast dotrzymać wszystkich obietnic, Pejrol odprawił nas nazajutrz pod pozorem, że nasza obecność w okolicy potwierdziłaby obudzone już podejrzenia. To była prawda. Zapłacił nam kiepsko i wyjechaliśmy. Minąłem granicę, dopytując się po drodze o ciebie. Nic! Zamieszkałem najpierw w Pampelunie, potem w Burgos, potem w Salamance. Dojechałem do Madrytu...
— Dobry kraj.
— Sztylet przeszkadza tam szpadzie, tak jak we Włoszech, które gdyby nie to, byłyby prawdziwym rajem. Z Madrytu przeniosłem się do Toledo; z Toledo do Ciudad Reale, potem znudzony Kastylią, gdzie mimo mej, woli byłem ciągle w złych stosunkach z wiadrami miejskiemu, pojechałem do królestw Valencyi. Korono cierniowa! Piłem ja tam dobre wino! Opuściłem ten kraj, aby służyć jakiemuś staremu rozpustnikowi, który chciał się pozbyć jednego ze swych kuzynów. Katalonia ma także pewną wartość. Pełno jest przyjezdnych panów na drodze między Tortosą, Taragonią i Barceloną... ale puste sakiewki, a długie rapiery. Nareszcie przeszedłem góry, nie miałem już ani szeląga. Czułem, że wzywa mnie głos ojczyzny. Oto moja historya, kochanie.
I na zakoczenie Gaskończyk wywrócił swe puste kieszenie.
— A ty? — zapytał. — Tam do kata!
— Ja? — odparł Normandczyk. — Uciekałem przed końmi Kariga, aż do granicy. Przyszło mi też na myśl, aby przejechać do Hiszpami, ale spotkałem pewnego Benedyktyna, który, zauważywszy moją cnotliwą fizyognomię, wziął mnie do siebie na służbę. Jechał nad Ren zając w imieniu swego stowarzyszenia jakieś dziedzictwo. Zdaje mi się, że uciekłem z jego walizką, a może także i pieniędzmi.
— Gałgusek! — rzekł z rozrzewnieniem Gaskończyk.
— Udałem się do Niemiec. Podły to kraj! Mówiłeś o sztyletach? To w każdym razie stal. Tam biją się tylko kuflami piwa. Żona pewnego oberżysty w Moguncyi pozbawiła mnie dukatów Benedyktyna. Była taka miła i kochała mnie! Ach — przerwał — Kokardasie, dzielny, towarzyszu! Czemuż mam to nieszczęście, że się tak podobam kobietkom! Gdyby nie one, mógłbym kupie sobie wiejski domek, gdziebym spędził stare lata; mały ogródek, łączkę zasianą czerwonymi mączkami, strumyk z młynem!...
— A w tym młynie młynarka — przerwał Gaskończyk. — Ty jesteś zapałka.
Paspoal uderzył się w piersi.
— O namiętności! — zawołał, wznosząc oczy ku niebu. — Namiętności są udręczeniami życia i przeszkadzają młodemu człowiekowi robić oszczędności!
Sformułowawszy w ten sposób zdrową mowę powiedział.
— Czyniłem tak, jak ty. Przejeżdżałem z miasta do miasta. Jest to kraj płaski, ordynarny, głupi i nudny. Studenci chudzi i koloru szafranu; poeci głupi i wyją przy blasku księżyca. Panowie nie mają nigdy ani kawałka siostrzeńca, któregoby trzeba było zgładzić ze świata; kościoły, w których nic śpiewają mszy; kobiety ale nie umiałbym źle mówić o tej płci, której uroki upiększyły i złamały moją karyerę! W końcu surowe mięso i piwo zamiast wina!
— Nie bój się! — rzekł stanowczo Kokardas. — Nigdy nie pojadę do tego psiego kraju.
— Widziałem Kolonię, Wiedeń, Berlin, Monachium, i masę innych obskurnych miast, gdzie spotyka się gromady durniów, śpiewających pieśni dyabłu, którego niosą do grobu. Zrobiłem tak jak ty, zatęskniłem do kraju prze jechałem Flandryę i oto jestem!
— Francy a! — zawołał Kokardas. — Niema jak Francya! Kchaneczku!
— Szlachetny kraj!
— Ojczyzna wina!
— Matka miłości! Mistrzu drogi, zapytał Paspoal, po tym duecie, w którym brzmiał liryczny zapał czy aby tylko brak grosza i miłość ojczyzny skłoniły cię do powrotu?
— A ciebie? Czy tylko tęsknota za krajem?
Braciszek Paspoal wstrząsnął głową Kokardas spuścił straszliwe oczy.
— Jeszcze coś innego — rzekł. — Pewnego wieczoru na zakręcie ulicy stanąłem oko w oko... zgadnij z kim?
— Zgaduję — odrzekł Paspoal. — Podobne spotkanie skłoniło mnie do opuszczenia Brukseli.
— Na ten widok poczułem, że nie służy mi już powietrze Katalonii. To nie wstyd przecież ustąpić przed Lagarderem, co?
— Nie wiem> czy to wstyd, ale napewno przezorność. Czy znasz historyę naszych towarzyszów ze sprawy w fosie Kajlusa?
Paspoal zadał to pytanie znów zniżonym głosem.
— Tak, tak, znam tę historyę — odrzekł Gaskończyk. — Mały gałgus powiedział:
— Umrzecie wszyscy z mojej ręki!
— Robota postępuje. Było nas dziewięciu w ataku, licząc kapitana Loren, dowódzcę rozbójników. Nie mówię nawet o jego ludziach.
— Dziewięć dobrych szpad! — rzekł Kokardas w zamyśleniu. — Wszyscy oni wyszli z fosy porąbani, pocięci, okrwawieni, ale żywi.
— Z tych dziewięciu Staupic i kapitan Loren zginęli pierwsi. Staupic pochodził z dobrej rodziny, jakkolwiek miał wygląd gbura. Kapitan Loren był żołnierzem i król Hiszpanii dał mu dowództwo regimentu. Staupic umarł na progu własnego domu, koło Norymbergii. Umarł od ciosu tu, między oczami.
Paspoal dotknął się palcem w określonem miejscu.
Mimo woli Kokardas uczynił to samo, mówiąc:
— Kapitan Loren umarł od ciosu tu, między oczami! Do wszystkich dyabłów! Dla tych, którzy wiedza i pamiętają, to jakby pieczęć mściciela.
— Inni dorabiali się fortuny, — ciągnął Paspoal — bo pan Gonzaga zapomniał tylko o nas. Pinto ożenił się z jakąś donną z Turynu, Matador założył akademię fechtunkową w Szkocyi, Joel Jugan kupił sobie tytuł szlachecki w dolnej Bretanii.
— Tak, tak — dodał Gaskończyk — żyli wygodnie i spokojnie. Pinto został zabitym w Turynie, Matador w Szkocyi.
— Joel Jugan w Morlex — dokończył braciszek Paspoal — wszyscy jednym i tym samym ciosem.
— Ciosem Neversa, do licha!
— Straszliwym ciosem Neversa!
Pozostali chwilę w milczeniu. Kokardas uniósł brzegi kapelusza, aby otrzeć pot z czoła.
— Pozostał jeszcze Faenza — rzekł w końcu.
— I Saldani — dorzucił Paspoal.
— Gonzaga dużo uczynił dla tych dwóch, Faenza jest szlachcicem.
— A Saldani baronem. Przyjdzie i na nich kolej.
— Trochę wcześniej, trochę później, szepnął Gaskończyk — i na nas także!
— I na nas także! — powtórzył Paspoal ze drżeniem.
Kokardas wyprostował się.
— Wiesz co! — zakrzyknął, jako człowiek już zdecydowany. — Wiesz co, kochanie, gdy wyciągnie mnie już na bruku lub na trawie z ta dziurą między brwiami, bo wiem dobrze, że jemu się nie oprę, powiem mu jak kiedyś: “Hej mały gałgusie! Podaj mi tylko rękę, abym umarł szczęśliwy. Przebacz staremu Kokardasowi!” Korono cierniowa! Oto wszystko, co uczynię.
Paspoal nie mógł powstrzymać skrzywienia.
— Postaram się, aby mi także przebaczył, ale nie tak późno.
— Życzę ci szczęścia lebiodo! Tymczasem jest wygnanym z Francyi. W Paryżu ma człowiek przynajmniej pewność, że go tak łatwo nie spotka.
— Pewność! — powtórzył Norinandczyk tonem nie zupełnie przekonanym.
— W każdym razie jest to na całym święcie miejsce najbezpieczniejsze. Dlatego tu przyjechałem.
— Ja także.
— I żeby przypomnieć się trochę księciu Gonzadze.
— Ten jest nam też coś winien.
— Saldani i Faenza będą nas popierać.
— Aż do chwili, gdy staniemy się również wielkimi panami jak oni.
— Siarczyste! Będzie z nas piękna para elegantów!
Kokardas napuszył się, a Paspoal rzekł całkiem poważnie.
— Bardzo dobrze noszę piękne stroje.
— Gdy chciałem odwiedzić Faenzę, — mówił dalej Kokardas — odpowiedziano mi: “Jaśnie pan nie przyjmuje.” Jaśnie pan! — powtórzył wzruszając ramionami. — Nie przyjmuje! Pamiętam czasy, gdy kręciłem nim jak bąkiem.
— Gdy poszedłem do Saldaniego — odrzekł Paspoal — jego wielki lokaj potraktował mnie bardzo niegrzecznie i rzekł: “Pan baron nie przyjmuje.”
— Hę! — zawołał Kokardas. — gdy my będziemy mieli także lokajów, chcę, aby mój był zuchwały jak lokaj samego kata.
— Ach! — westchnął Paspoal — gdybym ja miał przynajmniej gospodynię!
— Nie bój się, kochanku! I to przyjdzie. Jeżeli dobrze rozumiem, nie widziałeś się jeszcze z panem Pejrolem.
— Nie, chcę się zwrócić odrazu do samego księcia.
— Mówią, że jest teraz milionowym bogaczem.
— Miliardowym! To przecie Złoty dom jak go nazywają. Ja nie jestem dumnym i mogą ze mnie zrobić nawet finansistę, jeżeli zechcą.
— A fe! Finansistę! Mój profosie!
Był to mimowolny okrzyk, który się wydarł z piersi Kokardasa.
— Smutny upadek! — rzekł po namyśle. — A jednak, jeżeli to prawda, że w ten sposób można się dorobić majątku mój gołąbku....
— Jeżeli to prawda! — zawołał Paspoal z entuzyazmem. — A więc ty nic nic wiesz?
— Słyszałem o wielu rzeczach, ale nie wierzę w cudy! Nie!
— Powinieneś w nie wierzyć. Cudów wszędzie pełno. Czyś słyszał o garbusie z ulicy Quin ecampoix?....
— O tym, który wypożycza swój garbi przekazicielom wekslów?
— Nie wypożycza, ale wynajmuje i przez dwa lata zarobił, mówią, półtora miliona franków.
— Niemożliwe! — zawołał Gaskończyk, wybuchając śmiechem.
— Tak możliwe, że teraz żeni się z jakąś hrabianką.
— Półtora miliona franków! — powtórzył Kokardas — zwyczajny garb! Do kroćset!
— A, przyjacielu! — rzekł z wylaniem! Paspoal — straciliśmy tam piękne lata, ale ostatecznie przybywamy w dobrej chwili. Wyobraź sobie, że dosyć się tylko schylić, aby zbierać pieniądze. Cudowny połów. Jutro dukat nie wart będzie srebrniaka. Wchodząc tu, widziałem smarkaczów, którzy grali na sześciofrankówki.
Kokardas mlasnął językiem.
— A co! — rzekł. — A ile w tych czasach wart jest dobry cios wymierzony mądrze, według wszelkich reguł sztuki?
Uderzył się w piersi i z hałasem wystawił nogę.
Paspoal mrugnął okiem.
— Ciszej — rzekł — oto ktoś nadchodzi.
— Potem, zbliżając się, dodał zniżonym głosem:
— Moim zdaniem warte to jeszcze wiele złota. Nim minie godzina upewnię się o tem i brze u samego księcia Gonzagi.

III.
LICYTACYA.

Sala, gdzie nasz Normandczyk i Gaskończyk rozmawiali tak spokojnie, znajdowała się w środku książęcego pałacu. Okna osłonięte ciężkiemi portyerami, wychodziły na wązki trawnik, otoczony drewnianą kratką, który teraz miał otrzymać szumną nazwę “prywatnego ogrodu księżnej pani.” W sali tej nie jeszcze nie zostało zmienione.
Urządzona była z wykwintem i wspaniałością prawdziwie książęcą. Służyła widocznie nie tylko do zabaw i przyjęć, bo naprzeciwko ogromnego kominka z czarnego marmuru, wznosiła się estrada pokryta tureckim dywanem i nadawała sali wygląd trybunału.
Rzeczywiście nieraz zbierali się tu wielcy przedstawiciele sławnych rodów Lotaryńczyków, Cheoreusów, Neversów i innych, w czasach, gdy ci możni panowie decydowali o losach kraju.
Wielki musiał być zamęt w pałacu Gonzagi, jeżeli aż tam wpuszczano naszych zuchów. Ale, gdy raz tam weszli, nigdzie nie mogliby spokojniej rozmawiać.
Wielki salon na dziś jeszcze zachował swój zwykły wygląd. Po południu miało się odbyć uroczyste zebranie rodzinne i jutro dopiero stolarze, stawiający kasy, mogli do niego wtargnąć.
— Jeszcze jedno słowo o Lagarderze — rzekł Kokardas, gdy oddalił się odgłos kroków który im przerwał rozmowę. — Kiedyś go spotkał w Brukseli, czy był sam?
— Nie — odpowiedział braciszek Paspoal. — A ty, gdyś go ujrzał na ulicy w Barcelonie?
— Także nie był sam.
— A z kim?
— Z młodą dziewczyną.
— Piękną?
— Bardzo piękną.
— To dziwne, ja widziałem go także w Brukseli z młodą dziewczyną piękną, bardzo piękną. Czy przypominasz sobie jej postać, tej twojej dziewczyny, jej twarz jej strój?
— Strój, postać i twarz zachwycającej “gitany“ (tancerki) hiszpańskiej — odrzekł Kokardas. — A twoją?
— Postać skromna, twarz anioła, strój szlachetnej panny.
— To dziwne! — rzekł z kolei Kokardas. — A jaki wiek mniej-więcej?
— Wiek jakiby miało dziecko!
— Ta druga także. To jeszcze nieskończone, moja lebiodo. I między temi, którzy czekają swej kolei, po nas dwóch, po kawalerią Faenzie i baronie Saldanim, nie liczyliśmy pana Pejrola i księcia Gonzagi.
W tej chwili drzwi sali otworzyły się. Paspoal zdążył tylko odpowiedzieć:
— Zobaczymy!
Wszedł lokaj we wspaniałej liberyi, ale tak był przejęty swą czynnością, że nie spojrzał nawet w stronę dwóch zuchów, którzy niepostrzeżenie wcisnęli się za framugę okna.
— I prędko! — mówił lokaj do dwóch mierników, którzy za nim postępowali. — Poznaczcie do jutra. Wszędzie cztery stopy kwadratowe.
Robotnicy w jednej chwili zabrali się do roboty. Podczas, gdy jeden mierzył, drugi oznaczał kredą każdą działkę czterostopową i pisał na niej po porządku numery. Pierwszy numer był 927.
— Co, u dyabła, będą tam robili, kochanku? — zapytał Gaskończyk wychylając się ze swego schronienia.
— A więc ty nic nie wiesz? — odparł Paspoal. — Każda z tych linii wskazuje miejsce na przegródkę, a numer 927 oznacza, że w pałacu Gonzagi jest blizko tysiąc takich komórek.
— I to do czego służą?
— Do wyrabiania złota.
Kokardas szeroko roztworzył oczy. Braciszek Paspoal począł mu więc tłómaczyć wspaniały podarunek, który książę Orleański uczynił swemu najlepszemu przyjacielowi.
— Jakto — zawołał Gaskończyk — każde z tych pudelek byłoby warte tyle, ile folwark w Brie lub Beance? O, koehaneczku, przyczepmy się mocne do tego zacnego księcia Gonzagi!
Tymczasem ciągle mierzono i numerowano.
Lokaj mówi! na głos: — Numer: 935, 936, 937, za dobrą dajesz pan miarę! Pomyśl, że każdy kawałek ma wartość złota!
— Siarczyste! — zaklął Gaskonczyk. — To jednak dobra rzecz te papierki?
— Tak debra — odparł Pospoal — że złoto i srebro mogą być wyrzucone.
— Paskudne metale! — rzekł poważnie Kokardas. — Dobrze na to zasłużyły. Nie bój się — dodał. — Nie wiem czy to stare przyzwyczajenie, ale zachowałem słabość dla pistolów.
— Numer 941 — liczy lokaj.
— Zostało dwie i pół stopy — rzekł — mierniczy — co z tem zrobić?
— Będzie dla jakiegoś chudego klienta — zauważył cicho Kokardas.
— Przyślijcie stolarzy zaraz po zebraniu. — rozkazał lokaj.
— Po jakim zebraniu? — zapytał Paspoala Kokardas.
— Postarajmy się tego dowiedzieć; gdy; się wie, co się dzieje w domu, sprawa już się przez to posuwa.
Kokardas na tę słuszną uwagę, pogłaskał po brodzie Paspoala, jak tkliwy ojciec ucieszony z budzącej się inteligencyi ukochanego syna.
Służący i miernicy odeszli.
Nagle od strony sieni dały się słyszeć liczne głosy.
— Dla mnie! Dla mnie! — krzyczano.
— Jestem zapisany. Żadnych przywilejów, proszę bardzo!
— Zobaczymy tu coś nowego! — rzekł Gaskończyk....
— Spokoju, na Boga, spokoju! — zawołał na progu jakiś rozkazujący głos.
— Pan Pejrol — rzekł braciszek Paspoal — nie pokazujmy się!
Zagłębili się więcej w futrynie okna i przygotowali na wszelki wypadek rapiery.
W tej chwili p. Pejrol przestąpił próg, a za nim szła, a właściwie popychała go zwarta masa kupców — cennych, niezwykłych kupców, z których każdy za czterostopowy kawałek sali gotów dać masę pieniędzy.
Pan Pejrol miał na sobie nadzwyczajnie bogaty strój. Między falami koronek, okrywających jego suche ręce, błyszczały wspaniałe brylanty.
— Panowie, panowie — rzekł wchodząc, i wachlując się haftowaną chusteczką — trzymajcie się zdaleka, naprawdę tracicie uszanowanie!
— A gałgus, jaki wspaniały! — westchnął Kokardas.
— Chytry ptaszek! — odparł braciszek Paspoal.
Tymczasem p. Pejrol odsuwał laską cisnący się tłum. Z prawej i lewej jego strony szli dwaj sekretarze niosąc wielkie księgi.
— Zachowajcie przynajmniej własną godność! — mówił dalej strząsając z koronek swego żabotu kilka ziarnek hiszpańskiej tabaki. — Czy to możliwe, aby chęć wygranej?...
Uczynił ruch tak piękny że dwaj fechmistrze, ukryci w oknie, jak widzowie w zakratowanej loży, mieli ochotę go oklaskiwać. Ale obecni tam kupcy nie zadowolnili się taką monetą.
— Dla mnie! — krzyczano. — Ja jestem pierwszy! To moja kolej!
Pejrol przybrał odpowiednią postawę i zaczął:
— Panowie!
W tej chwili zrobiła się cisza.
— Prosiłem panów o trochę, spokoju — i ciągnął dalej p. Pejrol. — Przedstawiam tu osobę jego książęcej mości Filipa Gonzagi jestem jego intendentem. Widzę tu i tam zakryto głowy.
W jednej chwili wszystkie kapelusze opadły.
— Bardzo dobrze! — zawołał p. Pejrol — Oto, panowie co wam chcę powiedzieć.
— Sza! Sza! Słuchajmy! — rozległo się ze wszystkich stron.
— Wszystkie kasy w tej galeryi zostaną otwarte od jutra.
— Brawo!
— To jedna sala, jaka nam została. To są ostatnie miejsca. Wszystko inne jest już zajęte z wyjątkiem apartamentów prywatnych księcia i księżnej.
Skłonił się.
Chór głosów począł znowu powtarzać.
— Dla mnie! Jestem zapisany. Do kroćset, nie pozwolę, aby ominięto moją kolej!
— Nie pchaj mnie! Ty!
— Czyż będziecie krzywdzić kobietę?
Bo były tam nawet i kobiety.
— Niezgraba.
— Gbur!
— Wałkoń!
Potem przekleństwa i piskliwe glosy kobiet. Za chwilę mogła się zacząć bójka.
Kokardas i Paspoal wysunęli głowy, aby lepiej widzieć tę awanturę, gdy nagle drzwi umieszczone za estradą, rozwarły się naoścież.
— Gonzaga — wyszeptał Gaskończyk.
— Milionowy człowiek! — dorzucił Normandczyk.
I instynktownie obaj odsłonili głowy.
Rzeczywiście na estradzie ukazał się Gonzaga w towarzystwie dwóch młodych paniczów. Pomimo, że dosięgał już lat pięćdziesięciu, był jeszcze bardzo piękny. Jego wysoka postać zachowała wykwintne, zręczność. Na czole nie miał ani jednej zmarszczki; wspaniałe włosy spadały w pięknych, błyszczących kędziorach na skromny frak z czarnego aksamitu.
Przepych jego stroju nie był podobny do wystawności p. Pejrola. Jednak żabot jego miał wartość pięćdziesięciu tysięcy franków, a milionowe brylanty orderów zaledwie widać było z pod białej atłasowej kamizelki.
Towarzyszący mu panicze: Chaverny (Szawerni,) szaleniec, kuzyn przez Neversa, i: młody Navail mieli również wykwintne postawy. Byli to zachwycający młodzieńcy, trochę zniewieścieli trochę znużeni, ale pomimo rannej pory, rozweseleni już szampanem.
Navail miał lat dwadzieścia pięć; markiz Chaverny zoczył rok dwudziesty, i wybuchnęli szczerym śmiechem.
Zatrzymali się obaj, aby spojrzyć na tłum — Panowie, panowie! — powtarzał Pejrol, odsłaniają; głowę — trochę uszanowania, chociażby dla księcia!
Tłum kupców, gotowych już do bójki, zatrzymał się, jakby oczarowany. Wszyscy ci kandydaci na właścicieli zagródek, skłonili się równocześnie, wszystkie damy wykonały piękny dyg. Gonzaga odkłonił się lekkim ruchem ręki.
— Spiesz się Pejrolu — rzekł, — potrzebna mi ta sala.
— Och, paradne figury! — zawołał mały Chaverny, wodząc po tłumie oczami.
Navail śmiał się do łez, powtarzając:
— Komiczne figury!
Pejroi zbliżył się do swego pana.
— Rozgrzani są do białości — szepnął — zapłacą ile zechcemy.
— Urządź licytacyę! — zawołał Cliaverny — to nas zabawi!
— Sza! — odrzekł Gonzaga. — Nic jesteśmy tu przy stole, szalona głowo!
Ale myśl wydała mu się dobrą, więc dorzucił:
— Dobrze, łicytacya! Jaką postawić cenę?
— Pięćset franków miesięcznie za cztery stopy kwadratowe — odrzekł Nawail, myśląc że przesadza.
— Tysiąc tygodniowo! — zakrzyknął Chaverny.
— Weźmy tysiąc pięćset — poprawił Gonzaga. — Zaczynaj Pejrolu.
— Panowie, — przemówił zaufaniec księcia, zwracając się do, kupujących — ponieważ są to ostatnie miejsca i najlepsze... damy ją temu kto najwięcej zapłać Numer 927, tysiąc pięćset, franków!
W tłumie rozległ się pomruk, ale nic odezwał się oni jeden głos.
— Do kroćset! Kuzynie, — szepnął Chayerny — dopomogę ci.
I występując naprzód zawołał:
— Dwa tysiące!
Przekupnie spojrzeli po sobie z rozpaczą.
— Dwa tysiące pięćset! — krzyknął Navail uniesiony honorem.
Poważni kupcy zmartwili się naprawdę.
— Trzy tysiące! — zawołał zduszonym głosem jakiś gruby handlarz wełną.
— Przyznane! rzekł z pośpiechem Pejrol.
Gonzaga rzucił mu groźne spojrzenie. Ten Pejrol był ciasną głową; myślał, że znajdzie granice ludzkiego szaleństwa.
— Dobrze idzie! — rzekł Kokardas.
Paspoal złożył ręce, słuchał i patrzył.
— Numer 928 — przemówił znowu intendent.
— Cztery tysiące franków, — rzekł od niechcenia Gonzaga.
— Ależ — wykrzyknęła jakaś przekupka; której siostrzenica wyszła za mąż za hrabiego, dzięki pieniądzom zebranym na ulicy Quincampoix — to zupełnie taki sam.
— Biorę go — zawołał jakiś aptekarz.
— Daję cztery tysiące pięćset — krzyknął handlarz żelastwem.
— Pięć tysięcy! — Sześć tysięcy!
— Przyznane! — rzekł Pejrol. — Numer 929...
Pod wpływem wzroku Gonzagi dorzucił:
— Dziesięć tysięcy!
— Cztery stopy kwadratowe! — wyszeptał oszołomiony Paspoal.
A Kokardas dodał poważnie.
— Dwie trzecie grobu!
Tymczasem licytacya została puszczona w bieg. Wszystkich ogarnął obłęd. Dobijano się o numer 929, jak o fortunę, a gdy Gonzaga ocenił następny na piętnaście tysięcy, nikt się już nie dziwił. Płacono odrazu gotówką, monetą brzęczącą lub biletami państwowymi.
Jeden c sekretarzów Pejrola odbierał pieniądze drugi notował imię kupującego. Chaverny Navail już się nie śmieli oniemieli wprost z podziwu.
— Niepojęte szaleństwo! — rzekł markiz.
— Trzeba to widzieć, aby uwierzyć — dodał Navail.
A Gonzaga uśmiechnął się drwiąco.
— Ach, panowie, Francya jest pięknym krajem. Skończy to! — zawołał nagle. — Reszta po dwadzieścia tysięcy!
— To za bezcen! — wykrzyknął Chavarny.
— Dla mnie! Dla mnie! Dla mnie! — wołano w tłumie.
Mężczyźni bili się, kobiety padały duszone i tratowane. Ale krzyczały w rozpaczy:
— Da mnie! Dla mnie! Dla mnie!
Potem znowu licytacya, okrzyk radości i żalu. Złoto płynęło potokiem po stopniach estrady, która służyła za kasę. Radość i podziw; wzbudzał widok tych wszystkich nabrzmiałych kieszeni, które opróżniały się z taką łatwością. Ci, którzy otrzymywali pokwitowania, powiewali niemi nad głowami. Odchodzili pijani i szaleni radością. Zwyciężeni rwali sobie włosy na głowie.
— Dla mnie! Dla mnie! Dla mnie!
Pejrol i jego pomocnicy nie wiedzieli już od kogo zacząć. O ostatnie działki lała się poprostu krew. Nareszcie numer 942, ten, który, miał zaledwie dwie i pół stopy został sprzedany za dwadzieścia osiem tysięcy. Pejrol zamknął z hałasem rejestra.
— Panowie licytacya skończona — rzekł.
Nastała chwila wielkiej ciszy. Szczęśliwi posiadacze działek patrzyli na siebie z oszołomieniem.
Gonzaga zawołał Pejrola.
— Trzeba będzie uprzątnąć tę salę, — rzekł.
Ale w tej chwili nowy tłum ukazał się na progu sieni. Tłum dworzan, szlachciców, którzy przyszli złożyć swe usługi księciu Gonzadze. Zatrzymali się na widok zajętych miejsc.
— Proszę, wejdźcie panowie — rzekł Gonzaga — zaraz oddalimy tych ludzi.
— Wejdźcie! — dodał Chaverny — ci dobrzy ludzie oddadzą wam swe zakupy, jeżeli zechcecie, z zyskiem stu procent.
— Żleby postąpili — zadecydował Navail. — Dzień dobry, jgruby Oriolu!
— Widzę że tu płynie Paktol (rzeka z dnem pełnem złotego piasku, ) rzekł Oriol, skłaniając się nizko przed Gonzagą.
Ten Oriol był młodym przedsiębiorcą o wielkim sprycie.
Między innymi gośćmi byli Albert i Taran, również finansiści; baron Batz, poczciwy Niemiec, który przyjechał do Paryża, aby poznać zepsucie; dalej wice-hrabia La Fare, Montobert Noce, Gironne — wszyscy rozpustnicy, wszyscy mniej więcej dalecy kuzyni Neversa. Gonzaga wezwał ich dla pewnej uroczystości, owego zebrania, o którem mówił Pejrol.
— A ta sprzedaż? — zapytał Oriol.
Źle poszła — odparł zimno Gonzaga.
— Słyszysz! — szepnął w swym kącie Kokardas.
Paspoal, któremu spływały po czole duże krople polu, odpowiedział:
— Ma racyę. Te głupie kury oddałyby mu ostatek swych piór!
— Źle poszła, waszej książęcej mości! — zakrzyknął Oriol. — To niemożliwe!
— Osądźcie sami, oddałem ostatnie działki, po dwadzieścia trzy tysiące franków jedną w drugą.
— Na rok?
— Nie, na tydzień.
Przybysze spojrzeli na działki potem na kupców.
— Dwadzieścia trzy tysiące! — powtarzali w osłupieniu.
— Trzeba było zacząć od tej cyfry — rzekł Gonzaga — miałem w ręku blizko tysiąc numerów. Ten ranek przyniósł by mi w takim razie dwadzieścia trzy miliony na czysto.
— A więc to obłęd?
— Szaleństwo! I zobaczymy jeszcze wiele innych! Wynająłem najpierw podwórze, potem ogród, sień, potem stajnie, oficyny, remizy. Teraz doszedłem już do pokoju i, do kroćset, mam ochotę wyprowadzić się do oberży.
— Kuzynie — przerwał Chaverny — wynajmę ci moją sypialnię po zwykłej cenie.
— Tymczasem gdy ubywa miejsca, — ciągnął dalej Gonzaga — gorączka wzrasta. Nic już nie zostało.
— Poszukaj dobrze! Zróbmy jeszcze tym panom przyjemność licytacyi.
Na to słowo licytacya, kupcy zbliżyli się żywo.
— Nie! — krzyknął im Gonzaga.
Potem, poprawiając się, zawołał;
— A, owszem!
— Co takiego? — dopytywano się zewsząd.
— Buda mego psa.
Między gośćmi księcia wybuchł śmiech, ale przecież ludzie, kupcy, stali poważni, — rozmyślali.
— Mydlicie panowie, że drwię, — zawołać Gonzaga — założę się, że jeżeli zechcę, dadzą mi za nią dziesięć tysięcy talarów gotówką.
— Trzydzieści tysięcy franków, za psią budę! — krzyczano.
I śmiechy wzmogły się.
Ale nagle między Chavernym a Navailem ukazała się dziwna figura garbusa z włosami zabawnie rozrzuconymi, który śmiał się więcej od innych. Równocześnie rozległ się głos piekielny, a zarazem jakby rozbity. Mały garbus przemówił.

— Biorę psią budę za trzydzieści tysięcy franków!

IV.
SZCZODROŚĆ.

Musiał to być garbus bardzo sprytny, pomimo szaleństwa, które w tej chwili popełniał. Oczy miał żywe i nos orli, czoło śmiało zarysowane pod komicznie wzburzonymi włosami. Przebiegły uśmiech, błąkający się po ustach, zdradzał piekielna złośliwość. Prawdziwy garbus!
Garb jego był okazały, umieszczony w samym środku pleców i wznosił się aż na kark. Z przodu broda dotykała piersi. Nogi dziwnie pokręcone nie miały jednak tej charakterystycznej chudości, która zwykle towarzyszy kalectwu.
Ten oryginalny człeczyna przybrany był w czaimy garnitur o surowej skromności, żabot i mankiety z plisowanego muślinu były olśniewającej białości.
Wszystkie spojrzenia skierowały się na niego, ale to wcale go nie żenowało.
— Brawo! Mądry Ezopie — zawołał Chaverny! — Wydajesz mi się spekulantem zuchwałym i zręcznym.
— Zuchwałym — powtórzył Ezop, patrząc na niego uporczywie — dosyć... Zręcznym, zobaczymy!
Głosik jego zgrzytał, jak dziecinna grzechotka.
— Brawo Ezopie! Brawo! — powtarzano dokoła!
Kokardas i Paspoal niczemu już się nie dziwili, ale Gaskończyk zapytał z cicha:
— Czyśmy nigdy nie znali tego garbusa, kochanku?
— Nie przypominam sobie.
— Do licha, zdaje mi się, że widziałem, gdzieś te oczy.
Gonzaga patrzył także z szczególną uwagą na małego człowieka:
— Czy wiesz przyjacielu, że tu się płaci gotówką? — zapytał.
— Wiem — odparł Ezop, od tej chwili bowiem garbus nie miał innego imienia. Chaverny, był nu ojcem chrzestnym.
Wyciągnął z kieszeni pugilares i złożył w ręce Pejrola sześćdziesiąt biletów państwowych po pięćset franków każdy. Spodziewano się niemal, że bilety te zmienią się na sucho liście tak ukazanie się garbusa było fantasyczne.
— Pokwitowanie? — rzekł.
— Pejrol podał mu pokwitowanie. Ezop złożył je w kilkoro i umieścił w pugilaresie, później uderzając po nim dodał:
— Dobry interes! Do zobaczenia się z wami, panowie!
Ukłonił się bardo grzecznie Gonzadze i jego towarzyszom.
Wszyscy się rozstąpili, aby uczynić mu wolne miejsce. Śmiano się jeszcze, ale zimny dreszcz przechodzi im po kościach. Gonzaga stał zamyślony.
Pejrol i jego pomocnicy usuwali tymczasem kupców, którzy z niecierpliwością myśleli o dniu jutrzejszym.
Przyjaciele księcia spoglądali się jeszcze mimo woli na drzwi, za któremi zniknął czarny człowieczek.
— Panowie — rzekł Gonzaga — podczas, gdy nam będą szykować tę salę, proszę, prządźcie do moich pokojów.
— Naprzód szepnął z ukrycia Kokardas — teraz albo nigdy, chodźmy!
— Boję się — rzekł nieśmiało Paspoal.
— Głupstwo, ja pójdę pierwszy.
Ujął Paspoala. za rękę i posunął się do księcia z kapeluszem, w ręku.
— Do stu katów! — zawołał Chaverny, spostrzegając ich — książę chce nam wciąż urządzić komedyę. To dzień maskarady! Garbus nie był zły, ale oto najpiękniejsza para błaznów, jaką w życiu widziałem.
Kokardas spojrzał na niego z niechęcią. Navail, Oriol i inni poczęli obchodzić dokoła, dwóch przyjaciół przypatrując się im z ciekawością.
— Bądź ostrożny — szepnął Paspoal na ucho, Gaskończykowi.
— Ręko Boska! — rzekł Kokardas. — Ci ludzie nic widzieli chyba nigdy porządnych szlachciców, że się nam tak przypatrują!
— Ten większy jest prawdziwie piękny! — zawołał Novail.
— Ja — odparł Oriol — wolę mniejszego.
— Niema już więcej bud do sprzedania, czego tutaj szukają!
Na szczęście stanęli przed Gonzagą, który drgnął na ich widok.
— A, — rzekł — czego chcą te zuchy?
Kokardas skłonił się z tą szlachetną gracyą, która cechowała wszystkie jego Paspoal schylił głowę skromnie, ale z miną człowieka, który zna światowe obyczaje. Totem Kokardas przemówił gipsem donośnym i czystym, spoglądając dumnym okiem na ten błyszczący tłum, który drwił z niego.
— Ten szlachcic i ja — mówił — starzy znajomi jego książęcej mości, przychodzimy mu złożyć nasze uszanowanie.
— Ach! — rzekł jeszcze Gonzaga.
— Jeżeli jego książęca mość jest zajęty w tej chwili sprawach zbyt ważnemi — mówił dalej Gaskończyk, kłaniając się znowu — przyjdziemy w porze jaką zechce nam wyznaczyć.
— Tak właśnie, — wybełkotał Paspoal będziemy mieli zaszczyt powrócić....
Trzeci ukłon i obaj wyprostowują się, opierając ręce na rękojeściach rapierów.
— Pejrol! — zawołał Gonzaga.
Intendent wyprowadził w tej chwili ostatniego kupca.
— Czy poznajesz tych pięknych chłopców? — zapytał Gonzaga. — Zaprowadź ich do kuchni, niech jedzą i piją. Daj każdemu nowe ubranie i niech czekają na moje rozkazy!
— O, ekscelencyo! — zawołał Kokardas.
— Wspaniałomyślny książę! — dorzucił Paspoal.
— Marsz! — rozkazał Gonzaga.
Oddalili się, kłaniając wciąż zamaszyście i zamiatając podłogę staremi piórami kapeluszów. Gdy przechodzili jednak koło drwiących, paniczów, Kokardas nałożył z dumą pilśniowy kapelusz na ucho i uniósł końcem rapiera obszarpany brzeg płaszcza. Braciszek Paspoal naśladował go dokładnie. I obaj wyniośli, wspaniali, z zadartymi nosami, szli za Pejrolem, piorunując spojrzeniem towarzyszów księcia.
— No, kochanku — rzekł później Kokardas, smacznie zajadając — nasza fortuna już jest zrobiona!
— Bóg by dał! — westchnął braciszek Paspoal mniej zapalczywy.
— Kuzynie — zapytał Chaverny księcia, gdy dwaj fechmistrze znikli za drzwiami — odkąd to posługujesz się takiemi narzędziami?
Gonzaga wodził po nich zadumanym wzrokiem i nic nic odpowiedział.
Tymczasem towarzysze jego mówili tak głośno, aby ich mógł usłyszyć. Śpiewali poprostu hymny pochwalne na jego cześć i czekali tyko na każde skinienie, aby mu służyć. Byli oni albo szlachtą trochę zrujnowaną, albo finansistami o nadszarpanej reputacyi. Żaden z nich nie popełnił jeszcze prawdziwie karygodnego czynu według prawa, ale żaden także nie zachował nieskalanej białości swej duszy. Wszyscy od pierwszego do ostatniego potrzebowali poparcia Gonzagi, jeden dlatego, drugi dlaczego innego. A Gonzaga był między nimi, jak pan i król, lub jak dawny patrycyusz rzymski otoczony tłumami klijentów.
Gonzaga trzymał ich własną ambicyą, osobistemi potrzebami, sprawami i wadami.
Jedynie młody markiz Chaverny, zbyt szalony dla spekulacyi, zbyt lekkomyślny, aby się zaprzedać, zachował trochę samodzielności.
— I mówią tu o kopalniach złota w Peru! — rzekł Oriol, podczas gdy Gonzaga stał ciągle zamyślony. — Pałac jego książęcej mości jest wart całe Peru i jego wszystkie kopalnie.
Oriol okrągły był, jak kula, czerwony, pucołowaty i wiecznie zasapany. Panie aktorki z Opery podkpiwały z niego w przyjacielski sposób, aby tylko był w hojnym humorze.
— Słowo daję, — odparł Taranne, finansista chudy i długi, — to Eldorado.
— Złoty dom — dorzucił Mantobert — a właściwie dyamentowy.
— Tak — powtórzył baron Batz — “flaścifie tyamentowy.”
— Największy magnat — wtrącił Gironne, żyłby cały rok z tygodniowych dochodów księcia Gonzagi.
— Bo też książę Gonzaga — rzekł Oriol — jest królem wielkich magnatów!
— Filipie, kuzynie! — zawołał Chaverny komicznie żałośliwym tonem — na litość zabierz głos, inaczej ta nudna hosanna potrwa do jutra.
Gonzaga zbudził się z zamyślenia.
— Panowie — rzekł, nie odpowiadając markizowi, bo nie lubił drwin, — przejdźcie proszę do moich pokojów, trzeba opróżnić tę salę.
A gdy znaleźli się już w jego gabinecie, zapytał:
— Czy wiecie panowie, po co was tu zebrałem?
— Słyszałem o jakiejś radzie familijnej — odrzekł Navail.
— Lepiej jeszcze panowie: uroczyste zebranie sądu rodzinnego, gdzie Jego Królewską Wysokość regent Francyi będzie reprezentowany przez trzech pierwszych dygnitarzy państwa: prezydenta Lamoiguon, marszałka Villeroy i wice-prezydenta Argenson.
— Do licha! — przerwał Chaverny. — Czyż chodzi tu o następstwo tronu?
— Markizie — posiedział sucho książę — mamy mówić o rzeczach poważnych oszczędź nas
— Czy nie masz książę, jakiejś książki z rycinami — zapytał Chaverny, naprzód już ziewając, — abym się nią zabawił, podczas gdy wy będziecie poważni?
Gonzaga uśmiechnął się, aby go skłonić do milczenia.
— I o cóż to chodzi, książę — zapytał Montobert.
— Oto abyście mi dowiedli waszego przywiązania, panowie, — odparł Gonzaga.
Odpowiedział mu jeden okrzyk:
— Jesteśmy gotowi!
Książę uśmiechnął się i skłonił.
— Wezwałem was, a specyalnie Navala, Chaverny, Gironne’a, Montoberta i t. d., jako krewnych Neversa; Oriola, jako pełnomocnika naszego kuzyna Chatillona, a Taranna i Alberta — dwóch Chatelluxów...
— A więc jeżeli nie dziedzictwo Burbonów — przerwał Chaverny — to spadek po Neversie będzie tematem tem obrad?
— Będziemy radzili — odparł Gonzaga — nad spadkami po Neversie i innemi jeszcze sprawami.
— A do jakiego dyabła potrzebne ci są kuzynie, pieniądze Neversa, tobie, zarabiającemu dziennie mliony!
Gonzaga pomilczał chwilę zanim odpowiedział.
— Czyż jestem sam — zapytał wreszcie z akcentem szczerości. — Czyż nie mam zrobić także i waszych fortun?
Między zgromadzonymi powstał szmer żywej wdzięczności. Wszytkie twarze były mniej lub więcej wzruszone.
— Wiesz książę, — rzekł Navail — czy możesz na mnie liczyć!
— I na mnie! — zawołał Gironne.
— I na mnie! I na mnie!
— I na mnie także do licha — dodał po wszystkich Chaverny. — Chciałbym tylko wiedzieć....
Gonzaga przerwą! mu, mówiąc z wyniosłą surowością.
— Ty, kuzynku, jesteś zabardzo ciekawy! To cię zgubi. Ci, którzy są ze mną, zrozumiej to dobrze, muszą bez wahania iść po mojej drodze, złej czy dobrej, prostej czy krętej.
— Ale, jak...
— Taka moja wola! Każdemu wolno iść ze mną lub zostać, w tyle, ale kto zostaje, ten zerwał dobrowolnie umowę i ja go już nie znam. Ci, którzy są ze mną, muszą widzieć mojemi oczami, słyszyć mojemi uszami, myślić moim rozumem. Odpowiedzialność nie spadnie na nich, ale na mnie, bo oni są ręce a ja głowa. Słyszysz mnie markizie? Nie chcę mieć innych przyjaciół!
— A my pragniemy tylko jednego — rzekł Navail — to jest, aby nasz prześwietny kuzyn wskazał ram drogę.
— Możny kuzynie — wtrącił Chaverny — czy wolno mi zadać ci pokornie i nieśmiało jedno pytanie? Co ja mam robić?
— Milczyć i oddać mi swój głos w radzie familijnej.
— Gdybym miał nawet zranić rozrzewniające przywiązanie naszych przyjaciół powiem ci, kuzynie, że chodzi mi o mój głos mniejwięcej tyle, co o pustą szklankę po szampanie, ale...
— Żadnego ale! — przerwał Gonzaga.
I wszyscy z entuzyazmem powtórzyli:
— Żadnego ale!
— Zaciśniemy się wszyscy koło waszej książęcej mości — rzekł Oriol.
— Książę — dodał Taranne, finansista przy szpadzie — tak umie pamiętać o tych, którzy, mu służą!
Nie wyszło to bardzo zręcznie ale było przynajmniej szczere. Wszyscy przybrali obojętne miny, że to niby bynajmniej o tem nie myśleli.
Chaverny spojrzał na Gonzagę z drwiącym i tryumfującym uśmiechem. Gonzaga pogroził mu palcem, jak się robi niegrzecznym dzieciom. Gniew jego minął.
— Najlepiej lubię przyjaźń Taranna — rzekł z lekkim odcieniem wzgardy. Tarannie, mój przyjacielu, masz folwark Eparnay.
— Ach książę! — zawołał finansista.
— Żadnych podziękowań! — przerwał Gonzaga. — Proszę cię Montobert, otwórz okno źle się czuję.
Wszyscy rzucili się ku oknu, Gonzaga był bardzo blady i krople potu wystąpiły mu na czoło. Umoczył chustkę w szklance wody, którą podał mu Gironne i zwilżył czoło.
Chaverny zbliżył się z prawdziwym niepokojem.
— To nic — rzekł książę — zmęczenie.... Nie spałem w nocy, a musiałem asystować przy rannem wstawaniu króla.
— I po co, u dyaba, tak się zabijasz, kuzynie? — zawołał Chaverny. — Co może dla ciebie król? Powiem nawet, co może dla ciebie Bóg?
Co do Boga, to niczego nie można było wyrzucać Gonzadze. Jeżeli wstawał zbyt wcześnie, to napewno nie po to, aby odmawiać modlitwy.
Uścisnął rękę Chaverny’emu! Dobrą cenę zapłaciłby za pytanie markiza.
— Niewdzięcznik — wyszeptał — czyż i dla siebie tam chodzę?
Przyjaciele Gonzagi mieli ochotę klęknąć z uwielbienia. Chaverny zamilkł.
— A, panowie! — mówił dalej książę. — Jakiem cudownem dzieckiem jest nasz młody król! Wie wasze imiona i zawsze pyta mię o moich przyjaciół.
— Naprawdę — zawołano chórem.
— Gdy regent, którego zastałem przy łóżku królewskim, odsunął firanki mały Ludwik uniósł swe piękne powieki, ciężkie jeszcze od snu i zdawało się nam, że to wstaje jutrzenka.
— Jutrzenka o różanych palcach — wtrącił niepoprawny Chaverny.
— Nasz młody król — ciągnął dalej Gonzaga — podał rękę regentowi, potem, spostrzegając mnie, rzekł: “A dzień dobry, książę. Spotkałem cię wczoraj wieczorem na Coursa-la-Reine w otoczeniu twego dworu. Musisz mi oddać pana Gironne, który jest wspaniałym kawalerzystą!...“
Gironno przyłożył rękę do serca. Inni przygryźli usta.
“Pan Noce także mi się podoba” — mówił dalej Gonzaga, powtarzając autentyczne słowa króla. — “A ten pan Saldani musi być świetnym wojakiem.“
— Po co to? — szepnął mu do ucha Chaverny. — Saldani jest nieobecny.
Rzeczywiście nie widziano od wczoraj ani barona Salciani’ego ani kawalera Faenzy.
Gonzaga mówił dalej, nie zwracając uwagi na te słowa:
— Najjaśniejszy pan mówił mi o tobie Montobarcie; o tobie także, Choisy i o wielu innych.
— A czy najjaśniejszy pan — przerwał markiz — raczył zauważyć elegancką i szlachetną postawy pana Pejrola?
— Najjaśniejszy pan — odparł sucho Gonzaga — nie zapomniał nikogo, z wyjątkiem ciebie.
— Dobrze mi tak! — zawołał Chaverny. — To mnie nauczy!
— Znają już tam sprawę twoich kopalni, Albercie — ciągnął dalej Gonzaga. — “A ten twój Oriol“ rzekł mi król ze śmiechem “czy wiesz, że mi mówią, iż jest bogatszy odemnie!”
— Ach, co za umysł! Jakiego pana będziemy w nim mieli!
Był to okrzyk ogólnego uwielbienia.
— Ale — dodał Gonazga z dobrym uśmiechem, — to są tylko słowa. Mamy coś więcej, dzięki Bogi. Oznajmiam ci Albercie; mój przyjacielu, że twoja koncesya zostanie podpisana.
— Któżby ci się nie oddał, książę? — zawołał zachwycony Albert.
— Oriol — dorzucił Gonzaga — dostałeś tytuł szlachectwa. Możeść iść do Hoziera po tarczę herbową.
Gruby finansista nadął się jak kula i mało nie pękł z dumy.
— Oriol! — zawołał Chaverny. — Oto jesteś kuzynem króla, ty, kuzyn już całej ulicy Saint-Denis!... Herb twój jest gotowy: Złoto w trzech pończochach niebieskich, dwie razem, jedna oddzielnie, a nad tem płomienny czepek nocny z takim napisem: Utile dulci!
Śmiano się trochę z wyjątkiem Oriola i Gonzagi. Oriol urodził się w małym sklepiku z pończochami. Gdyby Chaverny zachował ten dowcip do kolacyi, miałby szalone powodzenie.
— Masz swoją pensyę, Navail, — ciągnął tymczasem Gonzaga, prawdziwa opatrzność. Montobercie oto masz dyplom do którego tak wzdychałeś.
Montobert i Navail żałowali już swego śmiechu.
— Noce — mówił tymczasem książę — będziesz jeździł w królewskiej karecie. Tobie, Gironne, powiem, gdy będziemy sami, co dla ciebie otrzymałem.
Noce był kontent, Gironne jeszcze więcej.
Gonzaga w dalszym ciągu obdarzał wszystkich hojnie. Każdego wymienił po imieniu, nie zapomniał nawet barona Batza.
— Chodź tu, markizie, — rzekł w końcu.
— Ja? — zapytał Chaverny.
— Chodź tu, rozpieszczone dziecko.
— Kuzynie znam mój los! — zawołał żartobliwie markiz — wszyscy ci młodzi spółuczniowie byli grzeczni i dostali “satisfecit... Ja ryzykuję conajmniej, że zostanę na chlebie i wodzie. Ach! — zawołał, bijąc się w piersi. — Czuję ile na to zasłużyłem!
— Pan de Fleury, guwerner królewski, był przy rannem wstawaniu młodego królu — rzekł Gonzaga.
— Naturalnie — odparł markiz — to jego obowiązek.
— Pan de Fleury jest surowym.
To jego profesya.
— Pan de Fleury zna twoją historyę w Feuillantines z panną Clermont.
— Aj! — jęknął Navail.
— Aj! Aj! — powtórzyli inni.
— Przeszkodziłeś wygnaniu mnie, kuzynie? — rzekł Chaverny. — Bardzo dziękuje.
— Nie chodziło tu o wygnanie, markizie.
— A o cóż więc chodziło?
— O Bastylię.
— Wybawiłeś mnie od więzienia? Podwójne dzięki.
— Zrobiłem coś więcej, markizie.
— Więcej jeszcze? Będę się więc musiał ukorzyć?
— Twoje ziemię w Chaneilles zostały skonfiskowane za Ludwńka XIV?
— Od edyktu Nantejskiego, tak.
— Przynosiły one piękne dochody, te ziemie w Chaneilles, prawda?
— Dwadzieścia tysięcy dolarów. Za połowę tego oddałbym się dyabłu.
— To ziemie są ci zwrócone.
— Naprawdę? — zawołał markiz.
Potem, wyciągając rękę do Gonzagi, dodał zupełnie poważnie:
— A więc, rzekło się: oddaję się dyabłu!
Gonzaga ściągnął brwi.
Pochlebcy jego czekali na jedno skinienie, aby wyrazi: najwyższe oburzenie.
Chaverny powiódł po wszystkich wzgardliwem spojrzeniem.
— Kuzynie, — rzekł wolno zniżonym głos. Użyczę ci jedynie szczęścia. Lecz gdyby nadeszły złe dni, tłum odsunąłby się od ciebie. Nic obrażam nikogo: to reguła. Chociażby nikt nie został, kuzynie, ja zastanę.

V.
FAENZA I SALDANI.

Zapanowało chwilowe milczenie. Noce rozmyślał nad strojem, jaki przywdzieje wsiadając do królewskiej karety.
Oriol, szlachcic od pięciu minut, zastanawiał się, jakichby wymyślić przodków z czasów; Ludwika świętego.
Wszyscy byli zadowoleni.
Gonzaga rzezczywiście nie stracił czasu, asystując rannemu wstawaniu małego króla.
— Kuzynie — rzekł wreszcie mały markiz — pomimo wspaniałego podarunku, jakim mię obdarzyłeś, poproszę cię jeszcze o coś.
— Cóż takiego?
— Nie wiem. czy to z powodu Feuillantines i panny Clermont, ale Bois-Rose uparcie odmawiał mi zaproszenia na bal dziś wieczorem w Palais-Royal. Mówił, że wszystkie bilety; są już rozdane.
— Ja myślę! — zawołał Oriol. — Dziś rano sprzedawano je po dziesięć luidorów. Bois-Rose musiał na tem zarobić pięćset lub sześćset tysięcy franków.
— Czego połowa należy do tego poczciwego proboszcza Dubois, jego pana.
— Widziałem jak sprzedawał jeden za pięćdziesiąt luidorów — dodał Albert.
— Mnie nie chciał oddać za sześćdziessiąt zawołał Taranne.
— Wydzierają je sobie!.
— W tej chwili nie mają już ceny.
— Bo też zabawa będzie wspaniała, panowie — rzekł Gonzaga. — Wszyscy, którzy tani będą, posiądą jakby dyplom majątku lub szlachectwa. Wątpię, czy przyszło na myśl regentowi, aby oddać te bilety na spekulacyę ale to jest już nie, częściom naszych czasów, jest honor! nie widzę w tem nic złego, że Bois-Rose i proboszcz dorabiają się fortuny na takich głupstwach.
— Czyż salony regenta, — zauważył Chaverny — mają się zapełnić faktorami i handlarzami!
— To jutrzejsza arystokracya — odparł Gonzaga, — ruch idzie w tym kierunku.
Chaverny uderzył Oriola po ramieniu.
— Ty, człowiek dzisiejszy, — rzekł — jak ty musisz z góry patrzeć na tych ludzi przyszłośści.
— Trzeba powiedzieć słów kilka o tym balu. To Szkot Law powziął tę myśl i on także opłacał olbrzymie koszta zabawy. Miał to być symboliczny tryumf systemu jak wtedy mówiono, huczny i oficjalny dowód zwycięstwa kredytu nad pieniężną monetą. Aby owacya ta była bardziej uroczysta, Law uzyskał od Filipa Orleańskiego salony i ogród Palais-Royal. Więcej nawet: zaproszenia wydano na imię regenta i przez to samo tryumf bożka-papieru stał się świętem narodowem.
Mówiono, że Law poświęcił szalone sumy, aby nic nie brakowało w świetności balu. Wszystko, co stworzył największy zbytek, miało olśniewać oczy zaproszonych gości. Opowiadano sobie szczególnie dużo o sztucznych ogniach i balecie. Świat nie miał mieć większego cudu nad ów marmurowy pałac przybrany tem wszystkiem niepotrzebnem już złotem, które zwycięski kredyt wyrzucił z obiegu. Pałac wielki jak miasto, gdzie mieszczą się wszystkie metaliczne bogactwa świata! Złoto i srebro na to się mogły tylko przydać!
Regent oznaczył liczbę gości na trzy tysiące. Proboszcz Dubois, który sprzedawał bilety, potroił ją, a Bois-Rose podwoił jeszcze na swój rachunek.
— Zdaje mi się — rzekł Gonzaga wyciągając pugilares, — że dawano Pejrolowi czterdzieści czy trzydzieści tysięcy franków za paczkę biletów, które regent łaskawie mi przysłał ale cóż znowu! Zatrzymałem je dla mych przyjaciół.
Rozległo się przeciągłe brawo. Wielu z tych panów miało już zaproszenia, ale zbytek biletów nigdy nie szkodzi, szczególniej, gdy mają wartość stu pistolów sztuka. Naprawdę nie było uprzejmiejszego człowieka, jak Gonzaga tego rana!
Otworzył pugilares i wyrzucił na stół paczkę różowych papierków, ozdobionych pięknemi winietkami. Poczęto się dzielić. Każdy, wziął kilka, dla siebie i swoich przyjaciół, z wyjątkiem Chaverny’ego, który był jeszcze trochę szlachcicem i nie sprzedawał tego, co mu darowano. Szlachetny Oriol musiał mieć wielu przyjaciół, bo dobrze napychał kieszenie. Gonzaga patrzył na to obojętnie, gdy jednak spotkał się ze spojrzeniem młodego markiza, obaj się roześmieli.
Jeżeli ktokolwiek chciał oszukać Gonzagę, mylił się w swych nadziejach. Gonzaga miał więcej rozumu w małym palcu, niż dziesięciu Oriolów, pomnożonych przez pięćdziesięciu Gironnów lub Montobertów.
— Zostawcie panowie — rzekł — ze dwie z tych kart dla Faenzy i Saldaniego. Dziwię się rzeczywiście, że ich tu nie widzę.
Nigdy się dotąd nie zdarzyło, aby Faenza lub Saldani nie stawili się na rozkaz księcia.
— Jestem szczęśliwy — mówił dalej Gonzaga, gdy już rozebrano wszystkie bilety — że mogłem zrobić dla was jeszcze i tę bagatelkę. Pamiętajcie dobrze o tem: wszędzie, gdzie ja przejdę, przejdziecie i wy także. Jesteście koło mnie jak zaklęta gwardya. Waszym interesem jest zawsze iść za mną, moim — utrzymywać was nad tłumem.
Na stole leżały już tylko bilety dla Saldaniego i Faenzy, wszyscy w skupieniu słuchali słów swego wodza.
— Jedno wam chcę jeszcze powiedzieć — dokończył Gonzaga: — niedługo nastąpią wypadki, które wydadzą się wam zagadką. Nie starajcie się jej odgadnąć, nie pytajcie o nic, wymagam tego; nie szukajcie nigdy powodów mojego postępowania. Słuchajcie tylko moich, rozkazów i wypełniajcie je. Jeżeli droga będzie długa i trudna, niech was to nic zniechęca, ponieważ ręczę wam moim honorem, że na końcu znajdziecie fortunę.
— Pójdziemy za tobą, książę! — zawołał Navail.
— Wszyscy jak tu jesteśmy! — dodał Cironne.
A Oriol, okrągły jak baryłka, zakończył z rycerskim gestem.
— Choćby do piekła!
— Do licha, kuzynie — rzekł Chaverny pół głosem — jakich gorących mamy przyjaciół! Założyłbym się, że...
Przerwał mu okrzyk zachwytu i podziwu.
On sam oniemiał, patrząc na młodą dziewczynę cudownej piękności, która ukazała się zakłopotana na progu sypialni Gonzagi. Widocznie nie spodziewała się tu znaleźć tak licznego towarzystwa.
Wchodząc na próg, na jej twarzyczce, młodziutkiej, tchnącej figlarną wesołością, błądził radosny uśmiech. Na widok towarzyszów Gonzagi zatrzymała cię, zapuściła szybko na oczy koronkowy welon i stała nieruchoma, podobna do pięknego posągu. Chaverny pochłaniał ja oczarmi; inni czynili nadzwyczajne wysiłki, aby pohamować ciekawe spojrzenia. Gonzaga które, go także zadziwił jej widok, prędko się opamiętał i podszedł prosto do nowoprzybyłej. Ujął jej rękę i poniósł z szacunkiem do ust. Młoda dziewczyna stała ciągle milcząca.
— To piękna samotnica — wyszeptał Chaverny.
— Hiszpanka — dodał Navail.
— To dla niej trzyma książę zamknięty domek za Saint Magloire!
I zachwycali się, jako znawcy, tą postacią zręczną i szlachetną zarazem, śliczną nogą wróżki, wspaniałą koroną bujnych włosów jedwabistych i czarnych jak noc.
Nieznajoma miała na sobie kosztowny ale skromny ubiór i nosiła go z godnością.
— Panowie — rzekł książę, — mieliście ujrzyć dziś jeszcze to drogie dziecko, bo jest mi drogą dla wielu powodów, ale przyznaję, nie myślałem, iż nastąpi to tak wcześnie. Nie uczynię sobie tego honoru, aby zaraz jej przedstawić was, jeszcze nie czas. Poczekajcie tu na mnie, proszę. Za chwilę będziemy was potrzebowali.
Ujął młodą dziewczynę za rękę i wprowadził do dalszych pokojów.
W jednej chwili spadły maski ze wszystkich twarzy świty Gonzagi. Jeden tylko markiz Chaverny, stał ze zwykłą sobie impertynencką miną.
Nie było pana, więc wszyscy ci brodaci już uczniowie czuli się, jak na wakacyach.
— Chwała Bogu! — zawołał Gironne.
— Nie krępujmy się! — dodał Montobert.
— Jaka ona piękna! — rzekł w rozmarzeniu Chaverny.
— Ot co! — zawołał Oriol. — Wiecie co mi przychodzi do głowy? A gdyby to zebranie rodzinne było dla rozwodu?
Zakrzyczano go odrazu, ale po namyśle każdy przyznał, że to możliwe. Wszystkim było wiadomo jak wielki rozdział panował między Gonzaga a jego żoną.
— Ten dyabelski człowiek jest przebiegły jak lis — rzekł Taranne. — On zdolny jest opuścić żonę, a zatrzymać jej posag!
— I na to mamy dawać nasze głosy! — dorzucił Gironne.
— Co o tem myślisz, Chaverny? — zapytał gruby Oriol.
— Myślę — odrzekł markiz, — że bylibyście łajdakami, gdybyście nie byli głupcami.
— Hej, do licha! Kuzyneczku — zawołał Noce — jesteś w wieku gdy jeszcze można oduczyć złych przyzwyczajeń; mam ochotę...
— Sza, sza! — uspakajał Oriol.
Chaverny nie spojrzał nawet na Noce’go.
— Jaka ona piękna! — powtórzył.
— Chaverny jest zakochany! — wołana dokoła.
— Dlatego mu przebaczam — dorzucił Noce.
— Ale ostatecznie — zapytał Gironne — co wiemy o tej dziewczynie?
— Nic — odparł Navail — oprócz tego, że Gonzaga ukrywa ją starannie i że Pejrol jest niewolnikiem posłusznym wszystkim kaprysom tej pięknej kobiety.
— Pejrol nic nie mówił?
— Pejrol nigdy nie mówi.
— Dlatego książę go trzyma.
— Ona musi być w Paryżu nie dłużej nad dwa tygodnie — rzekł Noce, — bo przeszłego miesiąca Nivella była panią i królową w małym domku naszego księcia.
— Od tego czasu — dodał Oriol — ani razu nie spędziliśmy tam wieczoru.
— W ogrodzie jest jakby oddział straży — rzekł Montobert — i albo Saldani albo Faenza nim dowodzą.
— Tajemnica! Tajemnica!
— Bądźmy cierpliwi. Dowiemy się dziś wszystkiego. Hola, Chaverny!
— Chaverny, ty marzysz!
— Chaverny, ty milczysz!
— Chaverny mów, mów, chociażbyś nam miał wymyślać!
Markiz oparł czoło na białej ręce.
— Panowie — rzekł — wy zaprzedajecie się dyabłu kilka razy dziennie dla paru marnych papierków, ja, dla tej pięknej dziewczyny zaprzedałbym się raz jeden, ot co!

∗             ∗

Opuściwszy Kokardasa i braciszka Paspoala zajadających smacznie obiad. Pejrol wyszedł z pałacu i skierował się za kościół Saint-Magloire. Zatrzymał się przed ogrodem, którego mury całkiem niemal były ukryte pod zwieszającymi się gałęziami starych wiązów.. P. Pejrol miał przy sobie klucz od tego ogrodu, który wydawał się pustym. Na końcu cienistej alei widać było nowy pawilon, zbudowany w greckim stylu i ozdobiony licznymi posągami. Pejrol przeszedł ciemną aleję i znalazł się przed pawilonem. W sieni stało kilku lokajów w liberyi.
— Gdzie jest Saldani? — zapytał Pejrol.
Nie widziano dziś jeszcze barona Saldaniego.
— A Faenza?
Taka sama odpowiedź. Chuda twarz służalca przybrała wyraz niepokoju.
— Co to ma znaczyć? — pomyślał.
Nie dopytywał się o to jednak, zagadnął tylko, czy może się zobaczyć z panienką. Lokaje rozbiegli się na wszystkie strony. Dał się słyszeć głos pierwszej panny służącej. Panienka czeka na pana Pejrola w swoim buduarze.
— Wcale dziś nie spałam; — zawołała na jego widok. — Całą noc nie zmrużyłam oka! Nie chcę dłużej mieszkać w tym domu! Uliczka z drugiej strony muru jest jaskinią rabusiów!
Była to ta sama piękna dziewczyna, która ukazała się towarzyszom Gonzagi.
Jeśli to możliwe, piękniejszą była jeszcze w swym rannym negliżu. Biały i powiewny kaftanik pozwalał odgadnąć doskonałą formę jej figurki zarazem giętkiej i silnej; jej piękne, krucze włosy opadały obfitemi falami na ramiona, a goła nóżka ukrywała się w jedwabnym pantofelku. Trzeba być z kamienia, aby bez niebezpieczeństwa zbliżać się do takiej czarodziejki.
Pejrol posiadał wszystkie zalety dla poufnych misyi, jakie wypełniał przy swym panu. Zamiast zachwycać się urokami ślicznej dziewczyny, rzekł krótko:
— Dona Kruz, książę życzy sobie widzieć panią w pałacu, dziś rano.
— Cud! — zawołała młoda dziewczyna. — Wyjdę z mego więzienia! Przejdę przez ulice! Ja, ja! Czy jesteś pewny, panie Pejrol, że nie śnisz stojący?
Spojrzała mu prosto w twarz potem wybuchnęła śmiechem, okręciwszy się dwa razy na miejscu.
Służalec księcia odpowiadał, nie drgnąwszy nawet:
— Książę życzy sobie, aby pani udając się do pałacu, ubrała się odpowiednio.
— Ja! — wykrzyknęła znowu dziewczyna. — Ja mam się ubrać! Santa Virgen! Nie wierzę ani słowu z tego, co mi pan mówisz.
— A jednak ja mówię zupełnie poważnie, za godzinę powinna być pani gotową.
Dona Kruz spojrzała w lustro i roześmiała się sama do siebie.
— Anielo, Justyno, pani Lanedois! — zawołała. — Jakież one powolne te Francuzki! — dodała z gniewem, że nie przybiegły zanim na nie zawołała. — Pani Langlois, Justyno! Anielo!
— Potrzeba przecież czasu... — zaczął flegmatycznie Pejrol.
— A pan niech się wynosi! — zawołała do na Kruz — spełniłeś polecenie księcia. Pójdę.
— To ja panią zaprowadzę — poprawił Pejrol.
— O, nudy! Santa Maria! — westchnęła; dziewczyną. — Gdyby pan wiedział, jak bardzobym chciała widzieć koło siebie inną twarz niż pańską, panie Pejrol!
Pani Langlois, Aniela i Justyna trzy panny służące paryskie, weszły razem w tej chwili. Doną Kruz już o nich nie myślała.
— Nic chcę — rzekła, — żeby ci ludzie byli tu w nocy; ja się ich boję.
Mówiła o Saldanim i Facnzie.
— Taka jest wola księcia — odparł Pejrol.
— Czyż jestem niewolnicą? — zawołało rozgrymaszone dziecko, czerwone już z gniewem. — Czyż chciałam tu przyjechać? Jeżeli jestem uwięzioną, niech mogę przynajmniej wybierać sobie dozorców! Powiedz mi, że nie zobaczę już więcej tych ludzi, inaczej nie pójdę do pałacu.
Pani Langlois zbliżyła się do Pejrola i powiedziała mu słów kilka na ucho.
Twarz służalca, zwykle blada stała się nagle siną z przerażenia.
— Czyż pani to widziała? — zapytał drżącym głosem.
— Widziałam, — odparła.
— Kiedy?
— W tej chwili. Właśnie znaleziono ich obu.
— Gdzie?
— Za furtką, prowadzącą na uliczkę,
— Nie lubię, aby szeptano w mojej obecności! — rzekła wyniośle dona Kruz.
— Przepraszam, — odpowiedział pokornie Pejrol — oznajmię tylko, że tych dwóch ludzi, którzy się pani nie podobali, więcej już pani nie zobaczy.
—A więc niech mnie ubierają! — zawolała piękna Hiszpanka.
— Jedli wczoraj wieczorem razem kolacyę — opowiadała pani Langlois, odprowadzając Pejrola na schody. — Saldani, który był na straży, chciał odprowadzić Faenzę. Słyszeliśmy w uliczce szczęk żelaza.
— Dona Kruz mówiła mi o tem, — przerwał Pejrol.
— Hałas nie trwał długo — ciągnęła dalej służąca, — przed chwilą lokaj, wychodząc na uliczkę, potknął się o dwa trupy.
— Langlois! Langlois! — zawołała w tej chwili jej młoda pani.
— Idźcie, panie! — dodała pokojówka; wchodząc prędko na schody. — Są tam na końcu ogrodu.
W buduarze trzy pokojówki zaczęły łatwe dzieło ubierania pięknej kobiety. Dona Kruz cieszyła się własną pięknością. Lustro śmiało się do niej. Santa Virgen! Nie czuła się nigdy tak szczęśliwą od czasu przybycia do Paryża, którego widziała tylko ulice długie i ciemne w pochmurny wieczór jesienny.
— Nareszcie! — mówiła. — Mój piękny książę dotrzyma obietnicy. Będę widziała i będą mnie widzieli! Paryż, który mi tak wychwalano, stanie się dla mnie czemś więcej, niż ten samotny pawilon w zimnym ogrodzie otoczonym murem.
I uszczęśliwiona uciekała z rąk pokojowych aby tańczyć dookoła pokoju, jak rozbawione dziecko.

Pan Pejrel tymczasem pospieszył do ogrodu. W końcu grabowego szpaleru, na kupie zeschłych liści leżały dwa płaszcze. Pod niemi można było dostrzedz formy ciał ludzkch. Pejrol ze drżeniem uniósł jeden płaszcz, potem drugi. Pod pierwszym leżał Saldani, pod drugim Faenza. Obaj mieli takie same rany a czole między brwiami. Zęby Pejrola poczęły głośno szczękać. Opuścił płaszcze na trupy.

VI.
DONA KRUZ.

Jest pewna historya, którą każdy pisarz opowiada przynajmniej raz w życiu, to historya biednego dziecka, porwanego matce naturalnie księżnej, przez Cyganów. Nie wiemy wcale i nie będziemy sprawdzać, czy piękna Kruz była wykradzioną księżniczka, czy prawdziwą córką Cyganów. To pewne, że całe życie przepędziła między nimi, włócząc się z miasta do miasta i tańcząc na publicznych placach dla kilku groszy. Ona sama opowie, jakim sposobem opuściła to rzemiosło wolne i lekkie, ale mało zyskowne, aby zamieszkać w Paryżu w pawilonie Gonzagi.
W pół godziny po ukończeniu swego stroju znalazła się w sypialni księcia, wzruszona mimo swej śmiałości i zakłopotana niespodziewanym ukazaniem się w wielkiej sali pałacu Neversa.
— Dlaczego Pejrol ci nie towarzyszy? — zapytał Gonzaga.
— Wasz Pejrol — odparła młoda dziewczyna — utracił głos i zmysły podczas gdym się ubierała. Opuścił nie tylko na chwilę, aby przejść się po ogrodzie. Gdy wrócił wyglądał jak człowiek ugodzony piorunem. Ale — przerwała pieszczotliwym tonem — to nie po to, aby rozmawiać o Pejrolu wezwaliście mnie, książę, do siebie, prawda?
— Nie — odrzekł ze śmiechem Gonzaga — nie po to, aby mówić o moim Pejrolu.
— Mówcie, książę, prędko! — zawołała panna Kruz. — Widzicie, że jestem niecierpliwa! Mówcie prędko!
Gonzaga wpatrywał się w nią uważnie.
— Szukałem długo — myślał, — ale czy mogłem znaleźć lepiej? Podobna jest do niej, na honor, to nie jest iluzya!
— A więc — powtórzyła dziewczyna — mówcie!
— Usiądź drogie dziecko, — odrzekł Gonzaga.
— Czy wrócę znów do mego więzienia?
— Nie na długo.
— Ach — zawołała z żalem — wrócę tam! Dziś po raz pierwszy zobaczyłam trochę miasta i słońca. To piękne. Samotność wydaje się jeszcze smutniejszą.
— Nie jesteśmy tutaj w Madrycie — odparł książę — trzeba być ostrożnym.
— Ale dlaczego, dlaczego ostrożnym. Czy robię co złego, aby mnie tak chować?
— Nie, dono Kruz ale....
— Ach, poczekajcie książę — przerwała! mu namiętnie — muszę wszystko powiedzieć. Mam serce zbyt pełne. Nie potrzebujecie mi przypominać, wiem dobrze, że nie jesteśmy już w Madrycie, gdy byłam sierotą, opuszczoną to prawda, ale wolną, jak ptak.
Przerwała sobie i brwi jej lekko się ściągnęły.
— Czy wiecie, ekscelencyo — rzekła żeście obiecywali mi wiele rzeczy?
— Dotrzymam więcej, niż obiecywałem — odparł Gonzaga.
— To także obietnica, a ja zaczynam już im nie wierzyć.
I znów czoło jej się wygładziło, a marzący;wyraz złagodził ostry połysk oczu.
— Oni mnie wszyscy znali — mówiła — i ludzie prości i panowie. Lubili mnie i, gdy przychodziłam wołano “chodźcie, chodźcie zobaczyć tancerkę, będzie nam tańczyła taniec Kseres!” Jeżeli się spóźniałam, wielu, wiele ludzi czekało na mnie na Plazza Santa za Alkazarem. Gdy śnię w nocy widzę wielka drzewa pomarańczowe, które swą wonią napełniają wieczorne powietrze, lub te domy o rzeźbionych, wieżyczkach. A, a! Pożyczałam moją mandolinę nie jednemu wielkiemu panu w Hiszpanii! Piękny kraj! — mówiła ze łzami w oczach — kraj perfum i serenad! Tu cień waszych drzew jest zimny i nabawia dreszczy!
Głowa opadła jej na ręce. Gonzaga pozwolił jej mówić i zdawał się rozmyślać:
— Czy sobie przypominacie, panie? — zapytała nagle. — Było to wieczorem, tańczyłam dłużej, niż zwykle. Nagle na zakręcie ciemnej uliczki ujrzałam cię, panie, tuż przed sobą, zlękłam się, ale i ucieszyłam. Gdyście panie, do mnie mówili, głos wasz poważny i słodki ściskał mi serce, ale nie myślałam wcale o ucieczce. A wyście, stanąwszy przedemną. aby zagrodzić mi drogę zapytali: “Jak się nazywasz moje dziecko?” “Santa Kruz, ” odrzekłam. Nazywano mnie Florą, gdy chodziłam z mymi braćmi Cyganami z Grenady ale ksiądz ochrzciwszy mnie nadał mi imię Marya z pod Świętego Krzyża, po hiszpańsku Santa-Kruz. “Ach — rzekliście — jesteś chrześcijanką!“ Może nie przypominacie już sobie tego, ekscelencyo!
— Owszem — odpowiedział Gonzaga z roztargnieniem — nic nie zapomniałem.
— Ja mówiła dalej Marya Kruz drżącym głosem, — zapamiętam tę godzinę na całe życie. W jednej chwili pokochałam was, książę. Dlaczego? Nie wiem. „Wiekiem moglibyście mi być ojcem ale gdzie znalazłabym kochanka piękniejszego, szlachetniejszego, świetniejszego niż wy książę.
Mówiła to bez rumieńca. Nie wiedziała co to jest nasza skromność. Gonzaga złożył na jej czole ojcowski pocałunek. Młoda dziewczyna wydała ciężkie westchnienie.
— Powiedzieliście mi, — ciągnęła dalej: — “Jesteś za piękna — moje dziecko, abyś miała tak tańczyć na publicznym placu z tamburynem i paskiem fałszywych cekinów. Chodź ze mną.” Poszłam. Nie miałam już własnej woli. Wchodząc do pańskiego mieszkania, poznałam że to jest własny pałac księcia Abberoniego. Powiedziano mi, że jesteś ambasadorem regenta Francyi przy dworze w Madrycie. Co mnie to obchodziło! Wyjęchaliśmy nazajutrz. Nie jechałam w waszej karecie. Och, ja nigdy nie mówiłam wam tego, książę, bo zaledwie kiedy widzę was na krótką chwilkę. Jestem sama, jestem smutna i opuszczona. Przebyłam tę długą drogę z Madrytu do Paryża, tę drogę bez końca w karecie o zasłoniętych grubych firankach! Przebyłam ją, płacząc z sercem przepełnionem żalem! Czułam dobrze, że jestem wygnanką. I ileż razy ileż razy Panno święta, żałowałam, podczas tych samotnych godzin moich wolnych wieczorów, mojego szalonego tańca i śmiechu!
Gonzaga już jej nie słuchał, myśl jego uleciała gdzieindziej.
— Paryż! — Paryż! — zawołała gwałtownie — czy przypominacie sobie, książę, jak dawaliście mi obraz Paryża? Paryż — raj młodych dziewcząt! Paryż — czarowne marzenia, niewyczerpane bogactwa, olśniewające wspaniałością; szczęście, które się nigdy nie sprzykrzy; zabawa przez całe życie! Przypominacie sobie, książę, jakżeście mnie upajali?
Ujęła rękę Gonzagi i trzymała ją w swoich.
— O panie! panie! — mówiła ze skargą. — Widziałam w waszym ogrodzie nasze piękne kwiaty hiszpańskie: są bardzo słabe i smutne one umrą. Czy chcecie mnie zabić, panie?
I prostując się nagle, odrzuciła z czoła wspaniałą masę swych pięknych włosów; czarne źrenice zapaliły się namiętnym ogniem.
— Nie jestem przecież niewolnicą — zawołała. — Ja lubię tłum; samotność mnie przeraża. Lubię hałas, cisza przejmuje mnie trwogą. Potrzeba mi światła, ruchu, zabawy szczególniej, która stwarza życie! Wesołość mnie pociąga, śmiech upaja, piosenki czarują. Złote wino Rita zapali mi oczy i wiem, że najpiękniejsza jestem gdy się śmieję!
— Rozkoszne i szalone dziecko! — rzekł Gonzaga z ojcowską pieszczotą.
Dona Kruz puściła jego rękę.
— Nie takim byliście panie, w Madrycie — rzekła.
Potem, dodała z gniewem.
— Macie racyę, ekscelencjo, jestem szaloną, ale chcę być rozsądną. Ucieknę.
— Dono Kruz! — rzekł książę.
Płakała. Gonzaga wyjął z kieszeni haftowaną chusteczkę i począł delikatnie ocierać jej piękne łezki.
Nagle po za łzami, które nie zdążyły jeszcze oschnąć, ukazał się dumny uśmiech.
— Inni będą mnie kochali — rzekła z groźbą. — Ten raj, to było więzienie! Oszukaliście mnie, książę. Wspaniały buduar czekał na mnie w pawilonie, który wydawał mi się oderwanym od czarodziejskiego pałacu. Marmur cudowne malowidła, aksamitne portyery haftowane złotem; złoto na suficie i rzeźbach, przejrzyste kryształy... ale dokoła, chłodne i ponure cienie, mokre trawniki, na które jeden po drugim spadają biedne liście, umarłe z zimna i tak mnie mrożą! Panny służące nieme, lokaje dyskretni, wartownicy srodzy i ten straszny człowiek, pan Pejrol!
— Czy masz co do zarzucenia Pejrolowi? — zapytał Gonzaga.
— Nie, jest niewolnikiem moich najmniejszych zachcianek. Mówi do mnie delikatnie, z szacunkiem nawet i za każdym razem gdy się do mnie zwraca, kapeluszem zamiata przedemną podłogę.
— A więc?
— Kpicie sobie ze mnie książę! Czyż nie wiecie, że zakłada kłódki przy moich drzwiach i że odgrywa przy mnie rolę dozorcy haremu.
— Przesadzasz wszystko, panno Kruz!
— Książę! Uwięziony ptak nie patrzy nawet na złocenia swej klatki. Źle mi u was. Jestem tu więźniem, cierpliwość moja już się wyczerpała. Błagam was, ekscelencyo, zwróćcie mi wolność!
Gonzaga uśmiechnął się.
— Pocóż chować mnie tak przed wszystkimi? — mówiła dalej. — Opowiedzcie, chcę tego!
Rozkazująco podniosła swą zachwycającą główkę.
Gonzaga uśmiechał się ciągle.
— Książę mnie nie kocha! — ciągnęła, czerwieniąc się nie ze wstydu, lecz gniewu. — Ponieważ więc mnie nie kochacie nie możecie być zazdrosnym o mnie!
Gonzaga ujął jej rękę i podniósł do ust.
Zarumieniła się jeszcze mocniej.
— Myślałam — szepnęła spuszczając oczy, — mówiliście mi raz panie, że nie jesteście żonaty. Na wszystkie moje pytania w tym przedmiocie, ci którzy mnie otaczają, odpowiadają milczeniem... Myślałam, widząc, że przysyłacie mi różnych mistrzów, aby mnie uczyli tego co jest urokiem francuskich dam, myślałam dlaczegóż nie mam powiedzieć, myślałam że jestem kochaną...
Urwała, aby spojrzeć ukradkiem na Gonzagę, którego twarz wyrażała radość i zachwyt.
— I pracowałam, aby stać się lepszą i godniejszą księcia — mówiła dalej. — Pracowałam dzielnie i z zapałem. Zdawało mi się, że niema dość silnych przeszkód, aby złamać moją wolę. Książę się śmieje! — zawołała z prawdziwym gniewem. — Santa Virgen, nie uśmiechajcie się tak, książę, bo doprowadzicie mnie do szaleństwa!
Stanęła przed nim i zapytała tonem, nic dopuszczającym wykrętnych odpowiedzi.
— Jeżeli mnie nie kochacie, czego chcecie odemnie?
— Chcę cię zrobić szczęśliwą — odparł Gonzaga. — Chcę cię zrobić szczęśliwą i potężną.
— Zwróćcie mi najpierw wolność — zawołała wzburzona.
A gdy Gonzaga starał się ją uspokoić powtórzyła namiętnie:
— Zwróćcie mi wolność! Wolność, wolność. To mi wystarczy, chcę tylko tego!
Potem dając wolny bieg swej burzliwej fantazyi, mówiła:
— Chcę Paryża! Paryża jak mi obiecywano!! Paryża hałaśliwego i olśniewającego, który odgaduję poza murami mojego więzienia. Chcę wyjść, chce się wszędzie pokazywać. Cóż mi znaczą bogate stroje między czterema ścianami? Spójrzcie na mnie! Czy myślicie, panie, że zagasnę we łzach?
Roześmiała się głośno.
— Spójrzcie na mnie, książę, jestem już pocieszoną. Nie będę już nigdy płakała, będę się zawsze śmiała, pokażcie mi tylko Operę, którą znam jedynie z imienia; zabawy tańce...
— Dziś wieczorem dono Kruz — przerwał jej zimno Gonzaga — przywdziejesz swoje najpiękniejsze stroje...
Podniosła na niego wzrok ciekawy i nieufny.
— I zaprowadzę cię — ciągnę! dalej Gonzaga — na bal regenta.
Dona Kruz stała jak ogłuszona. Po jej ślicznej ruchliwej twarzyczce, przeleciały żywo rumieńce.
— Czy to prawda? — zapytała w końcu, bo jeszcze wątpiła.
— Prawda — odparł Gonzaga.
— Zrobicie to, panie? — zawołała. — Och ja wam wszystko przebaczam, książę! Jesteście dobry, jesteście moim przyjacielem.
Rzuciła mu się na szyję, potem zaczęła skakać jak szalona i tańczyć.
— Bal regenta! — wyśpiewywała. — Pójdziemy na bal regenta! Cóż z tego, że mury są grube, ogród zimny i pusty, okna zamknięte, ja słyszałam o balu regenta, wiem że będą tam cuda i ja je zobaczę! O, dziękuję, dziękuję, książę! — zawołała. — Gdybyście wiedzieli jacyście panie, piękny gdy jesteście dobry! To w Palais-Royal, prawda? A ja umierałam z ochoty zobaczenia Palais-Royal!
Była na końcu pokoju, lecz w jednej chwili przybiegła do Gonzagi i uklękła na poduszce u jego nóg. Oparła drobne, kształtne rączki na kolanach księcia i patrząc mu prosto w oczy, zapytała całkiem poważnie:
— Jak się ubiorę?
Gonzaga wstrząsnął głową.
— Na balu na dworze francuskim — odrzekł, — coś innego aniżeli najwyszukańszy strój, podnosi i ozdabia piękną twarzyczkę.
Dona Kruz starała się odgadnąć.
— To uśmiech? — rzekła jak dziecko, któremu dają naiwną zagadkę.
— Nie, — odparł Gonzaga.
— Wdzięk?
— Nie; ty masz uśmiech i wdzięk, dono Kruz, rzecz, o której mówię...
— Ja nie mam. Więc co to jest?
A gdy Gonzaga opóźniał się z odpowiedzią, dodała niecierpliwie:
— Czy dacie mi tę rzecz, książę?
— Dam ci ją, dono Kruz.
— Ale cóż to takiego, czego nie mam? — zapytała kokietka, rzucając równocześnie tryumfujące spojrzenie na lustro.
Ale lustro nie mogło zastąpić odpowiedzi księcia.
Gonzaga odrzekł.
— Nazwisko!
I oto dona Kruz strącona jest ze szczytu radości. Nazwisko! Ona nie ma nazwiska! Palais-Royal to nie Plaza Santa za Alkazarem. Nie będzie tam tańczyła z tamburynem, opasana na biodrach paskiem z fałszywych cekinów. O biedna, dona Kruz! Gonzaga obiecywał jej wprawdzie, ale obietnice Gonzagi... Zresztą czyż można stworzyć nazwisko? Książę uprzedził to pytanie.
— Gdybyś nie miała nazwiska, drogie dziecko — rzekł — nawet moje dla ciebie uczucie byłoby bezsilne, ale nazwisko twoje tylko zaginęło, ja je odnalazłem. Masz świetne nazwisko między najświetniejszemu we Francyi.
— Co mówicie, panie? — zawołała olśniona dziewczyna.
— Masz rodzinę — mówił dalej Gonzaga, uroczystym głosem, — rodzinę potężną: spowinowaconą z naszymi królami. Ojciec twój był księciem.
— Mój ojciec — powtórzyła Dona Kruz, był księciem? A więc umarł?
Gonzaga skinął głową.
— A moja matka?
Głos biednego dziecka drżał.
— Twoja matka — odrzekł Gonzaga — jest księżniczka.
— Ona żyje! — zawołała dona Kruz, z bijącem sercem. — Mówicie, że jest księżniczką? Ona żyje, moja matka! O błagam, mówcie mi o matce, ekscelencyo!
Gonzaga przyłożył palec do ust.
— Nie teraz, szepnął.
Ale dona Kruz nie dała się wziąć na te tajemnicze miny. Uchwyciła obie ręce Gonzagi.
— Proszę mi mówić o matce — zawołała — i to zaraz! Boże mój, jak ja ją będę kochała! Ona jest bardzo dobra, prawda? I bardzo piękna? To dziwne — przerwała z powagą — zawsze o tem marzyłam. Jakiś głos wewnętrzny mówił mi, że jestem córką księżnej.
Gonzaga z największym wysiłkiem zachował powagę.
— One są wszystkie jednakowe! — pomyślał.
— Tak — mówiła dona Kruz, — gdy zasypiałam wieczorem, widziałam ją, moją matkę, zawsze, zawsze, pochyloną nad moim łóżkiem. Piękne czarne włosy, perłowy naszyjnik, dumne brwi, kolczyki z dyamentów i takie słodkie spojrzenie! Jak nazywa się moja matka?
— Nie możesz jeszcze tego wiedzieć, dona Kruz.
— Dlaczego?
— Wielkie niebezpieczeństwo...
— Rozumiem! Rozumiem! — przerwała mu pod wpływem jakichś romantycznych wspomnień. — Widziałam w teatrze w Madrycie komedyę; to tak było; nie mówiono nigdy odrazu młodym dziewczynom nazwiska ich matek.
— Nigdy — potwierdził Gonzaga.
— Wielkie niebezpieczeństwo, — mówiła dalej dona Kruz — a jednak ja jestem dyskretna, zobaczycie! Dochowałabym sekretu, aż do śmierci!
Wyprostowała się piękna i dumna jak królowa.
— Nie wątpię w to — odparł Gonzaga, — ale nie długo będziesz czekała, drogie dziecko.
Za kilka godzin poznasz tajemnicę swego urodzenia. W tej chwili, powinnaś tylko to wiedzieć, że nie nazywasz się Marya Santa-Kruz.
Moim prawdziwem imieniem było Flora?
— Także nie.
— Jakże więc się nazywałam? Przy chrzcie otrzymałaś imię matki, która była Hiszpanką. Nazywasz się Aurora, Dona Kruz drgnęła i powtórzyła:
— Aurora!
Potem dodała, klaszcząc w ręce.
— Oto dziwny wypadek!
Gonzaga patrzył na nią uważnie.
— Dlaczego? — zapytał.
— Bo imię to jest rzadkie — odparła młoda dziewczyna zamyślając się — i przypomina mi...
— I przypomina ci? — zapytał książę z ciekawością.
— Biedna, mała Aurora! — wyszeptała dona Kruz z załzawionemi oczami. — Jaka ona była dobra! Jaka ładna i ja tak ją kochałam!
Gonzaga najwidoczniej starał się ukryć gorączkową ciekawość. Na szczęście dona Kruz pogrążona była cała we wspomnieniach.
— Znałaś, — zagadnął, przybierając obojętną minę — młodą dziewczynę, która nazywała się Aurorą?
— Tak.
— W jakim wieku była?
— W moim; byłyśmy obie dziećmi, i kochałyśmy się serdecznie, pomimo, że ona była szczęśliwą, a bardzo biedna.
— Czy było to dawno?
— Przed laty.
Potem dodała, patrząc mu prosto w czy:
— To was zajmuje, książę?
Gonzaga był jednym z tych ludzi, którzy zawsze mają się na baczności. Ujął ręce dony Kruz i rzekł z dobrocią:
— Interesuje się wszystkiem, co ty kochasz, moje dziecko. Mów mi więc o tej młodej Aurorze, która kiedyś była twoją przyjaciółką.




VII.
KSIĄŻĘ GONZAGA.

Sypialnia Gonzagi, bogata i wspaniała jak i inne pokoje pałacu, miała z jednej strony mały buduar, prowadzący do saloniku w którym zostali goście księcia, z drugiej przytykała do biblioteki bogatej w liczne zbiory.
Gonzaga był człowiekiem uczonym, latynistą, znający literaturę Aten i Rzymu, głęboko obznajmiony z filozofią i, w razie potrzeby, subtelnym teologiem. Gdyby był przytem uczciwym, niktby mu się nie oparł. Ale brakowało mu prawości charakteru.
Był jak ten książę z bajek, który rodzi się w złotej kołysce, otoczonej przyjaznemi wróżkami. Wróżki dają wszystko szczęśliwemu książątku, wszystko co prowadzi do sławy i szczęścia. Ale zapomniano o jednej wróżce, która się gniewa, przybywa w złości i mówi: Zachowasz wszystko, co moje siostry ci dały, ale....
To “ale” wystarczyło, aby uczynić małego księcia najnieszczęśliwszym między nędzarzami.
Gonzaga był pięknym. Gonzaga urodził się potężnym i bogatym. Gonzaga pochodził z klasy panującej, posiadał odwagę, inteligencyę, zdobył naukę. Mało ludzi tak dobrze władało Wymową; jego wartość dyplomatyczna była znaną i cenioną; na dworze wszyscy ulegali jego urokowi, ale.... Ale nie miał ani wiary, ani prawości i jego przeszłość tyranizowała teraźniejszość.
Nie mógł już zatrzymać się na pochyłości, na którą wstąpił w młodych latach. Siłą rzeczy był zmuszony źle czynić, aby pokryć swe dawne występki.
Co do wyrzutów sumienia, to Gonzaga nie wierzył w nie, jak nie wierzył w Boga. Nie potrzebujemy chyba objaśniać czytelnika, że cdona Kruz była dla niego narzędziem; narzędziem bardzo zręcznie wybranem i które według wszelkiego prawdopodobieństwa, powinno doskonale działać.
Gonzaga nie wziął pierwszej z brzega dziewczyny. Namyślał się długo, zanim zdecydował się na donę Kruz. Młoda tancerka posiadała wszystkie zalety, o jakich marzył, nawet pewne podobieństwo, naturalnie bardzo niepewne, ale dostateczne, aby obojętni ludzie mogli wypowiedzieć te cenne słowa: ma rysy familijne. To daje w jednej chwili fałszerstwu silne pozory, prawdy. Tymczasem niespodziewanie wystąpiła jedna okoliczność, której Gonzaga nie wziął pod uwagę. W tej chwili wobec tej dziwnej nowiny, jaką odkrył donie Kruz, nie ona tylko była wzruszona. Gonzaga musiał użyć całej swej dyplomacyi aby ukryć niepokój; pomimo to jednak młoda dziewczyna dojrzała jego pomieszanie.
Ostatnie słowa, jakkolwiek zręczne, pozostawiły nieufność w umyśle dony Kruz. Poczęły się w niej budzić podejrzenia. Cóż tak wzruszyło tego człowieka? Wymówione przez nią imię: Aurora Co znaczy imię? A jednak było to, jak mówiła młoda dziewczyna, Imię rzadkie. Bywają przytem przeczucia. To imię zrobiło na nim piorunujące wrażenie. I świadomość nawet tego wrażenia przerażała przesądnego Gonzagę.
— To ostrzeżenie — pomyślał.
Ostrzeżenie od kogo? Gonzaga wierzył w gwiazdy, a przynajmniej w swoją gwiazdę. Gwiazdy mają swój głos, jego przemówiła. Jeżeli to imię rzucone przypadkowo miało mu odkryć prawdę odkrycie to było tak ważne że nie można się dziwie zdumieniu i pomieszaniu księcia. Szukał już od lat osiemnastu!
Wstał pod pretekstem uciszenia hałasu dochodzonego z ogrodu, ale rzeczywiście, aby ukryć wzruszenie.
Na przeciwko okna sypialni Gonzagi znajdowały się pokoje księżnej. Tam ciężkie portyery przysłaniały szyby, zawsze zamkniętych okien.
Dona Kruz, widząc ruch księcia, podeszła także do okna. Była w tem tylko dziecinna ciekawość.
— Zostań na miejscu — rzekł Gonzaga. — Nie trzeba jeszcze, aby cię widziano.
Pod oknem w zniszczonym ogrodzie, poruszał się zwarty tłum ludzi. Gonzaga nie rzucił na nich nawet okiem. Wzrok jego zamyślony i ponury zatrzymał się na oknach żony.
— Czy przyjdzie? — zapytywał się w duchu.
Dona Kruz powróciła na miejsce z rozgniewaną minką.
— W każdym razie — myślał Gonzaga. — Walka będzie decydującą.
— Trzeba jednak, abym wiedział, za jaką bądź cenę! — dodał sobie.
W chwili, gdy miał już powrócić do młodej dziewczyny, zdarzało mu się że ujrzał w tłumie owego dziwnego człeczynę, który zrobił taką sensacyę, dzisiaj rano w salonie: garbusa, właściciela budy Medora.
Garbus trzymał książkę do nabożeństwa i patrzył także na okna księżnej Gonzagi. W każdych innych okolicznościach, książę zwróciłby na to uwagę, bo zwykle niczego nie zaniedbywał, ale chciał się przedewszystkiem dowiedzieć o Aurorze.
Gdyby chwil kilka dłużej pozostał przy oknie, oto coby zobaczył: Z lewego skrzydła pałacu wyszła młoda kobieta, pokojówka księżnej. Zbliżyła się do garbusa, który szepnął jej kilka słów i oddał książkę. Potem pokojówka weszła do księżnej, a garbus zniknął.
— Hałas ten spowodowali moi nowi lokatorowie; kłócą się — rzekł Gonzaga powracając do dony Kruz. — Na czem stanęliśmy, drogie dziecko?
— Na imieniu, jakie mam nosić od dzisiaj.
— Na twoim imieniu, Aurora. Ale coś nam przeszkodziło.... Co to było?
— Czy książę już zapomniał? — zapytała dona Kruz ze złośliwym uśmiechem.
Gonzaga udawał, że sobie przypomina.
— Ach! — zawołał. — Przypomniałem sobie: młoda dziewczyna, którą kochałaś i która także nosiła imię Aurora.
— Piękna dziewczyna i sierota jak ja.
— Naprawdę! I było to w Madrycie?
— W Madrycie.
— Była Hiszpanką?
— Nie, Francuzką.
— Francuzką? — powtórzył Gonzaga, świetnie udając obojętność.
Udał nawet lekkie ziewnięcie. Zdawałoby się, że podtrzymuję tę rozmowę przez uprzejmość. Ale cała jego zręczność poszła na marne; figlarny uśmiech dony Kruz powinien go był o tem ostrzedz.
— A kto się nią opiekował? — zapytał z roztargnioną miną.
— Stara kobieta..
— Domyślam się, ale kto ją opłacał?
— Pewien szlachcic.
— Także Francuz?
— Tak Francuz.
— Stary, czy młody?
— Młody i bardzo piękny.
Spojrzała mu prosto w oczy. Gonzaga udawał, że powstrzymuje drugie ziewnięcie.
— Ale dlaczego mówicie ze mną ekscelcncyo, o rzeczach które was nudzą? — zawołała dona Kruz ze śmiechem. — Nie znacie młodej dziewczyny, nie znacie tego szlachcica. Nic myślałam, że książę taki ciekawy.
Gonzaga zrozumiał, że musi się mieć więcej na baczności.
— Nie jestem ciekawym, moje dziecko — rzekł zmieniając ton — nie znasz mnie jeszcze. To pewne, że osobiście nie interesuję się ani tą dziewczyną, ani szlachcicem, jakkolwiek znam dużo ludzi w Madrycie, ale jeżeli pytam, to mam ku temu powody. Czy powiesz mi imię tego szlachcica?
Tym razem piękne oczy dony Kruz wyrażały prawdziwą nieufność.
— Zapomniałam je, — odrzekła sucho.
— Myślę, że gdybyś bardzo chciała nalegał Gonzaga. — Powtarzani, że zapomniałam. — No, jednak, kojarząc wspomnienia.... Przypominajmy oboje. — Ale co was ekscelencyo obchodzi imię tego szlachcica? — Przypomnij sobie tylko; zaraz zobaczysz na co mi potrzebne. Czy nie będzie to? — Książę, — przerwała nagle młoda dziewczyna — chociażbym najdłużej myślała, nie przypomnę go sobie. Powiedziała to tak stanowczo, że dalsze nastawanie było niemożliwem. — A zatem nie mówmy o tem więcej — rzekł Gonzaga. — Ale szkoda, i zaraz powiem dlaczego: Francuski szlachcic, zamieszkujący w Hiszpanii, może być tylko banitą. Jest takich wielu, niestety. Ty, drogie dziecko, nie masz tu odpowiedniej wiekiem towarzyszki, a przyjaźni nie można zaimprowizować. Pomyślałem sobie: Mam łaski dworu, postaram się o ułaskawienie tego młodego szlachcica, i moja ukochana dona Kruz będzie miała towarzystwo. Wypowiedział te słowa z tak prawdziwą prostotą że dziewczę czuło się niemi poruszone do głębi serca. — Ach! — rzekła. — Jaki książę dobry! — Nie mam jeszcze prawa do takiej pochwały — odrzekł Gonzaga z uśmiechem — jeszcze nie. — To też o tem myślałam — mówiła dona Kruz — ale nie śmiałam prosić, choć umierałam z ochoty. Nie potrzebujecie, panie wiedzieć imienia tego szlachcica, ani pisać do Hiszpanii, widziałam znowu moją przyjaciółkę....
— Niedawno?
— Bardzo niedawno.
— Gdzie?
— W Paryżu.
— Tu! — zawołał Gonzaga.
Dona Kruz nic już nie podejrzywała. Gonzaga uśmiechał się ciągle, ale był bardzo blady.
— Mój Boże! — ciągnęła dalej dziewczyna niewinnie. — Było to w dzień mego przyjazdu. Od chwili, gdy minęliśmy bramę Św. Honoryusza sprzeczałam się z p. Pejrolem, prosząc aby odsunął firanki karety, bo uparcie trzymał je zapuszczone. Nie dał mi nawet zobaczyć Palais-Royal i tego nigdy mu nie daruję. Na skręcie jakiejś uliczki kareta nasza przejeżdżała tuż koło domów usłyszałam jakiś znajomy śpiew. P. Pejrol wciąż przytrzymywał firankę. Nagle uderzyłam go w rękę wachlarzem, tak że musiał puścić firankę. Wychyliłam głowę i w jakiemś oknie parterowem zobaczyłam moją ukochaną Aurorę, zawsze taką samą, piękną i uroczą jak dawniej.
Gonzaga wyjął z kieszeni notes.
— Krzyknęłam — opowiadała dalej dona Kruz — kareta potoczyła się prędzej. Chciałam wyskoczyć. Och, gdybym była tyle silna, aby udusić waszego Pejrola!
— I było to, mówisz, — przerwał Gonzaga na uliczce niedaleko Palais-Royal.
— Bardzo blizko.
— Czy poznałabyś ją?
— Och! — zawołała dona Kruz. — Wiem jak się nazywa. Zaraz o to zapytałam pana Pejrola.
— A więc jak się nazywa?
— Chantre. Co tam zapisujecie książę?
Gonzaga rzeczywiście skreślił kilka słów w notesie.
— To, co potrzeba, abyś mogła zobaczyć swoją przyjaciółkę, — odpowiedział.
Dona Kruz wstała, zaczerwieniona z radości i z rozpromienionem szczęściem oczami.
— Jaki książę dobry! Dobry — powtórzyła — naprawdę dobry!
Gonzaga schował notes.
— Sama to osądzisz, drogie dziecko — odrzekł. — Teraz musimy się rozstać na chwil kilka. Będziesz obecną przy uroczystej ceremonii. Nie obawiaj się okazać tam zmieszania lub wzruszenia, to będzie naturalne i będą ci za to wdzięczni.
Powstał i ujął rękę dony Kruz.
— Najwyżej za pół godziny ujrzysz matkę — dodał.
Dona Kruz przyłożyła ręce do serca.
— Co jej powiem? — zapytała.
— Nie powinnaś nic ukrywać z nieszczęść twego dzieciństwa. Nic, rozumiesz mnie? Powinnaś mówić tylko prawdę, całą prawdę.
Uniósł zasłonę, za którą znajdował się buduar.
— Wejdź tam, — rzekł.
— Tak, — wyszeptała młoda dziewczyna — chcę się oomodlić za moją matkę.
— Módl się, dono Kruz, módl się. To uroczysta godzina w twoim życiu.
Gonzaga pocałował jej rękę.
Młoda dziewczyna weszła do buduaru. Ciężka portyera zakryła wejście.
— Moje marzenie! — myślała głośno — Moja matka jest księżną!
Gonzaga, pozostawszy sam, usiadł przy biurku, oparłszy głowę na rękach. Musiał się skupie, w głowie szalał mu tłum myśli.
— Ulica Chantre! — wyszeptał. — Czy jest sama? Czy on z nią przyjechał? Byłoby to bardzo zuchwałe. Ale czy to naprawdę ona? Pozostał chwilę z oczami utkwionem w przestrzeń, potem rzekł głośno:
— O tem się trzeba najpierw upewnić!
Zadzwonił. Nikt mu nic odpowiedział. Zawołał Pejrola po imieniu. Znowu cisza.
Gonzaga wstał i przeszedł prędko do biblioteki gdzie zwykle Pejrol oczekiwał na jego rozkazy.
Biblioteka była pusta. Tylko na stole leżała koperta zaadresowana do księcia Gonzagi. Otworzył ją: mała kartka papieru zapisana była ręką Pejrola i zawierała następujące słowa: “Przyszedłem; miałem waszej ekscelencyi wiele do powiedzenia. Dziwne rzeczy działy się w pawilonie.” A w post-scriptum: “Kardynał Bissy jest u księżnej. Czuwam.”
Gonzaga zmiął kartkę w ręku.
— Wszyscy jej będą mówili: — wyszeptał — “Bądź obecną na radzie, dla siebie samej, dla twego dziecka, jeżeli żyje”.... Ona się zatnie, nie przyjdzie. To kobieta umarła; I kto ją zabił? — zapytał się w duchu z pobladłym czołem, ze spuszczonemi oczami.
— Dumna istoto! — myślał głośno mimowoli. — Piękniejsza od najpiękniejszych, słodka jak anioł, dzielna jak rycerz! Jedyna kobieta jakąbym kochał, gdybym mógł kochać kobietę!
Uniósł głowę; na usta powrócił mu sceptyczny uśmiech.
— Każdy dla siebie! — rzekł. — Czy moja to wina, że aby się wznieść ponad poziom, trzeba postawić nogę na stopniach, zbudowanych z ludzkich głów i serc?
Wszedłszy do pokoju spojrzał na portyerę buduaru za którą znikła dona Kruz.
— A ta się modli, — pomyślał. — Mam niemal ochotę uwierzyć teraz w te brednie które się nazywają “głosem krwi.” Była wzruszoną ale nie zanadto nie jak prawdziwą córką, której mówią: Zobaczysz matkę. Ba, Cyganka! Myśli o dyamentach, o zabawach. Nie można oswoić wilka!
Przyłożył ucho do drzwi buduaru.
— Ależ ona się modli rzeczywiście! — zawołał. — To dziwne, te wszystkie dzieci nieznanego losu mają na dnie swych awanturniczych umysłów jedną myśl, a umiera z ostatniem westchnieniem, myślą że ich matka jest księżną. I wszyscy, z koszami na plecach, marzą o ojcu — królu! Moja Cyganka jest urocza — myślał dalej — prawdziwy klejnot! Jak ona mi będzie służyć naiwnie i bezwiednie! Gdyby jaka poczciwa wieśniaczka, jej prawdziwa matka, wyciągnęła teraz do niej ręce, do licha, mała rozgniewałaby się na dobre! Będziemy widzieli łzy przy opowiadaniu o jej dzieciństwie. Komedya wszędzie się wciska....
Na biurku stała kryształowa butelka hiszpańskiego wina i szklanka. Książę nalał go sobie i wypił chciwie.
— Dalej Filipie! — rzekł do siebie, siadając przed rozrzuconemi papierami. — To jest stanowczy rzut kości! Dziś albo nigdy zarzucimy zasłonę na przeszłość! Piękna partya! Bogata stawka! Miliony banku Law’a mogą sprawić, tyle co cekiny z Tysiąca i jednej Nocy i zamienić się w zeschłe liście; ale potężne dobra Neversa, ot co jest trwałe i warte zachodu.
Uporządkował przyszykowane oddawna notatki. Powoli czoło jego się zasępiło, jakby tam wtargnęła jakaś niepokojąca myśl.
Nie można się łudzić — myślał przestając pracować — zemsta Regenta będzie nieubłaganą. Jest lekkomyślny i bez pamięci, ale nie zapomniał Filipa Neversa, którego kochał jak brata. Widziałem łzy w jego oczach, gdy patrzył na moją żonę w żałobie, na moją żonę, która jest wdową po Neversie. Ale jakież mogą być pozory! Upłynęło osiemnaście lat i żaden głos nie podniósł się przeciwko mnie!
Pociągnął ręką po czole, jakby chcąc od pędzić tę myśl upartą.
— Wszystko jedno, ubezpieczę się przeciw temu. Wynajdę winowajcę i gdy on będzie ukarany, wszystko się skończy i będę spał spokojnie.
Między papierami, rozłożonymi przed nim i zapisanymi po większej części tajemniczem pismem, była kartka z temi słowami: “Dowiedzieć się czy księżna Gonzaga uważa swą córkę za żywą, czy umarłą.” A pod spodem: “Dowiedzieć się, czy akt urodzenia dziecka jest w jej posiadaniu.”
— Dlatego trzeba, aby przyszła — myślał Gonzaga. — Dałbym sto tysięcy franków żeby wiedzieć tylko, czy ma akt urodzenia, albo nawet czy akt urodzenia wogóle istnieje? Bo, jeżeli istnieje to go zdobędę! I kto wie! myślał dalej uniesiony rozbudzoną nadzieją. — Kto wie? Matki są trochę jak te dzieci, o których przed chwilą mówiłem, że wszędzie widzą swych rodziców, one również wszędzie łatwo widzą swe dzieci. Kto wie? Otworzy może ramiona dla tej małej tancerki.... Ach, wtedy zwycięstwo, zwycięstwo! Uroczystości, dziękczynne hymny, bankiety! Te deum nawet! I cześć dziedziczce Neve’rsa!
Śmiał się i rozmyślał dalej.
— Potem, po niejakimś czasie, piękna i młoda księżniczka może umrzeć. Umiera przecie tyle młodych dziewcząt! Ogólna żałoba, mowa pogrzebowa przez samego biskupa. A dla mnie, olbrzymi spadek, na który, do dyabła dobrze zapracowałem!
Na wieży Sain-Magloire wybiła druga. Była to godzina naznaczona na familijne zebranie.




VIII.
WDOWA PO NEVERSIE.

Nie można naturalnie twierdzić, aby przeznaczeniem pałacu Neversa było zostać miejscem dla spekulacyi, ale trzeba przyznać, że był do tego doskonale przystosowany. Ogród, otoczony trzema ulicami miał tym sposobem trzy, dogodne wejścia. I czyż nie był znacznie lepszem miejscem na targowisko, niż sama ulica Quincampoix, zawsze błotnista, i pełna okropnych zakamarek, gdzie łatwo zabijano przedsiębiorców? Ogród Gonzagi był widocznie przeznaczonym, aby zdetronizować ulicę Quincampoix. Wszyscy to mówili i wyjątkowo wszyscy mieli racyę.
Mówiono o zmarłym garbusie, Ezopie I, który podawał swój garb na ulicy Quincampoix, podczas dwudziestu czterech godzin. Stary żoołnierz gwardyi, Gruel przezwany Wielorybem chciał zająć jego miejsce, ale Wieloryb był olbrzymem. Choćby się zgiął najwięcej na pulpit. Ale Wieloryb szczerze zadecydował że połknie każdego Jonasza, który zechce robić mu konkurencyę. Ta groźba powstrzymała wszystkich garbusów stolicy. Wieloryb dzięki swej postaci i sile mógł ich połknąć wszystkich jednego po drugim. Nie był to zły człowiek, ale musiał wypijać na dzień po osiem dzbanków wina, a wino drogie było tego roku. Wieloryb musiał zarabiać na życie.
Gdy nasz garbus, właściciel budy Medora, przyszedł zająć swoją posiadłość, śmiano się bardzo w ogrodzie Gonzagi. Cała ulica Quicampoix przyszła go oglądać. Nazwano go odrazu Ezop II i jego plecy o wygięciu nader dogodnem, miały szalone powodzenie. Ale Wieloryb warczał. Medor także.
Wieloryb poznał zaraz w Ezopie II zwycięskiego rywala, a ponieważ Medor czuł się niemniej pokrzywdzonym połączyli się we wspólnej nienawiści. Wieloryb stał się protektorem Medora, który pokazywał straszne zęby za każdym razem, gdy przechodził nowy właściciel jego budy. Nie wątpiono ani na chwilę, że garbus stanie się ofiarą Wieloryba. Wskutek tego, aby zastosować się do tradycyi biblijnych dano garbusowi drugie przezwisko Jonasza.
Ezop II jednak nie zdawał się bardzo niepokoić strasznym losem, jaki go czekał. Zajął swą budę i umeblował ją wygodnie ławką i kuferkiem. Potem przewiesił przez ramię dużą torbę z grubego płótna. Zaopatrzył się w deseczkę, kałamarz i pióra. Gdy widział, że gdzieś dobijano targu, podchodził dyskretnie, zupełnie jak jego nieodżałowany poprzednik Ezop I maczał pióro w atramencie i czekał. Po skończonym targu umieszczał na garbie deskę i na niej podpisywano pokwitowania równie wygodnie jak w szopie pisarza publicznego. Następnie Ezop II odbierał spokojnie kałamarz i deseczkę która służyła mu także za tacę do zbierania datków. Zebrane pieniądze zsypywał do płóciennego worka.
Nie oznaczył starej taksy, lecz za przykładem swego wzoru, Ezopa I, brał wszystko co mu dawano z wyjątkiem miedzi, ale czyż tam kto miał miedź? Miedź w tych szczęśliwych czasach służyła po to tylko, aby wyrabiać śniedź dla trucia bogatych kuzynów.
Ezop znalazł się na stanowisku od dziesiątej rano. Około pierwszej wezwał kupca z zimnem mięsem — a tych się wielu kręciło na tyra jarmarku papierków — kupił od niego kromkę chleba, piękną pulardę i butelkę wina. Cóż chce cie, wiedział, że mu szło dobrze.
— Hola, Jonaszu — wołali kupcy czekający na jego garb, — czy prędko skończysz obiad?
Ale Jonasz był wspaniałomyślny i odsyłał klientów do Wieloryba. Cóż kiedy dopominano się o Jonasza. Prawdziwą przyjemnością było podpisywać na jego garbie. A przytem Jonasz nie chował języka do kieszeni, a te garbusy są takie cięte! Powtarzano już sobie jego dowcipy.
— Żołnierzu, mój przyjacielu, czy chcesz mojej kury.
Wieloryb był głodny, ale zazdrość go opętała.
— Hultaju! — warknął jednocześnie z Medorem — nie jem niedogryzków!
— A więc przyślij mi psa — odrzekł spokojnie Jonasz — a nie wymyślaj.
— A! Chcesz mojego psa! — krzyknął Wieloryb. — Będziesz go miał, będziesz go miał!
Zagwizdał i poszczuł.
— Bierz, Medor, bierz!
— Strzeż się, garbusie, strzeż się! — wołano dokoła.
Medor zaskowyczał straszliwie i rzucił się do budy.
Jonasz czekał na niego spokojnie. W chwili gdy pies wbiegł do swego dawnego mieszkania, jak do podbitego kraju, Jonasz schwycił pieczoną kurę za nogi i po mistrzowsku wsadził ja do psiego pyska. O cudo! Medor zamiast się gniewać oblizał się z rozkoszą.
Głośny wybuch śmiechu rozległ się między widzami. Sto głosów na raz krzyczało:
— Brawo, garbus, brawo! Medor, szelmo jedna, bierz bierz! — wołał wściekły z gniewu olbrzym.
Ale podły Medor zdradzał go stanowczo. Ezop II zdobył go sobie kawałkiem kury. Widząc to, Wieloryb, uniósł się straszliwym gniewem i sam rzucił się ku budzie.
— Ach, Jonasz, biedny Jonasz! — wołali znów z politowaniem kupcy.
Jonasz wyszedł z budy i stanął naprzeciwko „Wieloryba“ i patrzył na niego ze śmiechem. Wieloryb schwycił go za kark i uniósł do góry. Jonasz śmiał się ciągle. W chwili gdy olbrzym miał go już rzucić na ziemię, garbus wyprężył się, oparł stopę na kolanie żołnierza i wskoczył mu na plecy ze zręcznością kota. Nikt nie umiałby dobrze powiedzieć, jak się to stało tak ruch był prędki; to pewne, że Jonasz siedział jak na koniu na grubej szyi Wieloryba i wciąż się śmiał. W tłumie rozległ się szmer zadowolenia.
Ezop II rzekł spokojnie:
— Żołnierzu, poddaj się, albo cię uduszę.
Olbrzym charczał, pienił się, pocił, czyniąc szalone wysiłki, aby uwolnić swą szyję, Ezop II ścisnął mocniej kolana: Wieloryb poczerwieniał, potem zsiniał, widocznie garbus miał silne mięśnie. Po kilku chwilach olbrzym zaklął po raz ostatni i zduszonym głosem zawołał o łaskę. Natychmiast Jonasz uwolnił go, zeskoczył lekko na ziemię i rzuciwszy złotą monetę na kolana zwyciężonego, poszedł po deskę i kałamarz.
— Do pracy, panowie! — zawołał wesoło.

∗             ∗

Aurora Kajlus, wdowa po Neversie, żona księcia Gonzagi siedziała na pięknym fotelu, o prostym oparciu z czarnego hebanu, jak wszystkie meble w jej oratoryum. Miała na sobie strój żałobny i dokoła niej wszystko obleczone było żałobą. Jej ubiór, skromny, aż do surowości, dobrze pasował do surowej prostoty pokoju.
Na przeciwko księżnej wznosił się ołtarz, a nad nim wisiał portret Filipa Neversa w wieku lat dwudziestu. Książę miał na sobie strój generała gwardyi szwajcarskiej. Dokoła ram udrapowana była czarna krepa.
Od osiemnastu już lat Aurora Kajlus była żoną księcia Gonzagi, a można powiedzieć, że go wcale nie znała; nie chciała nigdy ani go widzieć, ani słyszyć.
Gonzaga czynił wszystko, aby otrzymać od niej jedną chociaż chwilę rozmowy. Gonzaga kochał ją naprawdę; może kochał ją jeszcze teraz na swój sposób. Miał o sobie dobrą opinię i zresztą zupełnie słusznie. Tak był pewien swojej wymowy, iż sądził, że gdyby księżna raz zgodziła się go wysłuchać, wyszedłby zwycięski z tej próby.
Ale Aurora, nieugięta w rozpaczy, nie chciała być pocieszoną. Była samą na świecie, upodobała sobie to opuszczenie. Nie miała ani przyjaciela, ani powiernicy nawet jej spowiednik znał tylko tajemnicę jej grzechów.
Była to kobieta dumna i zatwardziała w cierpieniu. Jedno tylko uczucie pozostało żywem w jej udręczonem sercu: miłość macierzyńska. Kochała wyłącznie, namiętnie wspomnienie swej córki. Pamięć o Neversie była dla mej religią. Myśl o córce wracała ją do życia i sprowadzała mgliste marzenia o przyszłości.
Otoczona służbą, której zabraniała przemawiać do siebie i żyjąc między obrazami niemymi i ponurymi, księżna straciła dawną inteligencyę i uczuciowość.
— Jestem kobietą umarłą — mówiła niekiedy do swego spowiednika.
I była to prawda. Przechodziła prze życie, jak widmo. Istnienie jej robiło wrażenie przykrego snu. Rano gdy wstawała, ciche służebne pomagały jej w ponurym stroju; potem lektorka otwierała pobożną książkę. O dziewiątej kapelan wychodził odprawiać mszę żałobną. Resztę dnia księżna siedziała nieruchoma, zimna, samotna.
Od czasu ślubu, ani razu nie wyszła z pałacu. Powszechnie uważano ją za obłąkaną. Mało brakowało, aby dwór nie wystawił ołtarza Gonzadze za jego poświęcenie małżeńskie. Rzeczywiście z usta jego nie wyszła nigdy skarga.
Razu pewnego księżna powiedziała do swe go spowiednika, który ujrzał ją z oczami zaczerwienionemi od łez:
— Śniło mi się, że odnalazłam córkę. Nie była godną nosić nazwiska Neversa!....
— I coś uczyniła we śnie? — zapytał ksiądz.
— Zrobiłam to, co zrobiłabym w rzeczywistości, wypędziłam ją! — odrzekła księżna śmiertelnie blada.
Od tego czasu była jeszcze smutniejsza. Myśl ta prześladowała ją bezustanku.
Nie przestawała jednak robić energicznych poszukiwań we Francyi i zagranicą. Kasa Gonzagi zawsze była otwarta na potrzeby jego żony. Tylko tak to urządził, aby wszyscy wiedzieli o jego wspaniałomyślności.
Przed kilku miesiącami spowiednik księżnej umieścił przy niej kobietę w jej wieku, tak że wdowę która ją zainteresowała. Kobieta ta nazywała się Magdalena Girana. Była łagodną i przywiązaną.
Tego rana Magdalena miała dużo roboty. Wbrew zwyczajowi liczni goście chcieli widzieć się z księżną Gonzaga. Byli to ludzie poważni i znaczni. Między innymi znajdował się kanclerz Lamoignon i kardynał Bissy. Przychodzili z powodu uroczystego zebrania rodzinnego, które miało się dziś odbyć i którego byli członkami.
Nie umawiając się przedtem, każdy z nich chciał poznać obecne położenie księżnej i dowiedzieć się, czy nie ma jakiej skargi przeciw, swemu mężowi.
Ale księżna przyjęła tylko jednego: starego kardynała Bissy, który przychodził w imieniu regenta. Filip Orleański polecił powiedzieć żonie swego przyjaciela, że wspomnienie Neversa żyje w jego sercu zawsze i zapewnie, iż cokolwiek może on, regent zrobić na korzyść wdowy po Neversie będzie spełnione.
— Mówcie księżno, — dokończył kardynał, — czego sobie życzycie?
— Nie chcę niczego — odrzekła Aurora.
Kardynał próbował ją wybadać. Starał się wywołać skargę, ale księżna uparcie milczała więc wyszedł z wrażeniem, że jest to kobieta napół obłąkana, i bolał nad losem Gonzagi.
Po wyjściu kardynała księżna pozostała nieruchoma i smutna, jak zwykle. Oczy jej patrzyły bezmyślnie; wyglądała, jak marmurowy posąg. Nie widziała nawet, że przez pokój przeszła Magdalena i położyła na klęczniku książeczkę do nabożeństwa, którą przyniosła ukrytą pod płaszczem. Potem stanęła przed swą panią z rękami skrzyżowanemi na piersiach, czekając na jakieś słowo lub rozkaz.
Księżna podniosła na nią martwe oczy.
— Skąd powracasz, Magdaleno? — zapytała.
— Z mojego pokoju — odrzekła służąca.
Oczy księżnej nakryły się powiekami. Przed chwilą, gdy wstała, aby pożegnać kardynała, ujrzała prze okno Magdalenę w ogrodzie w tłumie kupców. Było to dosyć, aby obudzić nieufność i podejrzenia.
Magdalena siliła się widocznie, aby coś powiedzieć, lecz nie śmiała. Była to dobra kobieta i miał szczere i pełne szacunku współczucie dla tej wielkiej boleści.
— Czy księżna pani pozwoli coś sobie powiedzieć? — zapytała szeptem.
Aurora gorzko się uśmiechnęła.
— Jeszcze jedna opłacana za kłamstwo! — pomyślała.
Była tak często oszukiwaną!
— Mów! — dodała głośno.
— Księżno pani — zaczęła ze wzruszeniem Magdalena — mam jedno dziecko, to moja życie. Oddałabym wszystko na święcie, z wyjątkiem mego dziecka, aby księżna pani była rów*nie jak ja szczęśliwą matką.
Księżna nic nie odpowiedziała.
— Jestem biedna — mówiła dalej Magdalena — i, gdyby nie dobroć księżnej, mojemu Karolkowi brakowałoby wielu rzeczy. Ach, gdy bym mogła odpłacie się księżnej pani za wszystkie dobrodziejstwa, jakie mi robiła.
— Czy potrzebujesz czego, Magdaleno?
— Nie! Och, nie! — zawołała biedna kobieta. — Tu o księżnę panią chodzi tylko o nią. Ta rada familijna....
— Zabraniam ci umówić o tem, Magdaleno.
— Pani moja droga pani! Gdybyś mnie nawet miała wypędzić.
— Wypędzę cię, Magdaleno.
— Spełnię swój obowiązek i powiem ci pani: Czy nie chcesz odnaleźć swego dziecka!
Księżna drżąca i blada oparła obie ręce na ramionach fotelu i uniosła się ciężko. Podczas tego ruchu upadła jej chustka. Magdalena prędko się schyliła, aby ją podnieść. W kieszonce jej fartucha rozległ się dźwięk metaliczny.
— Masz pieniądze! — wyszeptała.
Potem ruchem nie odpowiadającym ani jej wysokiemu urodzeniu, ani urodzonej dumie, ruchem podejrzliwej kobiety, która chce się upewnić za wszelką cenę, zanurzyła ręce w kieszeni Magdaleny.
Magdalena płacząc, złożyła ręce. Księżna wyciągnęła garść złota. Moneta była hiszpanska.
— Książę Conzaga powrócił z Hiszpanii — wyszeptała.
Magdalena padła na kolana.
— Pani, pani! — wołała z płaczem. — Mój Karolek będzie się uczył dzięki tym pieniądzom. Ten, kto mi je dał, wrócił także z Hiszpanii. W imię Boga, pani, nie wypędzaj mnie, wysłuchaj najpierw!
— Idź precz! — rozkazała księżna.
Magdalena chciała ją jeszcze błagać.
Księżna wskazała drzwi rozkazującym ruchem i powtórzyła:
— Precz!
Zakryła twarz białemi, szczupłemi rękami.
Gdy służąca wyszła, Aurora padła na fotel.
— Mogłam była pokochać tę kobietę! wyszeptała z dreszczem wstrętu.
— Och! — myślała, z twarzą zmienioną głęboką rozpaczą. — Nikogo nie mam nikogo! Boże mój spraw, abym nie ufała już nikomu!
Gwałtowne łkanie wstrząsnęło całą jej istotą.
— Moja córka! Moja córka! — zawołała rozdzierającym głosem. — Panno Święta, niech ona nie żyje! Przynajmniej tam przy Tobie odnalazłabym ją!
Gwałtowne wybuchy rzadko się zdarzyły u tej zagasłej natury, lecz gdy im uległa, przez długi czas była zgnębioną i złamaną.
— Śmierci, Zbawicieli! Daj mi śmierci! — błagała.
Potem patrząc na krucyfiks, wiszący nad ołtarzem, modliła się dalej.
— Boże, czyż nie dosyć już cierpiałam? Jak długo będzie jeszcze trwało to męczeństwo?
Wyciągnęła ręce i z wybuchem namiętnej rozpaczy:
— Śmierci! Panie! — powtórzyła. — Chryste Święty, przez Twe Rany, przez Mękę na Krzyżu! Matko Boża, przez Twe łzy gorzkie, błagam ześlijcie mi śmierć!
Opuściła ramiona, przymknęła oczy i osunęła się bezwładnie na oparcie fotelu. Przez chwilę myślała, że niebo ulitowało się nad nią i kona ale wkrótce dreszcz wstrząsnął jej ciałem ręce drgnęły. Otworzyła oczy i spojrzała na portret Neversa. Potem suche i jakby zamarłe źrenice padły na klęcznik.
W książce do nabożeństwa, którą Magdalena położyła na klęczniku, była jedna stroniczka na której książeczka sama się otwierała, bo na niej księżna najczęściej się modliła. Było to tłómaczenie psalmu Miserere mei Domine.
Uspokoiwszy się nieco, księżna wyciągnęła rękę po książkę, która jak zwykle otworzyła się na kartce z psalmem. Przez chwilę zmęczone oczy księżnej nic nie widziały, lecz nagle zadrżała i wydała lekki okrzyk.
Przetarła oczy, powiodła wzrokiem dokoła siebie, aby się przekonać, czy nic śpi.
— Książki tej nikt przecie nie ruszył stąd, — wyszeptała.
Nie widziała książki w ręku Magdaleny i uwierzyła w cud. Wspaniała jej postać wyprostował się nagle w oczach zapalił się ogień. Była piękną, jak w czasach swej młodości. Piękną, dumną i silną.
Upadła na kolana i po raz dziesiąty czytała skreślone nieznaną ręką na marginesie słowa, jakby odpowiadające na pierwsze wiersze psalmu — “Miej litość nademną, Panie.” Nieznane pismo mówiło: “Bóg będzie miał litość nad tobą jeżeli będziesz mu ufała. Miej odwagę, aby bronić swej córki; idź na zebranie rodzinne chociażbyś była chorą lub umierającą.... i pamiętaj o umówionym niegdyś haśle między tobą a Neversem.”
— Jego hasło? — wyszeptała Aurora — “Jestem!” Moje dziecko! — mówiła ze łzami w oczach. — Moja córka!
Potem z nagłym wybuchem zawołała:

— Odwagi, aby ją bronić? Mam odwagę i obronię ją!

IX.
RADA FAMILIJNA.

Wielka sala pałacu Neversa, która nazajutrz miała zapełnić się tłumem kupców, ukazał się dzisiaj po raz ostatni w całym blasku swej wspaniałości. Nigdy jeszcze od najdawniejszych czasów nie zasiadało w niej świetniejsze zebranie.
Gonzaga miał własne powody chcieć, by nic nie brakowało do uroczystości ceremonii. Zapraszające listy wysyłane były w imieniu króla. Możnaby naprawdę myślić, że chodziło tu o ważne sprawy państwowe.
Oprócz prezydującego zebraniu, Lamoignen i marszałka Villeroy, byli tam obecni wszyscy najznaczniejsi panowie Francyi, książęta i hrabiowie. Zwyczajna szlachta zajmowała miejsca na dole estrady.
Szanowne to zebranie dzieliło się naturalnie na dwie części: przekupionych przez Gonzagę i zupełnie od niego niezależnych.
Przed zaczęciem narady rozmawiano poufnie. Nikt nic wiedział dokładnie, dlaczego ich zwołano. Wielu myślało, że będzie rozprawa między księciem a księżną w kwestyi dóbr po Neversie.
Gonzaga miał gorących stronników; księżnę broniło tylko kilku starych, czcigodnych dygnitarzy i paru młodych błędnych rycerzy.
Opinia ich jednak zmieniła się z nadejściem kardynała, który, prosty w swych wyrażeniach, zadecydował — stanowcza.
— Biedna kobieta jest w trzech czwartych waryatką.
Wobec tego sądzono powszechnie, że księżna nie przyjdzie na zebranie. Czekano na nią jednak, jak kazała etykieta. Sam Gonzaga tego wymagał z pewnego rodzaju wyniosłością, za co obecni byli mu wdzięczni.
O wpół do trzeciej prezydujący Lamoignon zasiadł w fotelu; asesorami byli: kardynał, wicekanclerz, panowie: Villeroy i Clermont. Wszyscy pięciu złożyli przysięgę.
Filip Orleański miał osobiście prezydować temu zebraniu familijnemu, ze względu na przyjaźń dla księcia Gonzagi i na braterskie uczucie, jakie żywił niegdyś dla zmarłego księcia Neversa. Ale sprawy państwa, których nie mógł opuszczać nawet na dzień jeden, zatrzymały go w Palais-Royal. Na swoje miejsce przysłał p. Lamoignon. Kardynał miał być kuratorem księżnej.
Rada była najwyższą instancyą, mogącą samowładnie i ostatecznie decydować o wszystkich kwestyach, dotyczących spadku po Neversie, mogąca nawet ostatecznie wskazać do kogo należy majątek Neversa. W nabożnem skupieniu, wysłuchano odczytanego sprawozdania, potem kardynał zapytał przewodniczącego:
— Czy księżna Gonzaga ma jakiego prokuratora?
Prezydujący powtórzył na cały głos to pytanie.
Gdy Gonzaga miał już odpowiedzieć, prosząc o wybranie kogoś oficyalnie, wielkie drzwi otworzyły się szeroko i odźwierny weszli nie anonsując nikogo.
Wszyscy powstali. Tylko Gonzaga lub jego żona mogli wchodzić bez anonsowania.
Rzeczywiście na progu ukazała się księżna Gonzaga, jak zwykle ubrana żałobnie, ale tak dumna i piękna, że między zebranemi rozległ się szmer uwielbienia. Nie spodziewano się ujrzeć jej, a to do tego w takim blasku.
— Coście ekscelencyo opowiadali o niej? — spytał szeptem Mortemart kardynała.
— Na honor! — odparł kardynał. — Ukamienujcie mnie, bluźniłem. To jest poprostu cud!
Tymczasem księżna przemówiła głosem spokojnym i wyraźnym.
— Panowie, nie potrzeba żadnego pełnomocnictwa. Oto jestem.
Gonzaga spiesznie podążył naprzeciwko żony. Podał jej rękę z pełną szacunku galanteryą. Księżna przyjęła jego ramię, ale zauważono, że dotykając go, zadrżała i jej blade policzki powlekły się rumieńcem.
U stopni estrady znajdowała się cała “Familia”: Navail, Gironne, Moutobert, Oriol itd., wszyscy uszykowali się w dwa rzędy, aby przepuścić małżonków.
— Miłe małżeństwo! — szepnął Noce, gdy Gonzaga z żoną wchodzili na estradę.
— Pst! — uciszał Oriol. — Nie wiem, czy nasz pan jest kontent, czy zły z powodu ukazania się księżny?
Ale i sam Gonzaga nie wiedział, czy się tem cieszyć, czy martwić.
Na estradzie był fotel przygotowany dla księżnej, stał po prawej stronie estrady, obok miejsca zajętego przez kardynała. Tuż za fotelem księżnej znajdowała się portyera, zasłaniająca drzwi. Portyera była zapuszczona, a drzwi zamknięte.
Poruszenie wywołane ukazaniem się księżnej, nieprędko się uspokoiło. Gonzaga chciał widocznie zmienić coś w swym planie bitwy, bo zapadł w głębokie zamyślenie. Prezydujący po raz wtóry przeczytał akt zebrania, potem dodał:
— Książę Gonzaga ma nam przedstawić, czego żąda w prawie i w czynie? Czekamy na jego słowa.
Gonzaga powstał w jednej chwili. Skłonił się głęboko swej żonie, potem sędziom, następnie wszystkim obecnym. Księżna, obrzuciwszy szybkiem spojrzeniem całe zgromadzenie, spuściła oczy. Przybrała swą zwykłą nieruchomą postawę marmurowego posągu.
Gonzaga był wybornym mówcą.
Z wysoko podniesioną głową a błyszczącym okiem zaczął przemawiać głosem spokojnym, niemal nieśmiałym.
— Nikt tu nie myśli, że zwołałem podobne zebranie dla zakomunikowania rzeczy bez znaczenia, a jednak zanim dotknę przedmiotów poważnych, czuję się zmuszonym wyrazić pewną obawę, obawę prawie dziecinną. Gdy pomyślę, że muszę zabrać głos przed tak świetnem i czcigodnem zgromadzeniem, chwyta mnie lęk i nawet właściwa mi łatwość mówienia przeraża mię i sposób wymawiania, którego nigdy nie może się pozbyć syn Italii, nawet mój akcent. I naprawdę radbym cofnąć się przed tem żądaniem, gdybym nie pamiętał, że siła jest wyrozumiałą i że właśnie ta wyższość wasza zapewnia mi przychylność i pobłażanie.
Na tę przesadną przedmowę wyższe ławki uśmiechnęły się lekko. Gonzaga nic nie robił na ślepo.
— Pozwólcie im najpierw — ciągnął dalej — podziękować tym wszystkim, którzy zaszczycili swą obecnością naszą siedzibę. Przedewszystkiem regentowi, o którym można mówić szczerze, ponieważ go niema między nami, tego szlachetnego, świetnego księcia, zawsze pierwszego, gdy chodzi o jakąś godną i dobrą sprawę....
Tu i owdzie słychać była wcale niedwuznaczne wyrazy uznania. “Familia” przyklaskiwała garąco.
— Jakim wspaniałym adwokatem byłby nasz kochany kuzyn! — szepnął Chaverny do Novaila.
— Potem — mówił dalej Gonzaga — księżnej pani, która pomimo słabego zdrowia i upodobania do samotności, zechciała uczynić nad sobą wysiłek i zejść z wysokości, na której żyje, do naszych skromnych spraw ludzkich.
Po trzecie, składam dzięki wam prześwietni panowie, obrońcy i stróże najpiękniejszej korony świata i wam wszystkim jakiekolwiek stopnie zajmujecie w państwie. Jestem przepełniony wdzięcznością i moje podziękowania, mimo, iż źle wyrażone, idą przynajmniej prosto z serca.
Wszystko to wypowiedziane było głosem pełnym i dźwięcznym, jakim są obdarzeni północni Włosi. Gonzaga przytem umiał utrzymać doskonałą miarę w słowach. Po tym wstępie zdawał się nieco namyślać. Pochylił czoło i spuścił oczy.
— Filip Nevers, książę Lotaryński — ciągnął dalej z ponurym akcentem — przez pokrewieństwo był mi kuzynem, przez uczucie — bratem. Przeżyliśmy wspólnie dnie naszej młodości. Mogę powiedzieć, że nasze dwie dusze stanowiły jedną, tak zawsze dzieliliśmy się zmartwieniami i radością. Był to wspaniały książę i, Bóg wie tylko, jaka sława czekała go w dojrzałym wieku! Ten, który w swem potężnym ręku trzyma losy wielkich tego świata, zatrzymał młodego orła w tej chwili właśnie, gdy gotował się do lotu. Nevers umarł w wieku lat dwudziestu czterech. W mem życiu, często i ciężko doświadczanem, nie pamiętam, aby mnie dosięgnął cios boleśniejszy. Osiemnaście lat upłynęło już od owej fatalnej nocy, lecz ani na jotę nie złagodziły mego żalu... Pamięć o nim jest tutaj! — dodał drżącym głosem, kładąc rękę na sercu. — Pamięć żywa, wieczna, jak żałoba tej szlachetnej kobiety, która nie wzgardziła moim nazwiskiem po nazwisku Neversa!
Wszystkie oczy zwróciły się na księżnę. Czoło jej pokryło się rumieńcem, ogromne wzruszenie bólem skurczyło piękne oblicze.
— Proszę nie mówić o tem! — wyszeptała przez zaciśnięte zęby. — Oto osiemnaście już lat spędzam w samotności i we łzach!
— Ci wszyscy, którzy tu przyszli w celach poważnych, więc, sędziowie, książęta, panowie Francyi z uwagą słuchali słów księżnej. Stronnicy Gonzagi poczęli szemrać. Ta wstrętna rzecz, zwana powszechnie “klaką”, nie była wynalezioną przez teatry. Noce, Gironne, Montobert, itd., sumiennie spełnili swe zadanie.
Kardynał Bissy powstał.
— Upraszam pana prezydującego — rzekł — o przywrócenie ciszy. Słowa księżnej powinny być tu wysłuchane z takiego samego prawa, jak słowa pana Gonzagi.
I siadając, szepnął na ucho swemu sąsiadowi Montemartowi, z radością starej przekupki, która przeczuwa jakąś nadzwyczajną idotkę.
— Myślę, że zobaczymy tu piękne rzeczy!
— Cisza! — rozkazał p. Lamoignon, którego surowe spojrzenie zmieszało nierozważnych przyjaciół Gonzagi.
Tymczasem książę odpowiedział na uwagę kardynała.
— Nie z takiego samego prawa ekscelencyo, jeżeli pozwolę sobie zaprzeczyć, ale z wyższego prawa, ponieważ księżna jest wdową po Neversie. Dziwię się, że ktoś między nami na chwilę nawet mógł zapomnieć o szacunku należnym księżnej Gonzadze.
Chaverny zaśmiał się cicho.
— Gdyby dyabeł miał świętych, — pomyślał— postarałbym się, aby kanonizowali mojego kuzyna!
Spokój został prędko przywrócony. Zuchwała wyprawa Gonzagi na ten niepewny teren powiodła się znakomicie. Nie tylko żona nie oskarżyła go stanowczo, ale on sam mógł okazać rycerską wspaniałomyślność. Podniósł głowę i mówił dalej zupełnie pewnym tonem.
— Filip Nevers padł ofiarą zemsty lub zdrady. Muszę z lekka bardzo dotknąć wypadków tej tragicznej nocy. Markiz Kajlus, ojciec księżnej, umarł już dawno i uszanowanie dla nieboszczyka zamyka mi usta.
Widząc, że księżna siedzi nieruchoma i blizka omdlenia, zrozumiał, że to nowe wyzwanie pozostanie bez odpowiedzi. Przerwał więc, aby dodać tonem życzliwej uprzejmości:
— Jeżeli księżna ma nam co nowego do zakomunikowania, pośpieszam oddać jej słowo.
Aurora usiłowała mówić, ale krtań konwulsyjnie zaciśnięta nie dała przejść głosowi. Gonzaga czekał chwilkę, potem mówił dalej:
— Śmierć markiza Kajlusa, który bez wątpienia mógłby nam złożyć niejedno cenne zeznanie, odległość miejsca, gdzie popełniono zbrodnię, wreszcie ucieczka wszystkich złoczyńców, nie pozwoliła władzom kryminalnym w zupełności oświetlić tę krwawą sprawę. Były pewne podejrzenia, ale niedostateczne, aby można było uczynić zadość sprawiedliwości. A jednak, panowie, Filip Nevers miał oprócz mnie innego przyjaciela, wiele potężniejszego odemnie. Czyż potrzebuję go nazywać po imieniu? Znacie go wszyscy: to Filip Orleański, regent Francyi. Kto ośmieli się powiedzieć, że Neversowi brakło mścicieli?
Zapanowała cisza. Na niższych ławkach zamieniano między sobą żywe pantominy. Wszędzie powtarzano półgłosem te słowa:
— To jasne, jak dzień!
Aurora przyłożyła chustkę do warg, nabrzmiałych krwią, bezmierne oburzenie ściskało jej piersi.
— Panowie — ciągnął Gonzaga. — Zbliżam się do faktów, które spowodowały wasze zebranie tutaj. Poślubiając mnie, księżna pani oznajmiła o swym tajemniczym, lecz najzupełniej legalnym małżeństwie z księciem Neversem, jak również o istnieniu swej córki z tego małżeństwa. Piśmiennych dowodów brakło. Rejestr parafialny, podarty w dwóch miejscach, nie dostarczył żadnych dowodów. Jeden tylko markiz Kajlus mógł był dać co do tego pewne objaśnienia. Ale za życia markiz zachował milczenie, a teraz napróżno pytać się grobu. Dowodem więc była tylko sakramentalna przysięga don Bernarda, kapelana zamkowego, który zapisywał akt ślubny i urodzin dziecka, i na mocy tego świadectwa Aurora Kajlus została moją żoną, jako wdowa po Neversie. Pragnąłbym, aby księżna pani raczyła nadać moim słowom autorytet swego przyświadczenia.
Wszystko, co mówił, było ścisłą prawdą. Księżna milczała, tylko kardynał Bissy, który się był nachylił nieco kra niej wyrzekł głośno:
— Księżna nie zaprzecza niczemu.
Gonzaga skłonił się i mówił dalej.
— Dziecko zginęło w nocy zbrodni. Wiecie, panowie, jaki niezgłębiony skarb cierpliwości i tkliwości zawiera matczyne serce. Od lat osiemnastu jedyną troską księżnej, pracą każdego jej dnia, każdej godziny jest poszukiwanie córki. Lecz, niestety, wszystkie poszukiwania księżnej do tej chwili były bezowocne. Ani jednego śladu, ani jednej wskazówki.
Gonzaga spojrzał na żonę.
Aurora siedziała bez ruchu z oczami podniesionemi ku niebu. Ale napróżno szukał w jej wilgotnych źrenicach wyrazu rozpaczy, którą powinny były wywołać ostatnie jego słowa. Cios nie dosięgnął ofiary. Dlaczego? Gonzaga przeląkł się.
— Trzeba teraz — mówił dalej, przywołując całą swą zimną krew, — trzeba, panowie, pomimo żywej niechęci z mej strony, abym mówił o sobie. Po moim ślubie, pod panowaniem nieboszczyka króla, parlament, na wezwanie księcia Elboeuf, wuja naszego nieszczęśliwego kuzyna i przyjaciela, położył areszt na majątek Neversa, który na czas nieskończony (za wyjątkiem granic położonych przez prawo), zawieszał moje prawa do spadku. Było to zabezpieczenie interesów młodej Aurory Nevers, jeżeli jeszcze żyła. Daleki jestem od tego, aby się na to uskarżać. Ale ten areszt, panowie, był tem niemniej powodem mego ciężkiego i nieuleczalnego nieszczęścia.
Wszyscy słuchali z podwojoną uwagą.
— Słuchajcie, słuchajcie! — szeptano na niższych ławkach.
Jednym rzutem oka Gonzaga dał znać Montobertowi, Gironnowi i ich towarzyszom, iż nadszedł moment krytyczny.
— Byłem jeszcze młodym — ciągnął dalej, — dosyć dobrze widziany u dworu, bogaty, bardzo już bogaty, o wspaniałym nazwisku. Żona moja była skarbem piękności, rozumu i cnoty. Jakże uniknąć, pytani, zdradzieckich i podłych ataków zazdrości? Areszt parlamentu uczynił moją pozycyę fałszywą w tym znaczeniu, że niektórym nizkim duszom, złym sercom, dla których interes jest jedynym Bogiem, zdawało się, iż muszę życzyć sobie śmierci córki Neversa.
Rozległy się okrzyki oburzenia.
— Ach, panowie, — rzekł Gonzaga — zanim Lamoignon mógł uciszyć salę — świat jest takim! My go nie zmienimy. Miałem w tem interes, interes materyalny, a więc musiałem mieć i złe zamysły. Oszczerstwo przeciw mnie miało szerokie pole działania i umiało z tego skorzystać! Jedna tylko przeszkoda dzieliła mnie od olbrzymiego spadku. Niech zginie! Co znaczyło świadectwo mojego całego, czystego życia! Podejrzywano mnie o interesy najbardziej nizkie, najhaniebniejsze! Rzucono (muszę przed radą wszystko wyjaśnić), rzucono między mnie a księżnę obojętność, podejrzenia, prawie nienawiść. Jako świadka przeciwko mnie uważano ów obraz okryty kirem w pokoju tej świętej kobiety; przeciwstawiano mężowi żywemu, męża umarłego; i używając słów trywialnych, panowie, które jednak malują szczęście ludzi skromnych, niestety, nie zawsze dla nas dostępne, zakłócono mój spokój domowy!
— Spokój domowy, rozumiecie? Moje ognisko domowe, moją rodzinę moje serce! Ach, gdybyście wiedzieli, jakie tortury umieją źli zadawać dobrym! Gdybyście wiedzieli, jakie krwawe łzy wylewa się, wzywając głuchą Opatrzność! Gdybyście wiedzieli! Słuchajcie, przysięgam wam to na moje szczęście, na mój honor, na zbawienie, przysięgam wam, że oddałbym moje nazwisko, tytuły, całą fortunę, aby być szczęśliwym, jak ci prości ludzie, którzy mają rodzinę, to jest przywiązaną żonę, przyjacielskie serce, kochające dzieci, które się pieści; rodzinę — tę część niebiańskiego szczęścia, które Bóg zsyła na ludzi!
Zdawało się, że w te słowa włożył całą swoją duszę. Całe zebranie było wzruszone do głębi serca. Wszystkich ogarnęło pełne szacunku współczucie dla tego człowieka przed chwilą tak wyniosłego, możnego i potężnego, dla tego księcia, który ze łzami w głosie i w oczach obnażał krwawe rany swego życia. Pomiędzy sędziami wielu miało własne rodziny.
Pomimo złych obyczajów tych czasów zadrgały w nich uczucia ojcowskie i mężowskie.
Dwie tylko osoby pozostały obojętne pośród ogólnego wzruszenia; księżna Gonzaga i Chaverny. Księżna miała oczy spuszczone, zdawała się marzyć. Lodowata jej postawa nie przemawiała wcale na jej korzyść wobec tych wzruszonych sędziów. A młody markiz, bujając się niedbale w fotelu, mruknął przez Zęby:
— Dostojny mój kuzyn jest niezrównanym filutem!
Inni, patrząc na księżnę, rozumieli, co musiał cierpieć nieszczęśliwy książę.
— To za wiele! — mówił Mortemart do kardynała Bissy. — Bądźmy sprawiedliwi, to za wiele!
Kardynał Bissy wstrząsnął żabotem zaprószonym hiszpańską tabaką. Wszyscy członkowie szanownego sądu robili wszystko co mogli, aby zachować ponurą powagę, ale na dolnych ławkach nie krępowano się. Gironne ocierał niby wzruszone oczy, Oriol tkliwszy lub zręczniejszy płakał gorąco, baron Batz łkał.
— Co za dusza! — rzekł Taranne.
— Co za piękna dusza! — poprawił Pejrol, który właśnie wszedł do sali.
— Ach, dodał Oriol z uczuciem — nie zrozumiano tego serca!
— Mówiłem wam, że zobaczymy tu piękne rzeczy! — wyszeptał kardynał z westchnieniem. — Ale słuchajmy, Gonzaga jeszcze nie skończył.
Gonzaga rzeczywiście począł mowie dalej, piękny i blady ze wzruszenia.
— Niech Bóg broni, abym miał pretensyę do tej biednej, tak ciężko doświadczonej mat^ki. Matki są zawsze łatwowierne, gdyż zbyt gorąco kochają. A jeżeli ja cierpiałem, czyż ona także nie znosiła okrutnych męczarni? Najsilniejszy umysł osłabnie w ciągłych torturach. Mówiono jej, że jestem nieprzyjacielem jej córki i że miałem w tem osobisty interes. Rozumiecie to dobrze, panowie, interes, ja Gonzaga, książę Gonzaga, najbogatszy po Law człowiek we Francyi.
— Przed Law, — wtrącił Oriol.
I naprawdę nikomu nie przyszło na myśl zaprzeczyć.
— Mówiono jej jednak — ciągnął dalej Gonzaga. — “Ten człowiek ma wszędzie wysłanników, jego agenci przebiegają we wszystkie strony Francyę, Hiszpanię, Włochy. Ten człowiek więcej od ciebie samej zajmuje się twoją córką!”
I zwracając się do księżnej zapytał:
— Mówiono ci to, pani, nie prawda?
Księżna martwa, nie podnosząc oczu, poruszyła wargami:
— Mówiono mi to.
— Słyszycie! — wykrzyknął Gonzaga, zwracając się do sędziów.
Potem znowu do żony:
— Mówiono ci, biedna matko: “Jeżeli napróżno szukasz swej córki, jeżeli wysiłki twe wciąż są bezskuteczne, to dlatego, że jest w tem ręka niewidzialna, wroga; ręka, która niweczy twe poszukiwania, myli twych wysłańców, zdradziecka ręka”. Czy nie prawda, że mówiono ci to, pani?
— Mówiono mi to — powtórzyła księżna tym samym co poprzednio głosem.
— Słyszycie! Słyszycie moi sędziowie! — mówił Gonzaga. — I czy nie mówiono ci czegoś jeszcze, pani? że ta ręka działająca w ciemności, ta ręka zdradziecka jest ręką twego męża! Czy nie mówiono ci, że może dziecko już nie żyje i że są ludzie dość podli, aby znoić dziecko i że może.... Nie kończę, pani, nie ci to mówiono?
Aurora blada jak śmierć odrzekła po raz trzeci:
— Mówiono mi to.
— I tyś w to, pani, wierzyła? — zapytał książę ze zmienionym od oburzenia głosem.
— Wierzyłam — odrzekła zimno księżna.
We wszystkich końcach sali rozległy się okrzyki oburzenia.
— Gubisz się, pani — rzekł cicho kardynał na ucho księżnej — do jakiejkolwiek konkluzyi dojdzie książę, zostaniesz potępioną.
Aurora przybrała znowu poprzednią niewzruszoną postawę. Prezes Lamoignon otwierał już usta, aby jej zwrócić uwagę, gdy Gonzaga powstrzymał go gestem pełnym szacunku.
— Zostaw to, panie prezesie, proszę — rzekł — zostawcie panowie! Postawiłem sobie na tej ziemi ciężki obowiązek i wypełniam go jak umiem. Bóg policzy mi moje wysiłki w tej sprawę. Jeżeli wyznać całą prawdę, to uroczyste zebranie na to było zwołane, aby zmusić księżnę, by raz w życiu mnie wysłuchała. Od osiemnastu lat, gdy jestem jej mężem, nie otrzymałem jeszcze tej łaski. Chciałem do niej dotrzeć, ja, odsunięty od pierwszego dnia ślubu. Chciałem się jej pokazać takim, jakim jestem, ponieważ mnie nie znała. I zdołałem to dopiero teraz uczynić, dzięki wam, panowie, ale nie stawiajcie między nami. Posiadam nareszcie talizman, który otworzy oczy księżnej.
Potem, mówiąc już dla samej księżnej i prosto do niej się zwracając, ciągnął dalej w głębokiej ciszy.
— Mówiono ci prawdę, pani; miałem więcej od ciebie agentów we Francyi, Hiszpanii i Włoszech, ponieważ podczas gdyś pani słuchała oskarżeń mnie, ja dla niej pracowałem. Odpowiadałem na wszystkie te oszczerstwa pilniejszemi, wytrwalszemi poszukiwaniami, aniżeli pani mogłaś to uczynić. Szukałem bezustanku, bez odpoczynku, używając wszystkich mych stosunków, władzy i pieniędzy. Szukałem całem sercem! I dziś (nareszcie raczysz mię słuchać, pani?), dziś wynagrodzony za tyle trudów, przychodzę do pani, która pogardzasz i nienawidzisz mnie, który cię kocha i czci... przychodzę i mówię: Otwórz stęsknione ramiona, szczęśliwa matko, chcę ci oddać twe dziecko!
I zaraz, zwracając się do Pejrola, rozkazał donośnym głosem:
— Niech wprowadzą tu pannę Aurorę Nevers!

X.
JESTEM!

Trudno wyrazić, z jakim ogniem, z jakim głębokiem przekonaniem Gonzaga wypowiedział ostatnie słowa.
Gonzaga był nadzwyczajnym aktorem. Przejmował się wyuczoną rolą do tego stopnia, ze jego samego obejmowało wzruszenie i w słowach jego był szczery zapał.
Między słuchaczami byli ludzie bez serc znający wszystkie sztuczki mówców, sędziowie Zblazowani na efekty mowy, finansiści tem trudniejsi do zmylenia, że z góry przygotowani byli usłyszeć kłamstwo.
Gonzaga dokonał cudu. Uwierzono mu. Wszyscy by przysięgli, że powiedział prawdę. Oriol, Gironne, Albret i inni nie spełniali już tylko obowiązku, byli naprawdę przekonani i mówili sobie:
— Potem będzie kłamał, ale teraz mówi prawdę!
I dodawali.
— Czy to być może, aby w tym człowieku było tyle wielkoduszności przy takiej przewrotności?
Sędziowie, wielcy panowie żałowali, że chwilami mu nie ufali. Podnosiła go w ich oczach rycerska miłość do żony, wspaniałomyślne przebaczenie tak długich krzywd. W wiekach największej przewrotności cnoty rodzinne są uszanowanym piedestałem. Wszystkie serca żywiej zabiły. Lamoignon otarł łzy, a Villeroy stary wojak zakrzyknął:
— Zaiste, książę, jesteś szlachetnym człowiekiem!
Ale największem zwycięstwem było nawrócenie sceptycznego Chaverny. Markiz opierał się długo, ale ostatecznie słowa księcia rozbroiły go zupełnie.
— Jeżeli to zrobił, — rzekł do Choisy, — to, na Lucypera! przebaczę mu wszystko inne.
Aurora powstała drżąca, blada, podobna do widma. Kardynał musiał podtrzymać ją własnem ramieniem.
Stała z oczami utkwionemi we drzwiach, za któremi znikł Pejrol. W rysach jej twarzy malowało się przerażenie i nadzieja. Czy ujrzy swą córkę? Czy do tego właśnie odnosiło się ostrzeżenie na stronicy Miserere? Kazano jej przyjść, więc przyszła. Czy ma bronić córki? Jakież nieznane niebezpieczeństwo groziło jej córce?
W tej chwili serce biednej matki biło tylko radością. Jej córka! Och, od pierwszego spojrzenia odda jej całe serce! Osiemnaście lat, spędzonych we łzach, zostanie nagrodzone jednym uśmiechem!
Czekała.
Pejrol wyszedł drzwiami, prowadzącemi do pokoju Gonzagi. Powrócił po chwili, trzymając za rękę donę Kruz. Gonzaga podszedł do nich.
W sali rozległ się jeden okrzyk.
— Jakaż ona piękna!
Potem sojusznicy, wchodząc w swą rolę, wymówili słowa, których ich nauczono.
— Jakie podobieństwo rodzinne!
Ale niektórzy ludzie dobrej wiary posunęli się jeszcze dalej. Prezydujący, marszałek, kardynał i inni książęta, patrząc po kolei na księżnę i donę Kruz, zawołali z własnego popędu:
— Podobna do matki!
A więc dla tych ludzi, którzy mieli sądzić, pewnem już było, że księżna jest matką dony Kruz.
Czemuż jednak księżna siedzi zaniepokojona i stroskana? Patrzy na tę piękną dziewczynę i na twarzy jej maluje się przestrach.
Nie taką, o nie taką marzyła ujrzeć swą córkę! Jej córka nie mogła być piękniejszą, ale powinna być inną. I ta obojętność, którą uczuła w tej chwili, gdy serce jej powinno się otworzyć dla zaginionego dziecka, ta obojętność przerażała ją. Czyż była złą matką? Do tej obawy dołączyła się jeszcze inna. Jaką musiała być przeszłość tego zachwycającego dziecka, którego oczy błyszczały zuchwale, a wysmukła figurka miała zadziwiającą giętkość. Cała zresztą postawa dziewczęcia miała na sobie piętno tej niezwykłej zręczności, zwinności i gracyi, których nie daje księżęcym córkom surowe wychowanie rodzinne?
Chavernv, który już zupełnie opamiętał się po nagłem wzruszeniu i żałował, że na chwilę wierzył Gonzadze, Chaverny wyraził myśl księżnej lepiej, niżby to ona sama mogła zrobić.
— Jest czarująca! — rzekł do Choisy’ego.
— Czyś ty naprawdę zakochany? — zapytał Choisy.
— Byłem, — odparł markiz, — ale nazwisko Nevers przytłacza ją i źle do niej pasuje.
To, czego Gonzaga zupełnie nie widział, Chaverny dostrzegł odrazu. Aby uchwycić takie odcienia, trzeba było mieć subtelną przenikliwość Aurory, kobiety i matki, lub wrodzoną delikatność odczuć tego młodego arystokraty.
Tymczasem dona Kruz oblana ciemnym rumieńcem, stała drżąca ze spuszczonemi oczami i nieśmiałym uśmiechem u stopni estrady. Tylko Chaverny i księżna odgadywali, jakie wysiłki czyniła nad sobą, aby trzymać opuszczone powieki. Taką miała ochotę patrzyć!
— Panno Nevers, pójdź uściskać swą matkę! — rzekł uroczyście Gonzaga.
Dona Kruz okazała szczerą radość, wzruszenie jej nie było sztucznem. Była to nadzwyczajna zręczność Gonzagi, że nie wybrał komedyantki do odegrania tej roli. Dona Kruz wierzyła mu. W jednej chwili zwróciła tkliwy wzrok na tę, którą jej wskazano jako matkę. Postąpiła krok naprzód i otworzyła ramiona, lecz wyciągnięte ręce opadły natychmiast. Zimny ruch księżnej przykuł ją do miejsca.
Księżną owładnęły znowu podejrzenia, które dawniej męczyły ją w samotności i odpowiadając na uporczywą myśl, którą potwierdzał wygląd dony Kruz, zapytała półgłosem:
— Co uczyniono z córki Neversa?
Potem głośno dodała:
— Bóg mi świadkiem, że mam serce matki. Ale jeżeliby córka Neversa wróciła do mnie choć z jedną plamą, gdyby na jedną chwilę zapomniała o honorze swego rodu, zakryłabym twarz i rzekła: Nevers umarł zupełnie!
— Do stu katów! — pomyślał Chaverny. — Założyłbym się o wiele takich chwil.
Ale tylko on jeden był tego zdania. Surowość księżnej Gonzagi wydała się wszystkim niewczesną, a nawet niewygodną. Podczas gdy to mówiła, z prawej jej strony rozległ się lekki szelest, jakby tuż za portyerą lekko otworzyły się drzwi. Księżna nie zwróciła na to uwagi.
Gonzaga załamał ręce, jemu te wątpliwości wydały się bluźnierstwem:
— Ach, pani, pani! Czy to twoje serce przemawiało? Panna Nevers, twoja córka, pani, bielsza jest od aniołów!
W oczach biednej dony Kruz błysnęły łzy.
Kardynał pochylił się nad księżną.
— Jeżeli niema dowodów dokładnych i poważnych... — po co wątpić?
— Dowodów! — przerwała księżna. — Serce moje pozostało zimne, oczy suche, ramiona nieruchome, czyż to nie są dowody?
— Dostojna pani, jeżeli nie masz innych, nie mogę, zgodnie z sumieniem, zbijać opinii całej rady.
Księżna rzuciła dokoła siebie ponure spojrzenie.
— Widzicie, że się wcale nie omyliłem — szepnął kardynał na ucho księcia Mortemart — jest w tem zarodek waryactwa.
— Panowie! Panowie! — zawołała księżna. — Czyście mnie już osądzili?
— Uspokój się pani i zaufaj nam — odrzekł Lamoignon, — wszyscy tu obecni szanują cię i kochają, wszyscy, a w pierwszej linii, ten oto dostojny książę, który dał pani swe imię!
Księżna opuściła głowę, a Lamoignon mówił dalej z odcieniem surowości w głosie.
— Postępuj, pani, według swego sumienia i nie obawiaj się niczego. Zgromadzenie nasze nie ma za zadanie karać. Omyłka nie jest zbrodnią, ale nieszczęściem. Krewni twoi i przyjaciele będą mieli dla ciebie, pani, współczucie, jeżeli się omyliła.
— Omyliła! — powtórzyła księżna nie podnosząc oczu. — Och, ja byłam tak często oszukiwaną, ale jeżeli niema tu nikogo, aby mnie bronił, obronię się sama. Moja córka musi mieć przy sobie dowody swego urodzenia.
— Jakie dowody — — zapytał Lamoignon.
— Dowody wskazane przez samego księcia Gonzagę, kartka wydarta z rejestru kaplicy Kajlusów. Wyrwane moją własną ręką, panowie! — dodała prostując się.
— Oto czego chciałem się dowiedzieć — pomyślał Gonzaga. — Ten dowód córka twoja będzie miała, pani — rzekł głośno.
— A więc go nie ma? — zawołała Aurora.
Na ten wykrzyknik między zebranemi powstał przeciągły szmer.
— Zabierzcie mnie, zabierzcie mnie stąd! — szeptała ze łzami dona Kruz.
Coś zadrgało w głębi serca księżnej, gdy usłyszała rozpaczliwy głos biednej dziewczyny.
— Boże mój — rzekła wznosząc ręce ku niebu, — Boże mój, natchnij mnie, Byłoby to straszne nieszczęście i wielka zbrodnia odepchnąć własne dziecko. Boże, błagam cię w mej nędzy odpowiedz mi, odpowiedz mi!
Wtem twarz jej zajaśniała, a cała postać gwałtownie zadrżała.
Zapytywała Boga. Jakiś szmer, którego oprócz niej nikt nie usłyszał, jakiś głos tajemniczy, jakby w odpowiedzi na jej błaganie wymówił za kotarą słowo dewizy Neversa.
— Jestem!
Księżna oparła się o ramię kardynała, aby nie upaść w tył.
Nie śmiała się obrócić.
Czy głos ten pochodzi z nieba?
Gonzaga źle zrozumiał to nagłe wzruszenie. Chciał zadać cios ostatni.
— O pani — zawołał — zwróciłaś się z prośbą do Pana wszechświata, Bóg ci odpowiada: widzę to, czuję, Twój dobry anioł jest w tobie i zwycięża podszepty złego. O, pani, nie odtrącaj szczęścia po tak długich cierpieniach mężnie znoszonych. Zapomnij o ręce, która daje ci ten skarb. Nie dopominam się o zapłatę, błagam cię tylko o jedno, spójrz na swe dziecko. Patrz, stoi oto drżące, złamane przyjęciem swej matki. Słuchaj głosu swej duszy, pani, ona ci odpowie.
Księżna patrzyła na donę Kruz, a Gonzaga mówił dalej z zapałem:
— Teraz, gdy na nią patrzysz pytam, na imię Boga żywego, powiedz, czy nie jest twoją córką?
Księżna nie zaraz odpowiedziała. Mimowoli zwróciła się ku kotarze. Głos dla niej tylko wyraźny odpowiedział:
— Nie.
— Nie — odrzekła z siłą księżna.
I śmiałym wzrokiem patrzyła na zgromadzenie. Nie bała się już. Kimkolwiek był ten tajemniczy doradca, tam, poza kotarą, miała do niego zaufanie, bo działał przeciw Gonzadze. A poza tem spełnił obietnicę z książeczki do nabożeństwa. Mówił: “Jestem”, przychodził z dewizą Neversa.
Tymczasem w sali krzyżowały się najrozmaitsze wykrzykniki.
Oburzenie Oriola i jego towarzyszy nie miało już granic.
— To za wiele! — rzekł Gonzaga, uspakajając ręką zbyt hałaśliwy zapał swego zaklętego oddziału. — Cierpliwość ludzka ma granice. Po raz ostatni zwracani się do księżnej: Trzeba mieć powody, poważne powody, aby w ten sposób odpierać widoczną prawdę.
— Niestety — westchnął kardynał — to są moje własne słowa, ale gdy kobiety wbiją sobie co do głowy....
— Te powody — kończył Gonzaga, czy masz je, pani?
— “Tak” szepnął głos tajemniczy.
— Tak — powtórzyła głośno księżna.
Gonzaga był trupio blady, usta jego poruszały się konwulsyjnie. Czuł, że była tam w samem zebraniu, przez niego zwołanem, jakaś nieprzychylna mu i nieuchwytna siła.. Czuł ją, ale napróżno jej szukał.
Od kilku minut wdowa po Neversie zmieniła się zupełnie. Marmur stał się ciałem, posąg ożył. Skąd ten cud? Przemiana została dokonaną w chwili, gdy księżna błagała pomocy boskiej. Ale Gonzaga nie wierzył w Boga.
Otarł pot spływający po czole.
— Masz więc, pani, jakie nowiny od córki? — zapytał, źle ukrywając niepokój.
Księżna milczała.
— Są na święcie oszuści — ciągnął dalej Gonzaga. Czy przedstawiono ci, pani, jaką inną dziewczynę?....
Znowu milczenie.
— Mówiąc: — kończył Gonzaga — “Ta jest twą córką, wybawiliśmy ją i zaopiekowaliśmy się nią” — kłamali ci. Oni wszyscy tak mówią!
Najprzebieglejsi dyplomaci czasami się unoszą. Prezydujący Lamoignon i jego poważni towarzysze patrzyli teraz ze zdziwieniem na Gonzagę.
— Schowaj swe pazury, tygrysie! — wyszeptał Chaverny.
Rzeczywiście milczenie tajemniczego głosu było nadzwyczajnie chytre. O ile on nie mówił księżna nie mogła odpowiedzieć i Gonzaga wściekły zapomniał o wszelkiej przezorności.
— Zapewniano cię, pani, że jest niedaleko — mówił przez zaciśnięte zęby, — lada chwila gotowa ci się ukazać... Tak cię zapewniano, pani, nieprawda. Czy wiesz, że żyje? Odpowiadaj, księżno?
Księżna oparła się o ramię fotelu. Drżała. Oddałaby dwa lata swego życia, aby módz podnieść kotarę, poza którą stał cudowny doradca teraz milczący.
— Odpowiadaj! Odpowiadaj! — mówił Gonzaga.
Nawet sędziowie powtórzyli.
— Odpowiadaj, pani!
Aurora słuchała, nie miała już w piersiach oddechu. O jakże wyrocznia się opóźniała!
— Litości! — wyszeptała w końcu napół się odwracając.
Kotara lekko się poruszyła.
— Jakże może odpowiedzieć? — mówiła tymczasem świta Gonzagi!
— Czy żyje? — zapytała Aurora swego tajemniczego doradcy, złamanym głosem.
— “Żyje”, — odpowiedział.
Wyprostowała się jaśniejąca, szaloną radością.
Wszyscy powstali w zamieszaniu. Stronnicy Gonzagi mówili wszyscy naraz, domagając się sprawiedliwości. Dostojnicy naradzali się.
— Tak, żyje, żyje! — zawołała z wybuchem.
— Żyje pomimo Was, z miłosierdzia Boskiego.
— Mówiłem wam — powtarzał kardynał, mówiłem, Wam, książę! Ale nic wszystko jeszcze wiemy i zaczynam wierzyć, że księżna nie jest waryatką!
Podczas ogólnego zamieszania, głos za kotarą przemówił.
— “Dziś wieczorem na balu u Regenta usłyszysz pani dewizę Neversa”.
— I zobaczę moją córkę? — wyszeptała księżna, blizka omdlenia.
Za kotarą rozległ się lekki odgłos zamykanych drzwi. Potem cisza. Był to najwyższy czas, bo Chaverny, ciekawy jak kobieta i mający pewne podejrzenia, wsunął się poza kardynała Bissy. Podniósł nagle kotarę.... nic za nią nie było, ale księżna wydała lekki okrzyk. Chaverny otworzył drzwi i pobiegł na korytarz.
Korytarz był ciemny, bo nastawał już wieczór. Chaverny nikogo nie dojrzał, tylko na końcu galeryi rysowała się niezgrabna sylwetka garbusa o wykrzywionych nogach, który najspokojniej schodził po schodach.
Chaverny począł się namyślać.
— Mój kuzyn chciał zakpić sobie z dyabła — mówił do siebie — i dyabeł się zemścił.
Tymczasem w sali na znak, prezydującego, zgromadzeni zajęli napowrót swe miejsca. Gonzaga uczynił nad sobą szalony wysiłek. Z pozoru był spokojny. Skłonił się sądziom i znowu przemówił.
— Panowie, wstydziłbym się dorzucić jeszcze słowo. Zadecydujcie, proszę, między mną, a księżną.
— Naradźmy się! — odezwało się kilka głosów.
Prezydujący Lamoignon powstał.
Książę — rzekł — delegaci królewscy, usłyszawszy słowa kardynała przemawiającego za księżną są zdania, że nie może być tu sądu. Ponieważ księżna Gonzaga wie, gdzie jest jej córka, niech ją przedstawi. Książę Gonzaga przedstawi także tę, którą uważa za dziedziczkę Neversa. Dowód na piśmie, wskazany przez księcia, a przytoczony przez księżną, owa kartka wyrwana z rejestru kaplicy Kajlusów, musi być podaną i uczyni sąd łatwym. My, w imieniu króla, odkładamy radę na trzy dni.
— Zgadzam się, — odrzekł z radością Gonzaga, — będę miał dowody.
— Będę miała córkę i akt jej urodzin — odpowiedziała księżna.
Sędziowie w tej chwili zawiesili zebranie.
— A ty, moje biedne dziecko — rzekł Gonzaga do dony Kruz, odprowadzając ją znowu, do Pejrola — odejdź stąd. Uczyniłem wszystko co było w mojej mocy. Bóg jeden może ci teraz zwrócić serce twej matki!
Dona Kruz zapuściła zasłonę na twarz i zwróciła się ku drzwiom. Lecz nagle, od progu już, podbiegła do księżnej.
— O pani! — zawołała, całując jej rękę. — Czy jesteś, czy nie, moją matką, kocham cię i szanuję!
Księżna uśmiechnęła się i złożyła na jej czole pocałunek.
— Ty, dziecko, nie jesteś winną, ani jego wspólniczką — rzekła; — widzę to. Nie mam żalu do ciebie. I ja także cię kocham.
Pejrol wyprowadził donę Kruz. Po chwili sala opustoszała. Gonzaga po odprowadzeniu królewskich dostojników, wrócił do sali w chwili, gdy księżna ze swą żeńską służbą już odchodziła.
Zbliżył się do żony i z gestem wyszukanej galanteryi, która go nigdy nie opuszczała, schylił się do jej ręki.
— Pani — rzekł niedbałym tonem, — a więc miedzy nami wojna na śmierć i życie?
— Ja nie atakuję, książę — odrzekła Aurora — ja się bronię.
— Gdy jesteśmy sam na sam — odparł Gonzaga, starając się ukryć pod zimną uprzejmością trawiącą go wściekłość — nie sprzeczajmy się, oszczędzimy sobie tego, niepotrzebnego trudu. A więc masz, pani, tajemniczych obrońców?
— Jest ze mną łaska Boga, tego Opiekuna ma też.
Gonzaga uśmiechnął się ironicznie.
— Magdaleno — rzekła księżna do służebnej — każ przygotować moją karetę.
— Czyż jest dziś wieczorem nabożeństwo w kościele Saint-Magloir? — zapytał zdziwiony Gonzaga.
— Nie wiem — odparła ze spokojem księżna.
— Nie jadę do kościoła. Felicyo, — zwróciła się do drugiej panny służącej — wydostaniesz moje szkatuły z klejnotami.
— Pani! zawołał drwiąco książę. — Czyżby dwór, który tak długo był pozbawiony twej obecności, miał mieć szczęście ujrzenia cię nareszcie?
— Jadę na bal regenta — odrzekła.
Przez chwilę Gonzaga stał jak osłupiały.
— Pani? — wyszeptał, — pani?
Wyprostowała się tak piękna i wyniosła, że Gonzaga mimowoli spuścił oczy.
— Ja! — odpowiedziała.
I na odchodnem dodała.
— Od dziś żałoba moja skończona. Możesz robić książę, co ci się podoba, już się ciebie nie boję.

XI.
GARBUS ZOSTAJE ZAPROSZONY NA BAL REGENTA.

Gonzaga patrzył jeszcze chwilę na żonę idącą przez długą galeryę, która prowadziła do jej pokojów.
— To zmartwychwstanie! — myślał. — a jednak ja tak dobrze odegrałem tę ważną partyę! Dlaczego ją przegrałem? Chyba znała moje karty. Gonzago, tyś nie wszystko widział, coś umknęło twej uwadze...
Począł dużymi krokami przebiegać salę.
— W każdym razie — myślał — nie mamy ani chwili do stracenia. Dlaczego jedzie na bal do Palais-Royal? Rozmawiać z regentem? Najwidoczniej wie, gdzie jest jej córka... Ale ja także to wiem — dodał otwierając notes — i w tem przynajmniej posłużył mi przypadek.
Uderzył w dzwonek i rzekł do wchodzącego lokaja.
— Pana Pejrola! Przyślij mi natychmiast pana Pejrola!
Lokaj wyszedł. Gonzaga znowu rozpoczął spacer po pokoju i powracając do pierwotnej myśli, powtarzał sobie:
— Ona ma jakąś nową pomoc. Działa w tem jakaś ukryta ręka...
— Wasza książęca mość, — zawołał Pejrol, wchodząc — mogę nareszcie z wami porozmawiać! Złe nowiny! Wychodząc stąd kardynał Bissy mówił do swych towarzyszów: “Jest w tem jakaś niecna tajemnica”...
— Niech sobie kardynał mówi co chce — odparł Gonzaga.
— Dona Kruz buntuje się. Mówi, że kazano jej odegrać haniebną rolę. Chce opuścić Paryż.
— Zostań w spokoju donę Kruz i staraj się słuchać mnie uważnie.
— Najpierw muszę objaśnić księcia co się tu dzieje. Lagarder jest w Paryżu.
— Ba, domyślałem się tego! Od kiedy?
— Co najmniej od wczoraj.
— Księżna musiała się z nim widzieć — po myślał Gonzaga, a potem dodał głośno. — Skąd wiesz o tem?
Pejrol zniżył głos.
— Saldani i Faenza zabici! — rzekł.
Gonzaga nie spodziewał się takiej odpowiedzi. Muskuły jego twarzy ściągnęły się kurczowo, stał jakby rażony piorunem, ale trwało to tylko jedną chwilę; gdy Pejrol podniósł na niego oczy, nie dostrzegł już na twarzy księcia ani śladu wzruszenia.
— Odrazu! — szepnął tylko Gonzaga. — Co za dyabeł z tego człowieka.
Pejrol drżał.
— Gdzie znaleziono trupy? — zapytał książę.
— Na uliczce, otaczającej ogród małego domku.
— Razem?
— Saldani pod drzwiami, Faenza o piętnaście kroków dalej. Saldani umarł od pchnięcia szpadą....
— Tu, nieprawda? — zapytał Gonzaga, dotykając się czoła między brwiami.
Pejrol uczynił ten sam ruch i powtórzył:
— Tu, Faenza padł ugodzony tym samym ciosem, w to samo miejsce.
— I niema innych ran?
— Niema. Cios Neversa jest zawsze śmiertelny.
Gozaga układał przed lustrem koronki swego żabotu.
— To dobrze. Kawaler Lagarder dwa razy zapisał się przed niemi drzwiami. Jestem zadowolony, że przyjechał do Paryża; powiesimy go.
— Sznur, który udusi tego człowieka... — zaczął Pejrol.
— Nie jest jeszcze skręconym, prawda? Myślę, że tak. Pomyśl Pejrolu, czas już wielki! Z nas wszystkich przechadzających się kiedyś przy blasku księżyca po fosie Kajlusa pozostało tylko czterech.
— Tak — odrzekł ze drżeniem służalec — czas już wielki.
— Dwa kęsy — mówił dalej Gonzaga, odpinając pasek — my dwaj od jednego razu, od drugiego te dwa łapserdaki.
— Kokardas i Paspoal! — przewal Pejrol. — Oni boją się Lagardera.
— Tak, jak ty. Ale trudno! Nie mamy innego wyboru. Idź po nich prędko!
Pejrol oddalił się do kuchni.
Dobrze czułem, że trzeba działać zaraz pomyślał Gonzaga. — Oto noc, która ujrzy dziwne wypadki.




— Prędko! — krzyknął Pejrol, wchodząc do izby. — Książę was potrzebuje.
Kokardas i Paspoal jedli od południa do zmierzchu. Kokardas był już czerwony jak reszta wina na dnie jego szklanki! Paspoal zsiniał.
Minął już czas ich nędzy. Ubrano ich w nowe ubranie od stóp do głów. Na nogach mieli wspaniałe buty, a na głowach piękne pilśniowe kapelusze. Spodnie i płaszcze wyglądały równie bogato.
— Słuchajno, kochanku — rzekł Kokardas do Paspoala — zdaje mi się, że ta łajdaczyna do nas przemawia.
— Gdy pomyślę, że ten hultaj... — odpowiedział Paspoal, ujmując w obie dłonie kubek wina.
— Uspokój się, lebiodo, — przerwał Gaskończyk — daję ci go, ale uwaga, nie stłucz tego!.
Schwycił Pejrola za ucho i, okręciwszy, posłał do Paspoala. Paspoal wziął go za drugie ucho, i odesłał do swego przyjaciela. W ten sposób p. Pejrol odbył tę drogę kilka razy, aż w końcu Kokardas rzekł mu z powagą.
— Mój aniołku, zapomniałeś na chwilę, że masz do czynienia ze szlachcicami; postaraj się odtąd o tem pamiętać!
— Ot co! — potwierdzał według zwyczaju Normandczyk.
Obaj powstali, podczas gdy p. Pejrol poprawiał swą nadwyrężoną tualetę.
— Obaj łajdaki są pijani! — mruczał.
— Słyszysz? — rzekł Kokardas. — Zdaje mi się, że on coś mówił.
— Ja mam także takie wrażenie, — odparł Paspoal.
Posunęli się obaj ku p. Pejrolowi, który jednak zdążył uciec i po chwili stanął przed Gonzagą, nie chwaląc się ze swej przygody. Gonzaga zakazał mu cokolwiek mówić dwum przyjaciołom o śmierci Saldaniego i Faenzy; było te zresztą zbyteczne, bo p. Pejrol nie miał wcale ochoty nawiązywać rozmowy z Kokardasem i Paspoalem.
Tymczasem ostatni nadeszli ze strasznym hałasem. Kapelusze mieli na bakier, buty porozpinane, koszule poplamione winem; wogóle postawę prawdziwych rzezimieszków. Weszli z dumą, unosząc szpadą końce swych płaszczów. Kokardas wyglądał jak zawsze wspaniale, Paspoal niezgrabnie.
— Ukłoń się kochanku — rzekł Gaskończyk — i podziękuj jego książęcej mości.
— Cicho! — zawołał Gonzaga, patrząc na nich z niechęcią.
W jednej chwili stanęli milczący i nieruchomi. Z takimi zuchami, człowiek, który im płaci, może sobie na wszystko pozwolić.
— Czy mocno stoicie na nogach? — zapytał Gonzaga.
— Wypiłem tylko szklankę wina za zdrowie waszej książęcej mości — odrzekł zuchwale Kokardas. — Do licha! Co do wstrzemięźliwości, niema równego mi człowieka!
— Mówi prawdę — potwierdził nieśmiało Paspoal, — bo ja jestem wstrzemięźliwszy i wypiłem tylko trochę zaczerwienionej wody.
— Nie, kochanku — zaprzeczył Kokardas, patrząc na niego surowo, — piłeś tyle, ile ja, ni mniej, ni więcej. Nie bój się! Zaklinam cię, nie mijaj się nigdy z prawdą w mojej obecności, bo kłamstwo mnie zabija!
— Czy rapiery wasze zawsze są równe dobre? — zapytał Gonzaga!
— Jeszcze lepsze, niż kiedykolwiek — odrzekł Gaskończyk.
— I zawsze na usługi jego książęcej mości, — dorzucił z ukłonem Normandczyk.
— To dobrze — odparł Gonzaga, potem odwrócił się i wraz z Pejrolem przeszli na drugi koniec sali, do drzwi wchodowych. Gonzaga wydarł z notesu kartkę, na której wypisane były wskazówki, podane przez donę Kruz. W chwili, gdy wręczył kartkę Pejrolowi w uchylonych drzwiach ukazała się twarz garbusa. Nikt go nie widział i mały człowiek musiał o tem wiedzieć, bo oczy jego błyszczały niezwykle inteligentnie i cała twarz zmieniła zupełnie zwykły wyraz. Na widok Gonzagi i jego służalca, rozmawiających tuż obok niego, garbus szybko się cofnął i przyłożył ucho do szpary w drzwiach.
Tymczasem Pejrol z trudem czytał słowa, skreślone ołówkiem przez jego pana.
— Ulica Chantre — mówił, — młoda dziewczyna imieniem Aurora....
Przerażający był wyraz, który w tej chwili przybrała twarz garbusa. W oczach jego zapaliły się złowrogie ognie.
— On wie o tem — pomyślał, — jakim sposobem?
— Rozumiesz? — zapytał Gonzaga.
— Tak rozumiem — — odrzekł Pejrol. — To szczęście!
— Tacy, jak ja ludzie mają swoją gwiazdę — odparł Gonzaga.
— Gdzie umieścimy tę dziewczynę?
— W pawilonie dony Kruz.
Garbus potarł ręką czoło.
— Gitana! — wyszeptał. — Ale ona sama jakim sposobem się tego dowiedziała?
— Trzeba ją będzie poprostu porwać? — zapytał tymczasem Pejrol.
— Bez hałasu — odrzekł Gonzaga — nie jesteśmy w takim położeniu, aby robić awantury. Przebiegłością, chytrością! To twoja specyalność, mój przyjacielu. Nie zwracałbym, się do ciebie, gdyby chodziło o jakąś bitwę. Założyłbym się, że on tam mieszka w tym domu.
— Lagarder! — wyszeptał Pejrol z widocznym przerażeniem.
— Tybyś napewno nie zaczepił tego junaka, a więc najpierw trzeba wiedzieć, czy jest u siebie w domu. Pewien jestem, że o tej porze go tam niema.
— Dawniej lubił pić.
— Jeżeli go niema, oto najprostszy plant weźmiesz tę kartkę!
Gonzaga podał Pejrolowi jeden z dwóch biletów na bal regenta, pozostawionych dla Saldaniego i Faenzy.
— Postarasz się — ciągnął dalej — o balową toaletę, ładną i elegancką, podobną do tej, którą obstalowałem dla dony Kruz. Weźmiesz karetę, pojedziesz na ulicę Chantre i tułasz się do młodej dziewczyny w imieniu samego Lagardera.
— To znaczy: zaryzykować swoje życie — zauważył Pejrol.
— Głupstwo! Sam widok sukni i klejnotów olśni ją zupełnie, powiesz więc tylko “Lagarder przysyła to pani i czeka na nią”.
— Zły fortel! — odezwał się tuż za nimi jakiś skrzeczący głosik. — Dziewczyna się nie ruszy.
Pejrol odskoczył na bok, Gonzaga położył rękę na szpadzie.
— Nie bój się! — mruknął z daleka Kokardas. — Patrzno, braciszku Paspoal, widzisz tego człowieka?
— Ach! — odrzekł Paspoal. — Gdyby natura tak mnie pokrzywdziła i gdybym nie miał już nadziei podobać się kobietom, targnąłbym się na własne żyjcie.
Pejrol począł się śmiać jak wszyscy tchórze gdy widzą, że niepotrzebnie się przestraszyli.
— Ezop 2-gi! — zawołał.
— Znowu ta figura! — rzekł z humorem Gonzaga. — Czy myślisz, że wynajmując budę mego psa, kupiłeś sobie prawo chodzenia po moim pałacu? Co tu robisz?
— A wy — zapytał zuchwale garbus, — co będziecie tam robili?
— Mój Ezopie! — rzekł wyniośle Pejrol. — Zaraz cię tu nauczymy, na jakie niebezpieczeństwo się narażasz, mieszając się do cudzych spraw!
Gonzaga patrzył już w stronę Kokardasa i Paspoala. Tem gorzej dla Ezopa 2-go, jeżeli słuchał pode drzwiami.
Ale w tej chwili całą uwagę Gonzagi zajęło dziwne zachowanie się garbusa, który z prawdziwym zuchwalstwem bez ceremonii, wyrwał Pejrolowi z ręki bilet na bal.
— Co robisz, błaźnie! — ofuknął Gonzaga.
Garbus wyjął spokojnie z kieszeni pióro i kałamarz.
— Waryat! — zawołał Pejrol.
— Nie zupełnie, nie zupełnie! — odrzekł Ezop, przyklęknąwszy na ziemi i usadawiając się wygodnie do pisania.
— Czytajcie — rzekł z tryumfem, powstając.
Podał kartkę Gonzadze, a ten przeczytał:
— “Drogie dziecko, strój ten ja ci posyłam; chciałem ci zrobić niespodziankę. Ubierz się pięknie; z mego polecenia przyjedzie po ciebie kareta i dwóch lokajów i zawiozą cię na bal, gdzie będę na ciebie czekał.

Henryk Lagarder”.

Kokardas i Paspoal za daleko stali, aby módz słyszeć cokolwiek, przyglądali się tylko tej scenie, nic z niej nie rozumiejąc.
— Do licha! — zawołał Gaskończyk. — Książę wygląda, jakby złego zobaczył.
— Ale ten garbusek, spójrz na jego figurę! — dorzucił Normandczyk. — Mów, co chcesz, ale ja gdzieś widziałem te oczy.
Kokardas wzruszył ramionami.
— Nie zwracam uwagi na ludzi poniżej pięciu stóp i cztery cale.
— A ja mam tylko równe pięć stóp! — rzekł z wyrzutem Paspoal.
Kokardas podał mu rękę, mówiąc po przyjacielsku:
— Raz na zawsze, lebiodo, wiedz, że jesteś wyjątkiem. Przyjaźń, do kata! jest kryształem, po przez który widzę cię bielusieńkiego, różowiutki i pulchnego, jak amorek.
Paspoal z wdzięcznością uścisnął rękę przyjaciela.
Kokardas mówił prawdę, Gonzaga stał osłupiały ze zdumienia. Patrzył na Ezopa niemal z przerażeniem.
— Co to ma znaczyć? — wyszeptał.
— To znaczy — odparł spokojnie garbus, — że, przeczytawszy te słowa, młoda dziewczyna nabierze zaufania.
— A więc odgadłeś nasze zamiary?
— Zrozumiałem, że chcecie mieć tę dziewczynę.
— A — wiesz, na co się narażasz, posiadając niektóre tajemnice?
— Narażam się na duży zarobek — odrzekł garbus, zacierając ręce.
Gonzaga i Pejrol zamienili między sobą spojrzenia.
— Ale — zapytał książę zniżonym głosem — to pismo.....
— Posiadam małe talenciki — odpowiedział Ezop, — ręczę za doskonałą imitacyę. Gdy raz widzę pismo jakiego człowieka....
— To cię może daleko zaprowadzić! człowiek?
— Och, człowiek! — przerwał garbus ze śmiechem. — Jestem zamały, nie mogę go naśladować.
— Czy znasz go?
— Dosyć dobrze.
— Skąd go znasz?
— Wspólne sprawy....
— Czy możesz dać nam o nim jakie wiadomości?
— Jedną tylko: wczoraj zadał dwa ciosy, jutro zada dwa drugie.
Pejrol zadrżał od stóp cło głowy.
— W podziemiach mojego pałacu mam dobre więzienia — odrzekł Gonzaga.
Garbus nic zwrócił uwagi na jego groźną minę i odpowiedział:
— Szkoda miejsca! Zrób z nich księże piwnice, to je wynajmiesz handlarzom wina.
— Podejrzewam, że jesteś szpiegiem.
— Marny pomysł. Człowiek, o którym mowa nie ma ani grosza, a nasza książęca mość jest milionerem. Czy chcecie, abym wam go wydał?
Gonzaga spojrzał na niego ze zdumieniem.
— Dajcie mi tę kartkę, — mówił dalej Ezop, pokazując ostatni bilet, który Gonzaga trzymał jeszcze w ręku.
— Co z nią zrobisz?
— Zrobię z niej dobry użytek. Oddam ją temu człowiekowi, a on dotrzyma obietnicy, którą tu czynię w jego imieniu; przyjdzie na bal regenta.
— Do dyabła, przyjacielu! — zawołał Gonzaga. — Musisz być piekielnym hultajem!
— O, o! — odparł skromnie garbus, — bywają gorsi odemnie.
— Skąd ta gorliwość do służenia mi?
— Już taki jestem, przywiązuję się do ludzi, którzy mi się podobają!
— A my ci się podobamy?
— Bardzo.
— Więc dlategoaby nam okazać sympatyę, zapłaciłeś trzydzieści tysięcy franków?
— Za budę? — przerwał garbus. — O nie, przepraszam! Spekulacye, interesy pieniężne!
Gonzaga skinął na Kokardasa i Paspoala, którzy zbliżyli się natychmiast, szczękając szpadami.
— Co to za jedni? — zapytał Ezop.
— Ludzie, którzy będą twymi towarzyszami, jeżeli przyjmę twoje usługi.
Garbus skłonił się ceremonialnie.
— A więc je odrzuć, wasza książęca mość — rzekł, a potem dodał, zwracając się do dwóch zbirów. — Dobrzy ludzie, nie fatygujcie się, nie pójdziemy razem.
— Ale... — zaczął Gonzaga z groźną miną.
— Niema żadnego ale: Do licha, wasza książęca mość zna tego człowieka równie dobrze jak ja. Jest gwałtowny, bardzo gwałtowny, można nawet powiedzieć brutalny. Jeżeli zobaczy za mną tych dwóch wisielców...
— Siarczyste! — zaklął z oburzeniem Kokardas.
— Jak można być tak niegrzecznym? — dorzucił Paspoal.
— Chcę działać sam albo wcale — zakończył Ezop stanowczym tonem.
Gonzaga i Pejrol poczęli się naradzać.
— Tak ci chodzi o twoje plecy? — zapytał drwiąco książę.
Garbus skłonił się i odrzekł:
— Tak jak tym zuchom o ich szpady. Zarabiam niemi na chleb.
— To mi za ciebie odpowiada — odrzekł Gonzaga, patrząc prosto w oczy garbusa. — Rozumiesz? Służ mi wiernie, a będziesz wynagrodzony, w przeciwnym razie....
Nie dokończył i podał mu bilet. Garbus wziął go i skierował się w stronę drzwi, kłaniając się ciągle.
— Zaufanie waszej książęcej mości przynosi mi zaszczyt — powiedział. — Tej nocy usłyszycie mnie jeszcze.
A gdy Kokardas i Paspoal na znak Gonzagi chcieli iść za nim, odsunął ich ręką, w której nie spodziewaliby się takiej siły i skło niwszy się, zatrzasnął drzwi przed nimi.
— Prędko! — zawołał Gonzaga do Pejrola. — Niech za pół godziny będzie otoczony dom na ulicy, a po za tem wszystko, jak umówione.
Tymczasem garbus oddalał się szybkim krokiem.
Moje finanse źle stały — szeptał.
— Do dyabła, jeżeli wiedziałem, skąd wziąć bilet i ubranie balowe!

KONIEC TOMU PIERWSZEGO.

TOM II.
CZĘŚĆ TRZECIA

PAMIĘTNIK AURORY.
I.
DOMEK O DWÓCH WEJŚCIACH.

Na rogu ulicy Chantre i Św. Honoryusza wznosi się domek o skromnym wyglądzie, ale czysty i prawie nowy. Wchodziło się doń od ulicy Chantre po kilku schodkach.
W domku tym od kilku dni zamieszkała jakaś młoda para, która bardzo intrygowała sąsiadów. Mężczyzna, o pięknej, młodzieńczej twarzy, gęstych, jasnych włosach, otaczających dumne i czyste czoło, nazywał się mistrzem Ludwikiem i był rzeźbiarzem rękojeści szpad. Towarzyszka jego, młodziutka dziewczyna, piękna i słodka, jak anioł. Nikt nie znał jej imienia. Zauważono tylko, że nie żyli z sobą jak małżeństwo.
Mieszkała też z nimi jakaś stara kobieta, która z nikim nie rozmawiała i chłopiec piętnasto lub szesnastoletni, który starał się być dyskretnym.
Młoda dziewczyna nigdy nie wychodziła, z domu, za to całymi dniami słychać było przez okno jej dźwięczny głosik, wyśpiewujący pieśni i piosneczki.
Mistrz Ludwik przeciwnie, wychodził często i wracał późną nocą. Wówczas nie wchodził zwykle od ulicy Chantre. Domek miał bowiem drugie wejście boczne przez schody domu sąsiedniego i tamtędy to mistrz Ludwik powracał do swego mieszkania.
Od czasu, gdy młoda para zamieszkała mały domek nikt z obcych nie przekroczył jego progu. Wyjątkiem był tylko jakiś garbus, o poważnej i łagodnej twarzy, który wchodził tam i wychodził, swobodnie ale zawsze bocznem wejściem, nigdy od ulicy Chantre. Był to bezwątpienia dobry znajomy mistrza Ludwika. Nigdy nie widziano go na parterze, który zamieszkiwała młoda dziewczyna, staruszka i chłopiec. Przed przybyciem mistrza Ludwika i jego towarzyszy nikt nic widział w tej dzielnicy owego garbusa, nic więc dziwnego, że podniecał ogólną ciekawość w tym samym niemal stopniu co i sam mistrz Ludwik, piękny, a pochmurny rzeźbiarz.
Kim był ten garbus? Skąd pochodził? Kiedy tajemniczy mistrz Ludwik o tak białych rękach rzeźbił rękojeści szpad? Nikt nie wiedział.
Parter małego domku składał się z dużej sali jadalnej, kuchni, i pokoiku młodej dziewczyny, którego okna wychodziły na ulicę Św. Honoryusza. W kuchni były dwie alkowy: jedna dla staruszki, Franciszki Berichon, druga dla jej wnuka, Janka. Cały parter miał tylko jedno wejście od ulicy Chantre, ale w głębi dużej sali tuż koło kuchni znajdowały się schody, prowadzące na wyższe piętro. Tam był gabinet mistrza Ludwika, wychodzący na schody i inny jeszcze pokój, nie mający ani osobnego wejścia, ani oznaczonego przeznaczenia. Pokój ten był zawsze zamknięty na klucz. Ani starej Franciszce, ani Jankowi, ani nawet ślicznej dzieweczce nie wolno było tam wchodzić. Pod tym względem mistrz Ludwik, najłagodniejszy z ludzi, okazywał się niewzruszonej surowości.
A jednak młoda dziewczyna bardzo by chciała wiedzieć, co znajduje się w tym pokoju. Franciszka, jakkolwiek dyskretna i rozważna, umierała poprostu z ciekawości; a mały Janek oddałby dwa palce prawej ręki, aby przyłożyć tylko oko do dziurki od klucza. Ale dziurka ta była założona blaszką nie pozwalająca nie zobaczyć.
Jedna tylko istota na świecie posiadała oprócz mistrza Ludwika tajemnicę tego pokoju — to garbus. Widziano go jak wchodził i wychodził z tego pokoju. Ale rzecz dziwna, zauważono, że za każdym razem, gdy garbus wchodził do tajemniczego pokoju wkrótce wychodził z niego mistrz Ludwik. I na odwrót: gdy tylko wchodził tam mistrz Ludwik w chwilę później wychodził garbus. Nigdy nie widziano razem tych nierozłączonych przyjaciół.
Dnia tego o zmroku, gdy w pałacu Gonzagi odbywało się uroczyste zebranie rodzinne, młoda dziewczyna, towarzyszka mistrza Ludwika, siedziała sam w swym pokoiku. Był to mały skromny pokoik, ale nadzwyczaj miły i schludny. Łóżeczko osłaniała śnieżnej białości muślinowa kotara; na ścianie wisiał święty obrazek, przybrany zielenią. Na półkach leżało kilka książek. Parę krzesełek, gitara na jednym z nich, krosienka, i klatka z ptaszkiem dopełniały umeblowania tego uroczego kącika. Pod oknem stał okrągły stolik, a na nim porozrzucane kartki papieru. Młoda dziewczyna zajęta była pisaniem.
Ostatnie promienie słońca przedostając się przez okno oświecały jej wesołą twarzyczkę. Była to jedna z tych słodkich dzieweczek, których wesołość jest tak jasną, że sama jedna może stworzyć szczęście całej rodziny. Każdy rys jej twarzy był jakby stworzony dla radości: więc dziecinne jeszcze czoło i nosek o różanych nozdrzach i usta, których uśmiech ukazywał perłowe ząbki. Ale oczy jej w tej chwili marzyły. Gdyby nie zamyślony wyraz tych pięknych oczu, ciemnoniebieskich z długiemi, jedwabistemi rzęsami możnoby ją wziąść za dziecko, tak młodą i niewinną była jej urocza twarzyczką. Figurkę miała wysmukłą, trochę może zaszczupłą.
Cała jej postać wyrażała ogromną słodycz i łagodność, ale w spojrzeniu jej źrenic, błyszczących pod łukami śmiało zarysowanych czarnych brwi, przebijała spokojna i szlachetna duma. Ciemne włosy o gorącym złotym odcieniu opadały falistą masą na szyję i ramiona, otaczając aureolą jej cudowną piękność.
Bywają kobiety wzbudzające miłość namiętną, ale tylko chwilową; inne są kochane długo, spokojnem uczuciem. Ta czarująca dziewczyna stworzona była dla miłości gorącej i wiecznej.
Imię jej, znane tylko Franciszce i Jankowi, było Aurora.
Siedziała sama. Gdy ciemny mrok wieczoru przysłonił jej papier, przestała pisać i poczęła marzyć. Hałasy ulicy dochodziły do niej, ale nie budziły z zamyślenia. Oparła się główką na ślicznej białej rączce, ukrytej w puklach włosów i wzniosła oczy ku niebu. Była w tej chwili uosobieniem milczącej modlitwy.
Uśmiechnęła się do Boga.
Nagle w oczach ukazała się łza — perła. Zawisła na chwilę na rzęsach i potoczyła się po atłasowych policzkach.
— Jak on się spóźnia! — wyszeptała. Pozbierała porozrzucane kartki papieru i włożyła do małej kasetki, umieszczonej u wezgłowia jej łóżka.
— Do jutra! — żegnając się z wiernym towarzyszem.
Potem zamknęła okno, wzięła gitarę i uderzyła kilka akordów bez związku.
Czekała.
Dziś przeczytała wszystkie te kartki zamknięte teraz w kasetce. Niestety, dosyć miała czasu do czytania.
Kartki te zawierały historyę jej życia, a przynajmniej to, co wiedziała z historyi swego życia; dzieje jej uczuć, wrażeń, serca.
Dlaczego pisała. Pierwsze wiersze pamiętnika odpowiedziały na to pytanie:
— “Zaczynam to pisać wieczorem, gdy jestem sama, po całodziennym oczekiwaniu. Nie piszę tego dla niego. To pierwsza rzecz, którą robię i która nie dla niego jest przeznaczona. Nie chciałabym, żeby widział te kartki, w których bezustanku o nim będę mówiła, tylko o nim. Dlaczego? Nie wiem, nie umiałabym tego wytłumaczyć.
“Szczęśliwe te, które mają przyjaciółki i mogą powierzyć im uczucia swych przepełnionych szczęściem lub smutkiem dusz. Ja nie mam przyjaciółki, jestem sama zupełnie sama. Mam tylko jego, ale gdy go widzę, staję się jmilcząca. Cóż mu powiem? On mnie o nic nie pyta.
A jednak dla siebie ujmuję to pióro. Nie pisałabym, gdybym nie miała nadziei, że kartki te zostaną odczytane, jeżeli nie za mego życia to po śmierci. Myślę że umrę młoda. Nie pragnę śmierci, ale Bóg wie, że się jej nie boję! Gdybym umarła, żałowałby mnie. Ja tęskniłabym po nim nawet w niebie. Ale tam z góry widziałabym może głębię jego serca. Gdy o tem myślę, chciałabym umrzeć.
...Powiedział mi, że mój ojciec umarł. Matka moja musi żyć jeszcze. Matko droga, dla ciebie to piszę. Jemu oddalam całe serce, ale należy też ono do ciebie. Chciałabym, aby mi kto wytłómaczył tajemnicę tej podwójnej miłości. Czyż mamy dwa serca?
...Piszę dla ciebie. Zdaje mi się, że przed tobą niczegobym nie ukrywała, z radością otwierałabym ci najtajniejsze głębie mej duszy. Czy się mylę? Czy matka nie jest przyjaciółką, która powinna wszystko wiedzieć; doktorem, który wszystko leczy?
...Widziałam raz przez okno jakiegoś domu młodą dziewczynę, klęczącą przed kobietą łagodną i poważną. Dziewczyna płakała, ale były; to dobre łzy; matka wzruszona, i uśmiechnięta schyliła się i całowała jej włosy. Och, matko moja, musi to być rozkoszne szczęście! Zdaje mi się że czuję na czole twoje pocałunki. Ty także musisz być bardzo słodka i bardzo piękna! Ty dobrze umiesz pocieszać z uśmiechem! Obraz ten zawsze jest w mych marzeniach. Zazdroszczę łez tej dziewczynie. Matko moja, gdybym była między nim a tobą, czyżbym mogła czego zazdrościć niebu?
Ja klęczałam tylko przed księdzem. Słowa księdza przynoszą ukojenie, ale Bóg przemawia chyba przez usta matki.
Czy czekasz na mnie, czy mnie szukasz, czy żałujesz? Czy widzisz mnie, ty także w swych snach i marzeniach?
Zdaje mi się że gdy myślę o tobie, ty także mnie wspominasz. Czasem serce moje mówi do ciebie, czy słyszysz je? Jeżeli Bóg ześle na mnie to wielkie szczęście, że ciebie ujrzę, matko kochana, zapytałam się, czy nie zdarzyło się, że twe serce zabiło żywiej bez powodu. To znaczy, że słyszałaś wezwanie mojej duszy.
...Urodziłam się we Francyi, nie powiedziano mi gdzie. Nie znam dokładnie swego wieku, ale muszę mieć około lat dwudziestu.
...Czy rzeczywistość, czy sen? Wspomnienie to jest tak oddalone i mgliste! Zdaje mi się, że przypominam sobie czyjąś anielską twarz pochyloną nad moją kołyską. Czy to ty byłaś, matko ukochana?...
Potem w ciemnościach głośne hałasy bitwy. Może to gorączkowe marzenia dziecka. Ktoś unosił mnie w ramionach. Rozbudził mnie.jakiś potężny głos... Biegliśmy... Było mi zimne.
...Wszystko to widzę, jak przez mgłę. On musi to wiedzieć, ale gdy go pytam o moje dzieciństwo, uśmiecha się smutno i milczy.
...Widzę się wyraźnie dopiero ubraną za chłopczyka w hiszpańskich Pirenejach. Pasłam owce jakiegoś górala, który zapewne użyczył nam gościnności. Opiekun mój był chory i słyszałam jak mówiono, że umrze. Nazywałam go wtedy ojcem. Gdy wracał wieczorem, kazał mi klęczeć przy łóżku i składając sam moje małe rączki, mówił po francusku:
... — Auroro, proś Boga żebym żył.
Była to noc, ksiądz przyniósł mu ostatnie namaszczenia. Spowiadał się i płakał. Myśląc że nie słyszę, mówił:
— Ot, moja biedna córeczka zostanie sama.
— Myśl o Bogu, mój synu — odrzekł ksiądz.
— Tak, ojcze; o tak, myślę o Bogu. Bóg jest dobry, nie boję się wcale o siebie. Ale moja biedna dzieweczka, zostanie samą na świecie. Czy byłby to wielki grzech mój ojcze, gdybym ją z sobą zabrał?
— Zabić ją! — zawołał ksiądz z przerażeniem — Synu mój, ty bredzisz!
Opiekun mój wstrząsnął głową i nic nie odpowiedział. Zbliżyłam się wtedy do niego cichutko.
— Ojczulku — rzekłam, patrząc mu prosto w oczy (a gdybyś ty wiedziała matko droga, jaką bladą i wynędzniałą była jego twarz!) — Ojczulku, nie boję się umrzeć i bardzo chcę iść z tobą na cmentarz.
— Zostawić ją samą! Tak, zupełnie samą?
Zasnął, trzymając mnie w objęciach. Usiłowano mnie stamtąd wyrwać, ale musiano najpierw chyba zabić. Myślałam sobie:
— Jeżeli umrze, zabiorą mnie z nim razem.
Po kilku godzinach obudził się. Byłam cała zlana jego potem.
— Jestem ocalonym — rzekł.
I widząc mnie przytuloną do siebie, dodał:
— Śliczny aniołku, to tyś mnie ocaliła.
...Nigdy mu się dobrze nie przypatrywałam. Pewnego dnia wydał mi się pięknym, jakim jest rzeczywiście i jakim go odtąd zawsze widuję.
Opuściliśmy zagrodę górala i zapuściliśmy głębiej do kraju. Opiekun mój odzyskał siły i pracował w polu, jak rolnik. Później dowiedziałam się, że robił to, aby mnie wyżywić.
Było to w bogatej oberży w okolicy Venasque. Oberżysta uprawiał ziemię i sprzedawał wino kotrabandzistom.
Opiekun mój surowo zakazał mi wychodzić z małego ogródka, poza domkiem i nigdy nie wchodzić do ogólnej sali. Ale jednego wieczoru jacyś panowie z Francyi wstąpili do oberży. Bawiłam się właśnie w ogródku z dziećmi gospodarza. Dzieci chciały zobaczyć panów ja też bez namysłu poszłam za niemi. Przy stole oberży siedziało dwóch panów, otaczało ich pięciu zbrojnych ludzi. Ten, który niby przewodniczył, dał jakiś znak swemu towarzyszowi, potem przywołał mnie i począł pieścić, podczas gdy towarzysz rozmawiał cicho z oberżystą. Po chwili powrócił do swego pana i słyszałam jak szepnął:
— To ona!
— Na koń! — zawołał przewódca.
Rzucił oberżyście sakiewkę pełną złota, a zwracając się do mnie dodał:
— Pojedziesz z nami w pole na spotkanie ojca, dziecko.
Zgodziłam się z radością, ciesząc się, że go ujrzę trochę wcześniej niż zwykle.
Śmiało usiadłam na koniu za plecami jednego z jeźdźców.
Nie znałam drogi na pola, gdzie pracował mój opiekun. Jechałam z pół godziny wesoła, śmiejąc się i śpiewając byłam szczęśliwa, jak królowa! Potem zaczęłam pytać:
— Czy prędko dojedziemy do ojczulka?
— Zaraz, zaraz! — uspakajano mnie i jechaliśmy ciągle. Zapadał mrok. Zaczęłam się bać i chciałam zejść z konia, ale mi ten, który im przewodził zakomenderował:
— Galopem!
Przyłożono mi rękę do ust, aby przygłuszyć mój głos. Nagle zobaczyliśmy pędzącego przez pola jakiegoś człowieka, który zbliżał się jak burza. Siedział na koniu od pługa bez siodła bez uzdy. Wiatr rozwiewał mu włosy i łachmany podartej koszuli.
Droga szła koło lasu i okrążała rzekę w bród i przeciął nam drogę przed lasem.
Nie poznałam mego ojca, tak łagodnego i spokojnego, nie poznałam mego drogiego Henryka, zawsze przy mnie uśmiechniętego. Teraz był straszny, i piękny, jak rozszalała burza.
Zbliżał się. Koń jego, uczyniwszy ostatni wysiłek, padł wyczerpany. Opiekun mój trzymał w ręku tylko lemiesz swego pługa.
— Strzelajcie! — zawołał przewódca.
Henryk go ubiegł. Ująwszy lemiesz w dwie ręce zadał dwa ciosy. Dwaj żołnierze uzbrojeni w szpady leżeli na ziemi we krwi. Za każdym razem, uderzając przyjaciel mój wołał.
— Jestm! Jestem! Lagarder! Lagarder!
Człowiek który mnie trzymał, chciał uciekać, ale Henryk nie stracił go z oczu. Przeskoczył przez trupy dwóch żołnierzy i dosięgnął go lemieszem. Nie zemdlałam, matko. Później nie byłabym może tak odważną, ale podczas tej strasznej chwili otwierałam szeroko oczy i poruszając rączkami, krzyczałam ile mi sił starczyło:
— Odwagi, ojczulku, odwagi! Odwagi!
...Nie wiem czy bitwa ta trwała więcej jak minutę, obrońca mój wskoczył na konia jednego z zabitych żołnierzy i uciekał galopem trzymając mnie mocno w objęciach. Nie wróciliśmy już do oberży. Henryk powiedział mi, że oberżysta go zdradził, potem dodał:
— Tylko w mieście można się dobrze ukryć.
...Musieliśmy się ukrywać? Nigdy się nad tem nie zastanawiałam, budziła się we mnie ciekawość równocześnie z niedoświadczonem pragnieniem, aby jemu wszystko zawdzięczać. Zadawałam mu różne pytania, uściskał mnie, mówiąc:
— Później, później!
Potem z odcieniem melancholii w głosie dorzucił:
— Czy ci się już znudziło nazywać mnie ojcem?
Nie trzeba być zazdrosną, matko najdroższa, był mi całą rodziną: równocześnie ojcem i matką. To nie twoja wina, ciebie nie było przy mnie.

Gdy przypominam sobie swoje dzieciństwo, mam łzy w oczach. Był taki dobry i tkliwy. Nawet twoje pocałunki, matko droga, nie byłyby słodsze od jego pieszczot. On tak straszny, tak odważny! Och, gdybyś go poznała, matko, jakżebyś go pokochała.

II.
WSPOMNIENIA Z DZIECIŃSTWA.

Nie znałam dotąd miasta. Gdyśmy zobaczyli z daleka dzwonnice Pampeluny, zapytywałam co to takiego.
— To kościoły — odpowiedział mi. — Będziesz tu widziała wielu ludzi. Auroro, pięknych panów i piękne panie, ale nie będziesz już miała kwiatków swego ogródka.
W pierwszej chwili wcale nie żałowałam moich kwiatków. Zachwyciła mnie myśl widzenia pięknych panów i ślicznych pań. Wjechaliśmy do miasta. Szeregi domów ciemnych i wysokich zasłoniło nam niebo.
Za resztę pieniędzy jakie mu zostały Henryk wynajął mały pokoik.
W górach oddycham, świerzem powietrzem; miałam słońce, kwitnące drzewa, łąki i towarzystwo dzieci w moim wieku. Tutaj — cztery mury, a poza nimi długie szeregi domów szarych, smutnych i cichych.
Ciągle byłam samotna, bo Henryk wychodził rano a powracał wieczorem. Przychodził zmęczony z czarnemi rękami. Był smutny, tylko moje pieszczoty przywoływały mu uśmiech na usta.
Żyliśmy w biedzie i jadaliśmy suchy chleb; czasami jednak przynosił mi czekoladę i inne przysmaki. Wtenczas widziałam go znowu szczęśliwym i uśmiechniętym.
— Auroro — rzekł mi jednego wieczoru — nazywam się don Ludwik z Pampeluny, a gdyby cię zapytano o twoje imię, odpowiedz: Marykita.
Dotąd wiedziałam tylko, że nazywa się Henryk. Nie mówił mi nigdy, że jest kawalerem Lagarderem. Dowidziałam się o tem dopiero przypadkiem. Odgadywać też musiałam, ile dla mnie zrobił, gdy byłam małem dzieckiem. Nie chciał widocznie abym wiedziała, jak wiele mu zawdzięczam.
Henryk ma taką naturę; to szlachetność, bezinteresowność, wspaniałomyślność i odwaga doprowadzona do szaleństwa. Dosyć będzie żebyś go zobaczyła, a pokochasz prawie tak, jak ja go kocham.
W tych czasach jednak byłabym wolała, żeby nic był taki delikatny i otwarcie odpowiedział na moje pytania.
Zmienił nazwisko: dlaczego? On taki szczery i dzielny! Jedna myśl mię prześladowała; powtarzałam sobie ciągłe: To dla mnie, to ja jestem jego nieszczęściem.
Oto w jaki sposób dowiedziałam się, jakim rzemiosłem zajmował się w Pampelunie i równocześnie jakie imię nosił niegdyś we Francyi.
Pewnego wieczoru, w tej porze, gdy zazwyczaj mój opiekun wracał do domu, jacyś dwaj szlachcice zastukali do naszych drzwi. Ustaliłam właśnie na stole nasze drewniane talerze (nie mieliśmy ani serwety, ani innego serwisu). Słysząc stukanie myślałam, że to Henryk powraca i pobiegłam mu otworzyć. Na widok dwóch nieznajomych ludzi odskoczyłam przestraszona. Od czasu gdyśmy przyjechali do Pampeluny nikt nas nie odwiedzał. Byli to dwaj rycerze wysokiego wzrostu, chudzi i żółci, wąsy mieli długie i spiczaste. Długie i cienkie rapiery unosiły poły ich czarnych płaszczów. Jeden z nich był stary i gadatliwy, drugi młody i ponury.
— A Dios! Moje śliczne dziecko — rzekł pierwszy. — Czy tu mieszka don Henryk?
— Nie, panie, — odpowiedziałam.
Hiszpanie spojrzeli na siebie. Miody wzruszył ramionami i mruknął:
— Don Ludwik!
— Don Ludwik, święty Boże! — zawołał starszy — don Ludwik, chciałem powiedzieć.
A gdy wahałam się co mu na to odrzec — mówił dalej.
— Wejdź-no Sanszo, mój siostrzanie, wejdź! Poczekamy tu na don Ludwika. Nie kłopocz się o nas, panienko. Usiądź tu siostrzanie Sanszo. Nędznie mieszka ten pan szlachcic, ale co nas to obchodzi! Czy zapalisz siostrzanie Sanszo? Nie? Zrobisz, jak zechcesz.
Siostrzan Sanszo nic odpowiedział ani słowa. Twarz miał niezwykle długą i od czasu do czasu drapał się za uchem, jak chłopiec bardzo zakłopotany. Wuj, don Migel zapalił cygaro i zaczął zozmawiąć z wielkiem ożywieniem. Umierałam ze strachu że mój opiekun będzie się na mnie gniewał.
Nareszcie usłyszałam kroki na schodach, chciałam wybiedz na jego spotkanie, ale don Migel miał dłuższe nogi odemnie i wyprzedziwszy mnie, począł wołać ze schodów:
— Spiesz się don Ludwiku, siostrzan mój don Sanszo czeka na ciebie już od pół godziny. A Dios! A Dios! Szczęśliwy jestem, że waszmość pana poznałem, mój siostrzenice Sanszo także. Nazywam się don Migiel Krencha z Sant-Jago. Mój siostrzan, don Sanszo nosi to samo nazwisko. To syn mojego brata don Ramona Krencha. Całujem wam rączki, don Ludwiku z całego serca, Santa Trinida! Z całego serca.
Siostrzeniec Sanszo powstał, ale nic nie mówił.
Henryk zatrzymał się na schodach. Brwi miał zmarszczone, na twarzy malował się niepokój.
— Czego waszmościowie chcecie? — zapytał.
— Wejdźcie panie! — prosił don Migel, cofając się grzecznie, aby mu zostawić wolne przejście.
— Czego waszmościowie chcecie? — powtórzył Henryk.
— Przedewszystkiem przedstawiam wam mojego siostrzana Sanszo.
— Do dyabła! — zawołał Henryk tupnąwszy nogą. — Czego odemnie chcecie?
Zawsze bardzo się go bałam, gdy był tak zagniewanym.
Wuj Migel cofnął się trochę, ale przyszedł prędko do siebie.
— Oto co nas tu sprowadza — zaczął znowu, powiem krótko, ponieważ nie macie waszmość ochoty do rozmowy. Kuzyn nasz, don Burgos, który w roku dziewiędziesiątym piątym towarzyszył ambasadorowi hiszpańskiemu w Paryżu, poznał waszmość u puszkarza Kuency. Jesteś kawalerem Henrykiem Lagarder.
Henryk pobladł i opuścił oczy. Myślałam że mu zaprzeczy.
— Pierwsza szpada na świecie! — ciągnął dalej don Migel — człowiek, któremu nikt się nie oprze. Nie zaprzeczaj nam kawalerze, jestem pewny tego, co mówię.
— Nie zaprzeczam — odrzekł Henryk ponurym głosem — ale wiedzcie, że drogo może was kosztować odkrycie mojej tajemnicy.
Mówiąc to zamknął drzwi od sieni.
Siostrzeniec Sanszo począł drżeć jak liść.
— O Dios! — zawołał wuj Migel bez cienia zakłopotania. — To będzie nas kosztować ile zechcesz, panie kawalerze! Przyszliśmy tu z pełnemi kieszeniami... No, mój siostrzanie wypróżnijmy nasze saki!
Ogromny Sanszo, dzwoniąc zębami, położył na stole kilka garści pistolów, wuj uczynił to samo.
Henryk patrzył na nich ze zdziwieniem. Ja ukryłam się w alkowie.
— He, he! — rzekł don Migel dźwięcząc złotem, — nie zarabia się tyle, rzeźbiąc rękojeści szpad u Kuency. Nie gniewajcie się panie kawalerze, nie przyszliśmy tu, aby wam wykradać dlaczego świetny Lagarder poniżył się do tego rzemiosła, psującego białe ręce i męczącego piersi, nieprawda mój siostrzanie.
Siostrzeniec skłonił się niezgrabnie.
— Przychodzimy dokończył wymowny Hiszpan, — aby pomówić z waszmość panem w pewnej sprawie rodzinnej.
— Słucham, — odrzekł Henryk.
Don Migel usiadł i zapalił cygaro.
— Sprawa rodzinna — mówił dalej — zwyczajna sprawa rodzinna. Nieprawda don Sanszo? Trzeba wam wiedzieć panie kawalerze, że w naszej rodzinie jesteśmy wszyscy dzielni, jak Cydowie. Ja którego tu widzisz spotkałem raz dwóch Hiszpanów z Tolosy. Byli oni silni i olbrzymi chłopi... Ale opowiem waszmości tę historyę innego dnia. Nie chodzi tu o mnie, ale o mojego siostrzana Sanszo. Otóż mój siostrzeniec starał się uczciwie o rękę pewnej ładnej dziewczyny. Jakkolwiek chłopak jest porządny, bogaty i niegłupi, o nie! dziewczyna długo nie mogła się zdecydować. W końcu zakochała się ale, wyobraź sobie, panie kawalerze, w kim innym. Nieprawda mój siostrzanie?
Pomny don Sonszo mruknął potwierdzająco.
— Rozumiesz waszmość — mówił dalej don Migel — dwa koguty o jedną kurę, to bitwa! Miasteczko nieduże, nasi dwaj młodzieńce spotykali się codziennie. Głowy się zapaliły; mój siostrzan stracił cierpliwość i kawalerze, zamiast dać, dostał policzek. I waszmość pojmujesz — przerwał — Krencha dostał policzcie. Krew i śmierć! Prawda don Sanszo. Żelazem trzeba pomścić to uchybienie.
Mówiąc to, don Migel mruknął okiem na Henryka zarazem dobrodusznie i straszliwie.
— Nie powiedziałeś mi waszmość jeszcze czego właściwie odemnie chcecie — rzekł Henryk.
Mimowoli oczy jego kilka razy zwróciły się na złoto, rozrzucone na stole. Byliśmy tacy biedni!
— Zaraz, zaraz! — odrzekł don Migel. — To można odgadnąć, nieprawda don Sanszo? Żaden z Krenchów nie dostał przedtem policzka, to po raz pierwszy zdarzyło się w historyi. Krenchowie widzicie panie kawalerze są lwami! A szczególnie mój siostrzan don Sanszo, ale...
Zatrzymał się po tem “ale”.
Twarz Henryka rozjaśniła się a wzrok padł znowu na złoto ułożone na stole.
— Zdaje mi się, że zrozumiałem — rzekł; — i gotów jestem wam służyć.
— Chwała Bogu! — zawołał don Migel! Na świętego Jacka, oto szlachetny kawaler.
Siostrzeniec Sanszo zapomniał o swej flegmatycznej naturze i z zadowoleniem zacierał ręce.
— Wiedziałem że się zgodzimy! — ciągnął dalej wuj. — Don Burgos nie oszukiwałby nas. Ten łotr nazywa się don Ramiro Nuzes z San Jose! Jest mały brodaty, wysokie ramiona.
— Nie potrzebuję wiedzieć tego wszystkiego — przerwał Henryk.
— Owszem, owszem! Do dyabła! Nie trzeba się pomylić! W zeszłym roku poszedłem do dentysty, nieprawda siostrzanie Sanszo? I prosiłem go, żeby mi wyrwał ząb, na który cierpiałem oddawna. Ten gałgan wziął moje pieniądze, ale zamiast chorego, bolącego zęba, wyrwał mi zdrowy.
Widziałam, jak czoło Henryka nagle się zasępiło, brwi zsunęły się. Wuj Migel nie zwrócił na to uwagi.
— My płacimy — mówił dalej — i chcemy, żeby robota wykonana była porządnie, jak należy. Czy niesłusznie? Don Ramiro ma rude włosy i nosi zawsze szary filcowy kapelusz z czarnemi piórami. Przechodzi codziennie o siódmej wieczór koło oberży “Trzech Maurów” na ulicy św. Józefa.
— Dosyć przerwał Henryk — myśmy się zrozumieli.
— Jakto! Jakto! — zawołał don Migel.
— Myślałem, że chcecie, abym uczył don Sansza władać szpadą.
— Santa Trinidad! — zawołał don Migel. — My wszyscy z domu Krenchów jesteśmy, pierwszorzędnymi fechmistrzami. Dziecko bije się na sali, jak święty Michał, ale na placu może się przytrafić wypadek. Myśleliśmy, że waszność napadniesz na don Ramiro koło oberży “Trzech Maurów” i pomścisz honor mojego siostrzana, don Sanszo.
Henryk nic na to nie odpowiedział. Zimny uśmiech na jego ustach wyrażał tak głęboką; pogardę, że wuj i siostrzeniec zamienił między sobą zakłopotane spojrzenia. Henryk wskazał palcem rozłożone na stole złoto. Nie mówiąc ani słowa dwaj Hiszpanie schowali je do kieszeni. Wtedy znów Henryk wskazał im ręką drzwi. Wyszli, kłaniając się, aż do ziemi.
Dnia tego jedliśmy suchy chleb, Henryk nic nie przyniósł na kolacyę.
Byłam naturalnie za mała, żeby zrozumieć całą doniosłość tej sceny, a jednak zrobiła na mnie żywe wrażenie. Długo myślałam o spojrzeniu, które Henryk rzucił na złoto Hiszpanów.
Nazwisko Legarder zadźwięczało mi w uszach i wstrząsnęło duszą. Młoda i odosobniona od świata nie wiedziałam jaka dziwna otaczała je sława, słyszałam w niem hałasy bitwy, Pamiętałam przestrach porywających mnie ludzi, gdy Henryk, sam przeciwko nim wszystkim. rzucił im w twarz to imię. Później dowiedziałam się kim był kawaler Henryk Legarder i było mi smutno. Szpada jego igrała z ludzkiem życiem, kaprys — z sercami kobiet. Byłam smutna, bardzo smutna! Ale czy dlatego to mogłam przestać go kochać?
Matko droga, nie znam wcale świata. Może nie jestem podobna do innych młodych dziewcząt, ale gdy się dowidziałam, jak wiele grzeszył, pokochałam go jeszcze mocniej. Zdawało mi się, że byłam ważnym czynnikiem w jego życiu. Zmienił się tak bardzo, odkąd został moim przybranym ojcem!
Matko moja nie oskarżaj mnie o zarozumiałość. Czuję, że byłam jego rozumem, cnotą, dobrocią. Może się mylę, mówiąc, że mocniej go pokochałam, pokochałam go inaczej. Rumienię się pod jego ojcowskimi pocałunkami, a gdy jestem sama, płaczę po cichu.
Ale zapominam się i mówię o rzeczach wczorajszych...
W Pampelunie już Henryk zaczął moją edukacyę. Nie miał ani czasu, żeby mnie uczyć, ani pieniędzy na książki. Pracował bowiem dużo a mało zarabiał. Uczył się właśnie rzemiosła, którem potem wsławił się w całej Hiszpanii pod nazwiskiem Cincelador. Tymczasem był powolny i niezgrabny. Pan jego źle się z nim obchodził.
I on były ułan Ludwika XV, on, dumny młodzieniec zabijający niegdyś za jedno słowo, za jedno spojrzenie, cierpliwie znosił wymówki i przekleństwa hiszpańskiego rzemieślnika! Miał córkę! Gdy wracał do domu z kilkoma monetami w kieszeni zarobionemi w pocie czoła czuł się szczęśliwym, bo ja uśmiechałam się do niego!...
Niejeden uśmiechnąłby się z litości, ale pewna jestem, że ty, matko, będziesz miała łzy w oczach, gdy ci powiem, że Lagarder miał jedną tylko książkę: był to “Traktat o fechtunku przez mistrza Franciszka Delapalma z Paryża, nauczyciela fechtunku nagrodzonego w Parmie i Florencyi, członka Akademii fechtunku w Mannheim i w Neapolu, mistrza sztuki wojennej przy Delfinie Francyi, i t. d., i t. d.”, zakończony “Opisem różnych cięć, ciosów i pchnięć używanych w natarciu i obronie, przez Venturą z tejże Akademii w Neapolu, poprawione i dopełnione przez J. F. Delambra profosa Kadetów Paryż, 1667”.
Nie dziw się mojej pamięci. To były pierwsze słowa, jakie przeczytałam. Umiem je, jak katechizm.
Henryk uczył mnie czytać na starym podręczniku fechtunku. Nigdy nie trzymałam szpady, w ręku, ale umiem dobrze teoryę fechtunku. Znam cięcie trzecie i czwarte, zwykłą zasłonę, cięcie proste i na odlew, dwa odbicia, zasłonę ogólną i złożoną, półkole, pchnięcie proste ciosy podstępne i wiele innych.
Książka nic nie znaczy, wierzaj mi, matko. Wszystko zależy od nauczyciela. Prędko zaczęłam odczytywać te bezsensowne piśmidła, ułożone przez czterch fechmistrzów, nieuków. Cóż mnie obchodziły brutalne zasady tej sztuki zabijania? Henryk pokazywał mi litery cierpliwie i łagodnie. On trzymał książkę, a ja słomką wskazywałam każdą literę, nazywając ją odpowiednio. Nie była to praca, lecz miła zabawa. Gdy dobrze czytałam, całował mnie. Potem klękaliśmy oboje i zmawiał ze mną wieczorną modlitwę.
Był mi matką! Matką tkliwą i próżną o swoją ukochaną córeczkę! Czyż mnie nie ubierał, czy nie czesał sam moich włosów! Jego płaszcz był zniszczony i połatany, ale ja miałam zawsze całe sukienki.
Raz zastałam go z igłą w ręku, starał się zacerować moją rozdartą sukienkę. O nie śmiej się, nie śmiej, matko droga! Lagarder to robił, kawaler Lagarder, przed którym opadały najstraszniejsze szpady!
W niedzielę, gdy zakręcał mi loki i zawiązał fryzeczkę, gdy wyczyścił miedziane guziki mego staniczka, że błyszczały, jak złote i zawiesił mi na szyi niklowy krzyżyk, jego pierwszy podarunek, prowadził mnie z dumą do kościoła. Słuchaliśmy mszy świętej. Dla mnie i przezemnie stał się pobożnym.
Po skończonej mszy, wychodziliśmy za mury, pozostawiając za sobą ponure i smutne miasto. Jakże nasze piersi spragnione były świeżego powietrza! Jak jasno i łagodnie świeciło tam słońce!
Szliśmy na puste pola. Henryk chciał dzielić moje zabawy. Był wtedy dziecinniejszym chyba odemnie.
Koło południa, gdy się zmęczyłam, a było gorąco, prowadził mnie w cień lasku. Siadał u stóp drzewa, a ja zasypiałam na jego rękach. On czuwał, odganiając odemnie muchy i komary. Czasami udawałam tylko, że śpię i patrzyłam na niego poprzez przymknięte powieki. Oczy jego nieustannie spoczywały na mojej postaci; kołysząc mnie do snu, uśmiecha! się łagodnie.
Potrzebuję tylko przymknąć oczy, aby odtworzyć sobie ten obraz przeszłości. Czy kochasz go teraz matko?
Przed spaniem, albo potem, według mego kaprysu — bo byłam samowładną panią i królową — urządzaliśmy sobie obiad na trawie. Trochę czarnego chleba z mlekiem.
Czy pamiętasz, matko, swoje najwspanialsze uczty? Opiszesz je mi, bo, ja tego wcale nie znam. Jestem jednak pewna, że nasze uczty więcej były warte od twoich, czarny chleb i mleko, wydawały się nam rajskimi przysmakami! Szczera radość, pieszczoty, szalony śmiech z każdej drobnostki, śpiewki, zresztą czy ja wiem jeszcze? Potem znowu zabawa; chciał, żebym była zdrowa i silna. Po drodze do domu spokojna rozmowa, przerywana jednak kwiatkiem, który trzeba zerwać, barwnym motylkiem, którego chce się złapać, białą owieczką beczącą w oddali, która się dopomina pieszczoty.
W tych rozmowach kształcił się bezwiednie mój umysł i serce. Sam zaś czytywał w sekrecie, uczył się; aby potem mnie uczyć tego samego. Poznawałam Boga i historyę jego ludu, dowiadywałam się o cudach nieba i ziemi.
Czasami, gdyśmy sami byli, zapytywałam go o moją rodzinę; często mówiłam mu o tobie, droga matko. Stawał się smutnym i nie nie odpowiadał. Czasami mówił:
— Auroro, przyrzekam ci, że poznasz swoją matkę.
Ta obietnica, uczyniona tak dawno, spełni się kiedyś, jestem tego pewna, bo Henryk nigdy nie skłamał. I jeżeli mam wierzyć przeczuciom mego serca, chwila ta już jest blizką. O matko moja, jak bardzo będę cię kochała!
Ale chcę skoczyć opowiadanie o mojej edukacyi. Uczyłam się jeszcze długo potem gdyśmy opuścili Pampelunę, ale nic miałam nigdy oprócz Henryka innego nauczyciela.
To nie jego wina. Potem gdy jego świetny talent artysty stał się głośnym, gdy każdy z wielkich panów Hiszpanii chciał mieć za cenę złota wyrzeźbioną rękojeść szpady przez mistrza Ludwika Cinceladra, rzekł do mnie.
— Będziesz uczoną, drogie dziecko; w Madrycie są sławne szkoły, gdzie młode dziewczęta uczą się wszystkiego, co potrzebne jest szlachetnym pannom.
— Chcę, żebyś ty tylko ojczulku był moim nauczycielem zawsze i zawsze! — odrzekłam.
Uśmiechnął się i odpowiedział.
— Nauczyłem cię już wszystkiego, co sam umiem, Auroro.
— A więc — zawołałam — nie chcę wcale wiedzieć więcej od ciebie, najdroższy ojczulku!

III.
GITANITA.

Od czasu, gdy jestem dorosłą, często płaczę, ale natura moja całkiem jak dziecka: śmieję się, zanim łzy mi obeschną.
Czytając, tę chaotyczną gadaninę, wrażenia bitwy, historyę dwóch Hiszpanów: don Migela i jego siostrzeńca, pierwsze nauki czytania na starej książce fechtunkowej, opowiadania o moich dziecinnych uciechach, czytając to wszystko powiesz zapewne sobie: szalona!
Ta prawda radość doprowadza mnie nie raz do szaleństwa, ale nie jestem też słabą w zmartwieniu. Szczęście mnie upaja. Nie znam rozkoszy światowych i nie pragnę ich, pożądam tylko radości serca. Jestem wesoła, dziecinna, wszystko mnie bawi, jakiem, niestety, wiele nie cierpiała.
Trzeba było opuścić Pampelunę, gdzie poczęliśmy się trochę wzbogacać i Henryk zdołał nawet zaoszczędzić małą sumkę pieniędzy.
Miałam wtedy mniejwięcej lat dziesięć.
Pewnego wieczoru Henryk powrócił zaniepokojony i stroskany; powiększyłam jeszcze jego niepokój opowiadając, że przez dzień cały jakiś człowiek okryty ciemnym płaszczem stał na straży pod moim oknem. Wieczoru tego Henryk nie siadł wcale do stołu. Przygotowywał broń i ubrał się jakby do długiej podróży. Gdy się ściemniło, kazał mi też włożyć ciepłą sukienkę i sam zasznurował mi wysokie buciki.
Potem wyszedł na ulicę z gołą szpadą w ręku.
Zostałam sama w okropnej trwodze. Dawno nie widziałam go tak wzburzonym. Ale wrócił niebawem, począł pakować naszą odzież.
— Wyjedziemy stąd, Auroro, — rzekł mi.
— Na długo? — zapytałam.
— Na zawsze.
— Jakto! — zawołałam, spoglądając na nasze biedne gospodarstwo. — I zostawimy to wszystko?
— Tak, wszystko — odparł ze smutnym uśmiechem. — Na rogu tej ulicy jest jeden biedny stolarz, on będzie naszym spadkobiercą; mówiłem z nim o tem i jest z tego szczęśliwy. Tak idzie życie!
— Ale gdzie pójdziemy? — zapytałam jeszcze.
— Bóg to wie tylko, — odpowiedział uda* dając wesołość. — W drogę, maleńka, już czas!
Wyszliśmy.
A teraz nastąpi coś strasznego do opisania, matko droga. Pióro moje zatrzymało się na chwilę, ale nie chcę nic przed tobą ukrywać.
Gdyśmy zeszli ze schodów, ujrzałam leżący na środku ulicy, jakiś ciemny przedmiot. Henryk chciał mnie odciągnąć w inną stronę, ale mu się wyrwałam dzięki temu, że obładowany był naszymi tłomoczkami i pobiegłam do czarnej masy, która zwróciła moją uwagę. Henryk wydał lekki okrzyk i chciał mnie zatrzymać. Zawsze go słuchałam, ale teraz zapóźno było się cofnąć, dojrzałam już pod płaszczem kształty ludzkiego ciała i poznałam płaszcz tajemniczego wartownika, który cały dzień spacerował przed moim oknem. Uniosłam płaszcz.... był to rzeczywiście ten sam człowiek. Nie żył już i pławił się we krwi władnej. Padłam bez zmysłów w tył, jakbym sama otrzymała śmiertelny cios.
A więc tuż obok mnie rozegrać się musiała bitwa, bo przecież Henryk wyszedł ze szpadą! A więc raz jeszcze Henryk narażał dla mnie swe życie! Najpewniejszą byłam, że dla mnie.
Gdy się ocknęłam z omdlenia, była już noc zupełna. Zdawało mi się, że leżałam sama w jakimś pokoiku, biedniejszym jeszcze niż nasz w Pampelunie. Był to pokój, jaki się zwykle spotyka na pierwszem piętrze hiszpańskiej oberży. Z dolnej sali dochodził tu szmer ludzkich głosów.
Leżałam na wielkim łóżku zasłanym podartym siennikiem. Światło księżyca wchodziło przez okno nieosłonione okiennicami. W jego blasku widziałam naprzeciwko łóżka liście dwóch wielkich dębów, które kołysał wietrzyk.
Zawołałam cicho na Henryka, nikt mi nie odpowiadał, ale dojrzałam jakiś cień poruszający się po ziemi i w chwilę potem Henryk stanął przy moim łóżku. Dał mi znak ręką, żebym milczała i szepnął jak mógł najciszej.
— Wpadli na nasze ślady. Są na dole.
— Kto? — zapytałam.
— Towarzysze tego, który leżał pod płaszczem.
Trupa! Czułam, że drżę od stóp do głowy i myślałam, że zemdleję. Henryk ścisnął mnie za rękę i szeptał dalej:
— Byli przed chwilą za drzwiami. Próbowali je otworzyć. Przytrzymałem drzwi ramieniem, jak sztabą. Nie odgadli, jaką przeszkodę napotkali, zeszli więc po narzędzia, żeby otworzyć drzwi. Za chwilę wrócą.
— Ale coś ty im zrobił Henryku, że prześladują cię tak zawzięcie.
— Wydarłem tym wilkom zdobycz, którą mieli już rozerwać! — odpowiedział.
Mnie? To mnie on wyrwał Zrozumiałam go dobrze. Ta myśl radowała i rozdzierała serce moje. Ja byłam przyczyną jego niedoli, ja złamałam mu życie. Ten człowiek tak piękny jeszcze niedawno, taki szczęśliwy i świetny, teraz ukrywał się, jak złoczyńca. Oddał mi swoje całe życie. Dlaczego?
— Ojczulku — rzekłam — ojczulku drogi, zostaw mnie tutaj i uciekaj, błagam cię.
Położył mi rękę na ustach.
— Dziecko kochane! — wyszeptał. — Jeżeli mnie zabiją, będę zmuszony opuścić ciebie, ale mnie jeszcze nie^mają w swej mocy. Wstań!
Uczyniłam wysiłek, aby go usłuchać, byłam bardzo osłabiona.
Później dowiedziałam się, że mój ukochany Henryk, niósł mnie wpół żywą na rękach przez całą drogę z Pampeluny, aż do tego odległego domku i wstąpił do oberży, aby odpocząć. Dano mu tu pokój.
Zaledwie Henryk upadający ze znużenia położył się na wiązce słomy, rozłożonej na ziemi, nagle usłyszał tentent kopyt końskich. Konie zatrzymały się przed oberżą. Henryk zrozumiał odrazu, że sen i odpoczynek musi odłożyć na kiedyindziej; otworzył więc cichutkoo drzwi i zeszedł z kilku schodów.
Na dole rozmawiano. Obdarty gospodarz mówił;
— Jestem szlachcicem i nie wydam moich gości.
Henryk usłyszał dźwięk rzuconego na stół złota. Szlachcic — gospodarz miał już zamknięto usta.
Jakiś głos który mój opiekun znał dobrze, rozkazał:
— Do roboty i prędko ją skończyć!
Henryk wrócił do pokoju i zamknął drzwi. Spojrzał na okno, żeby zobaczyć, czy niema jakiego sposobu ucieczki. Gałęzie dębów uderzały w okno. Domek otoczony był małym ogródkiem, poza nim ciągnęły się pola, dalej w blasku księżyca między drzewami, błyszczała woda jakiejś rzeki.
Tymczasem nieprzyjaciele wchodzili już na schody. Henryk założył drzwi własnem ramieniem, sztaby bowiem nie było. Próbowali otworzyć, pchali, uderzali we drzwi, ale ramię Henryka mocne jest, jak żelazo.
— Blada, jesteś, moja maleńka — mówił dalej Henryk, gdy wstałam z łóżka, — ale dzielna z ciebie dziewczynka i pomożesz mi, prawda?
— O tak! — zawołałam uradowana myśląc, że mu mogę pomódz.
Poprowadził mnie do okna.
— Czy dasz radę zejść po tych schodach? — zapytał, wskazując mi gałęzie i pień jednego z dębów.
— Tak — odrzekłam — jeżeli mi przyrzekniesz ojczulku, że ty także zejdziesz do mnie natychmiast.
— Przyrzekam ci kochanie. Natychmiast, albo nigdy, drogie biedactwo! — dodał cicho, podnosząc mnie w górę.
Byłam tak odurzoną, że na szczęście nie rozumiałam jego ostatnich słów.
Henryk otworzył okienko i w tej chwili na schodach dały się słyszeć liczne kroki, a Henryk skoczył ku drzwiom.
— Gdy będziesz już na dole — rzekł mi jeszcze — rzuć w okno jaki kamyczek, to będzie dla mnie znak. Potem prześlizgnij się wzdłuż płotu, aż do rzeki.
Stałam jeszcze w oknie, gdy słyszałam, jak wkładano drąg pode drzwi. Zatrzymałam się, chciałam zobaczyć, co się stanie.
— Schodź, schodź! — szepnął niecierpliwie Henryk.
Usłuchałam. Na dole podniosłam kamyczek i rzuciłam w otwarte okno.
W tej chwili usłyszałam na górze głuchy hałas. Widocznie wyważono drzwi. To odjęło mi siły, byłam jakby przykuta do ziemi.
Z pokoju rozległy się dwa wystrzały, potem na parapecie okna ukazała się postać Hen rylca. Jednym skokiem, bez pomocy gałęzi był już przy mnie.
— Ach, nieszczęsna! — zawołał dojrzawszy mnie. — Myślałam że jesteś już ocalona! Będą strzelali.
Unosił mnie już w ramionach. Z okna padło kilka strzałów. Czułam, że zadrżał gwałtownie.
— Czy jesteś ranny? — zawołałam.
Staliśmy w ogródku. Henryk zatrzymał się w pełnem świetle księżyca i zwracając piersi ku bandytom, którzy w oknie nabijali broń ponownie, zawołał dwukrotnie:
— Lagarder! Lagarder!
Potem przeskoczył parkan i jednym tchem dobiegł do rzeki.
Ścigano nas. Rzeka w tem miejscu płynęła szybko. Szukali oczami łódki, gdy Henryk nie zwalniając kroku i trzymając mnie ciągle na rękach rzucił się w nurty wody. Widzialni dobrze, że była to dla niego rzecz niełatwa. Jedną ręką trzymał mnie ponad głową, drugą, rozcinał fale wody. W kilka minut dosięgnęliśmy przeciwległego brzegu.
Nasi nieprzyjaciele naradzali się z drugiej strony rzeki.
— Będą szukać przewodnika — rzekł Henryk — nie jesteśmy jeszcze ocaleni.
Ogrzewał mnie piersią swoją, bo byłam zziębnięta i drżąca.
Na drugim brzegu słyszeliśmy tentent galopujących koni. Prześladowcy nasi szukali przewoźnika, żeby przebyć rzekę i pogonić za nami. Wiedzieli, że nie możemy długo przed nimi uciekać. Gdy odgłos ich koni zgubił się w oddali, Henryk wskoczył znowu do wody i przepłynął rzekę z powrotem.
— Jesteśmy już bezpieczni, dziecinko moja — rzekł mi, gdyśmy stanęli na ziemi. Teraz trzeba ciebie wysuszyć, a mnie obandażować.
— Wiedziałam ojczulku, że jesteś raniony! — zawołałam.
— Głupstwo! chodź!
Skierował się w stronę domu oberżysty, który nas zdradził. Gospodarz i jego żona siedzieli w jadalnej sali i śmiali się, rozmawiając. Henryk w jednej chwil skrępował ich i rzucił na ziemię.
— Milczcie — zawołał, bo oberżysta wraz z żoną, myśląc, że chce ich zabić, krzyczeli rozpaczliwie. — Był czas, że podłożyłbym ogień pod waszą budę, jakżeście na to zasłużyli. Ale nie uczynię wam nic złego, ten anioł was ocalił.
Położył rękę na moich zmoczonych włosach.
Chciałam mu jak najprędzej pomódz w opatrzeniu rany, na prawej łopatce, która silnie krwawiła z powodu wysiłków podczas ucieczki, Henryk poszedł jednak najpierw na górę, a ja obwinięta w jego płaszcz czekałam, aż wyschnie moje ubranie i przygotowałam szarpie. Potem opatrzyłam mu ranę.
— Już mnie nie boli — rzekł mi — tyś mnie wyleczyła.
Gospodarz i jego żona wciąż leżeli na ziemi cicho, jak nieżywi. Henryk zniósł z góry nasze tobołki i koło trzeciej rano opuściliśmy, oberżę. Wsiedliśmy na wielkiego starego muła, którego Henryk znalazł w stajni. Zapłacił za niego oberżyście i wyjeżdżając rzekł mu:
— Jeżeli powrócą pokłoń im się od kawalera Lagardera i to powiedz: Bóg i Najświętsza Panna opiekują się sierotą, W tej chwili Lagarder niema ochoty zajmować się osłami, ale przyjdzie czas i na was!”
Stary muł, pomimo nędznego wyglądu, dobrze nam się wysługiwał. O świcie dojechaliśmy do Estrella, a stamtąd wyruszyliśmy z przewodnikiem do Burgos po drugiej strony góry. Henryk chciał się jak najbardziej oddalić od francuskiej granicy. Nieprzyjaciele jego byli Francuzami.
Miał zamiar zatrzymać się w Madrycie.
My, biedne, zaginione dzieci, mamy bujną wyobraźnię, gdy chodzi o naszych nieznanych rodziców. Czy jesteś bogatą matko droga. Musisz być potężną, jeżeli tak uparcie prześladują twoją córkę.
Jeżeli jesteś bogatą, nie możesz mieć pojęcia o podróży po tej pięknej i poetycznej ziemi Hiszpanii, pod której jasnem niebem ukrywa się smutna, ale dumna nędza. Ta rycerska rasa zwycięzców nad Maurami upadła i spodlała. Ze swych dawnych i wzniosłych cnót zachowali tylko komedyancką dumę przystrojoną łachmanami.
Krajobraz jest cudowny; mieszkańcy leniwi smutni i haniebnie brudni.
Rzadko kiedy można dostać coś do zjedzenia w oberżach, gdzie zabijają zwykle podróżników schodzących z tego świata bez kolacyi.
W drodze z Pampeluny do Burgos mieliśmy wiele przygód, ale żadna z nich nie miała nic wspólnego z naszymi prześladowcami, dopiero po drodze do Madrytu spotkaliśmy się z nimi raz jeszcze.
Przejechaliśmy może połowę drogi, słońce zachodziło już poza drzewa, a nigdzie nie widzieliśmy żadnej oberży, gdziebyśmy się mogli zatrzymać. Wieczór nadchodził, coraz rzadziej spotykaliśmy po drodze podróżnych. Była to niebezpieczna pora, ale na szczęście wieczoru tego nie spotkało nas nic złego, przeciwnie nadarzyła nam się sposobność do spełnienia dobrego uczynku. Oto właśnie wtedy, matko droga, znaleźliśmy naszą śliczną Florę, moją kochaną giganitę, pierwszą i jedyną przyjaciółkę.
Dawno już rozstaliśmy się, a jednak jestem pewna, że i ona mnie pamięta. W dwa lub trzy dni po naszym przyjeździe do Paryża siedziałam w sali na dole i śpiewałam. Nagle z ulicy doleciał mnie jakiś okrzyk. Zdawało mi się, że rozpoznaję głos. Koło okna przejechała kareta, wielka podróżna kareta bez herbów z zapuszczonemi storami. Omyliłam się bezwątpienia, ale od tego czasu stoję przed oknem w nadziei, że ujrzę jej wdzięczną postać, lekką zaledwie dotykającą ziemi nóżkę i jej czarne oczy błyszczące poza koronkowym woalem.
Koronki! Dlaczego Flora miałaby być w Paryżu?
Droga prowadziła nad przepaścią, na samym jej krańcu spało jakieś dziecko. Zobaczyłam je pierwsza i prosiłam Henryka, żebyśmy się zatrzymali. Zeskoczyłam na ziemię i uklękłam przy dziecku. Była to mała Cyganka w moim wieku i taka ładna. Nigdy nie widziałam nie tak ślicznego, jak Flora: ona jest uosobieniem wdzięku, urokiem, ujmującym wesołością.
Nie wiem dlaczego miałam dziwną ochotę ucałować ją. Pocałunek mój obudził dziewczynkę, która z uśmiechem mi go oddała, ale przelękła się na widok Henryka.
— Nie bój się — rzekłam — to mój przyjaciel, mój ojciec ukochany, który cię pokocha, bo ja cię już kocham. Jak się nazywasz?
— Flora. A ty?
— Aurora.
Dziewczynka uśmiechnęła się.
— Stary poeta — wyszeptała, — który układa nasze pieśni, mówi często o łzach Aurory-Jutrzenki, które są jak perły na kielichach kwiatów.
Ale jestem pewna, że ty nigdy nie płakałaś, ja płaczę często.
Nie rozumiałam co mówiła o tym starym poecie. Tymczasem zawołał nas Henryk. Nagle Flora przyłożyła rękę do piersi i zawołała:
— Och, jaka jestem głodna!
Widziałam, że zbladła. Podtrzymałam ją. Henryk zeszedł z grzbietu muła na ziemię. Flora opowiedziała nam, że nie jadła od wczoraj rano. Henryk dał jej kawałek chleba, jaki miał przy sobie i trochę wina. Jadła chciwie, gdy skończyła, spojrzała Henrykowi prosto w twarz potem popatrzyła na mnie.
— Wy nie jesteście do siebie podobni — wyszeptała. — Dlaczego mnie nikt nie kocha?
Dotknęła ustami ręki Henryka i dodała;
— Dziękuję, panie rycerzu, jesteś równie dobry, jak piękny. O proszę nie zostawiajcie mnie na noc na drodze!
Henryk zawahał się. Cyganie są niebezpieczni i przebiegli złoczyńcy.
Opuszczenie dziecka mogło być zasadzką. Ale ja tak się za nią wstawiałam, tak prosiłam, że wkońcu zgodził się zabrać Cygankę.
Jechaliśmy dalej szczęśliwie, tylko biedny muł miał o jeden ciężar więcej.
W drodze opowiadała nam Flora swoją hiótoryę. Należała do bandy Cyganów jadących także do Madrytu. Dnia poprzedniego nie wiadomo z jakiej przyczyny, bandę jej gonił oddział żołnierzy. Flora ukryła się pod jakimś krzakiem, podczas, gdy jej towarzysze rozproszyli się, uciekając. Gdy pogoń przeszła, Flora chciała połączyć się z bandą, ale nie mogła natrafić na dobrą drogę. Przejezdni, których zapytywała, rzucali na nią kamieniami, bo była Cyganką.
Noc nadeszła. Flora spędziła ją w starym młynie. Na szczęście sen zastępuje jedzenie, bo biedna Flora nie jadła cały dzień. Nazajutrz szła od rana do wieczora nic nie kładąc do ust. W wioskach psy ujadały na nią, a dzieci obrzucały obelgami. Po drodze spotykała ślady cygańskich sandałów i to dodawało jej otuchy.
Cyganie żyjący bandami, mają zazwyczaj umówione miejsce, gdzie się mają wszyscy zbierać przed odjazdem. Flora wiedziała, gdzie to miejsce, ale było ono daleko, daleko w górach.
Było to nam po drodze. Uprosiłam Henryka, żeby aż tam odwieźć Florę.
Zajechaliśmy na noc do jakiejś nędznej oberży i we trójkę zjedliśmy skromną kolacyę.
Od czasu, gdy Flora nam towarzyszyła, podróż nasza stała się mniej monotonną. Flora była również wesołą, jak ja, ale o wiele wymowniejszą sprytniejszą. Umiała tańczyć i śpiewać. Zabawiała nas opowiadaniem o różnych przygodach z życia cygańskiego.
I tak spędziła z nami cały tydzień. Tymczasem dojechaliśmy do Saint Lucar pod górą Balandron. Na widok tej ponurej i skalistej góry, gdzie miałam się rozstać z moją drogą Florą, posmutniałam bardzo. Przyzwyczaiłam się do Flory. Przez cały dzień siedziałyśmy na jednym mule, trzymając się wzajemnie i rozmawiając bezustanku. Ona kochała mnie bardzo, ja uważałam ją za siostrę.
Dzień był upalny, od rana niebo pokrywały niebo chmury, a powietrze ciążyło, jak przed zbliżającą się burzą. Gdyśmy wjechali w góry poczęły padać duże krople deszczu. Henryk okrył na obie swym płaszczem i jechaliśmy dalej pod górę, pędząc leniwego muła.
Flora obiecywała nam serdeczne przyjęcie u jej braci. Nawet ulewny deszcz nie mógł nas przestraszyć, ani Henryka, ani mnie, ani Florę, rozbawione pod okryciem, które nas łączyło.
Chmury przechodziły tocząc się jedna za drugą i rozdzierając się czasami, ukazywały błękit nieba. Na zachodzie chaotyczna masa chmur przybrała barwę purpurową, to jedyne światło na niebie, zabarwiało wszystko na czerwono.
Droga nasza prowadziła w linii spiralnej po pochyłym i skalistym brzegu góry. Wiatr był tak silny, że nogi naszego muła drżały.
— To dziwne! — zawołałam. — Jak w tem świetle widać różne przedmioty. Tam w zagłębieniu skały zdawało się, że widziałam dwóch ludzi przylepionych do kamieni.
Henryk spojrzał żywo w tamtą stronę.
— Nic nie widzę — rzekł.
— Już ich niema — szepnęła Flora.
— Było tam rzeczywiście dwóch ludzi? — zapytał Henryk.
Uczułam jakiś niepokój, który powiększyła jeszcze odpowiedź Flory.
— Nie tylko dwóch, — odparła — ale dziesięciu conajmniej.
— Uzbrojonych?
— Tak.
— To nie są twoi bracia?
— Napewno, nie.
— I śledzą nas oddawna?
— Od wczoraj krążą koło nas.
Henryk spojrzał nil nią z nieufnością, ja sama nie mogłam się obronić podejrzeniom. Dlaczego nas o tem nie uprzedziła.
— Z początku myślałam, że to są podróżni, tak jak wy — odrzekła, jakby odpowiadając na nasze myśli. Jechali starą drogą na wschód, Hiszpanie zwykle niemi jeżdżą tylko cudzoziemcy wolą nowe drogi. Dopiero gdy wjechaliśmy w góry, ruchy ich wydały mi się podejrzanymi, ale was nie przestrzegłam, ponieważ nas wyprzedzili i wjechali na drogę, gdzie nie możemy ich już spotkać.
Wytłómaczyła nam, że stara droga, opuszczona z powodu wielkich trudności, prowadzi z prawej strony góry Baladron, podczas gdy nasza skręcała ciągle na lewo. Dwie drogi przecinały się tylko w jednem miejscu zwanem przejściem Bapadores, poza obozem cygańskim.
Z tego powodu puszczając się w góry nie spotkaliśmy już fantastycznych sylwetek rysujących się na purpurowem niebie. Skały, jak okiem zasięgnąć były puste i zdaleka widniały tylko czubki buków poruszane wiatrem.

IV.
FLORA UŻYWA UROKU.

Noc zapadła. Nic myśleliśmy już o nieznanych włóczęgach. Oddzielały nas teraz od nich olbrzymie, nieprzebyte skały. Gałą uwagę skupiliśmy na naszym mule, którego nogi zaledwie się wlekły po niewygodnej drodze.
Nagle radosny okrzyk Flory oznajmił nam koniec naszych udręczeń. Mieliśmy przed sobą wspaniały widok.
Od kilku minut jechaliśmy między dwoma krawędziami skał, które zasłaniały nam horyzont i niebo. Burza już minęła. Północno-zachodni wiatr przepędził chmury i niebo zaiskrzyło się gwiazdami. Księżyc zalewał ziemię swym białem światłem.
Wyszedłszy z tego wąwozu znaleźliśmy się w małej okrągłej dolince, otoczonej zębiastymi szczytami, na których rosły jeszcze gdzieniegdzie grupy jodeł.
W tej chwili dolinka ta wydawała się nam bezdenną przepaścią. Promienie księżyca oświecały tylko szczyty, zostawiając niziny górskie w cieniu, co nadawało im wygląd niezmiernie głęboki.
Naprzeciwko nas otwierał się drugi wąwóz podobny do tego, któryśmy opuścili. U wejścia do tego wąwozu paliło się duże ognisko, a dokoła niego siedziały kobiety i mężczyźni. Trzy czerwonym blasku ognia widać było twarze chude o wydatnych rysach, a poza niemi poszarpane zręby skał.
Gdy tylko wyszliśmy z wąwozu zauważono naszą obecność. Dzicy ludzie posiadają nadzwyczajnie rozwinięte zmysły. Nie przestano jednak rozmawiać i pić naokoło ogniska, ale dwóch Cyganów powstało i poszło na zwiady. Flora wydała szczególny okrzyk, Cyganie zatrzymali się i na drugi jej okrzyk powrócili spokojnie do ogniska.
Na pierwszy rzut oka zdawało się, że za barwnem kołem Cyganów widać było jakieś czarne cienie, ale miałam się na baczności przeciw złudzeniom wzrokowym. Zamilczałam o tem, a gdy zbliżyliśmy do ogniska, nie widziałam już nic podejrzanego. A jednak gdybym była przestrzegła Henryka!
Gdy doszliśmy mniej więcej do środka doliny, jakiś wysoki mężczyzna, o ogorzałej twarzy, siedzący przy ognisku, wstał i podnosząc w górę długą rusznicę, zawołał coś do nas w swym wschodnim narzeczu. Flora odpowiedziała mu w tym samym języku.
— Witajcie! — rzekł potem do nas człowiek z rusznicą. — damy wam chleba — i soli, ponieważ to siostra nasza was przyprowadza.
Zbliżyliśmy się z ufnością. Przyjęto nas dobrze. Flora ucałowała nogi przewódcy, który uroczyście położył jej ręce na głowie. Potem ten sam wódz nalał wódki do drewnianego, rzeźbionego kubka i podał go ceremonialnie Henrykowi. Cyganie na nowo otoczyli ognisko. Jedna z Cyganek poczęła tańczyć, igrając z płomieniami i potrząsając nad niemi swym szalem. Tak przeszło dziesięć minut, nagle rozległ się głos Henryka, zmieniony i chrapliwy.
— Łotry! — zawołał. — Coście dolali do tego napoju?
Chciał wstać, ale nogi mu zadrżały i padł ciężko na ziemię. Czułam, że serce zamarło mi w piersiach Henryk leżał na ziemi walcząc z odrętwieniem, które owładnęło jego członkami, powieki opadały mu ciężko.
Cyganie zaśmiali się cicho. Poza nimi zobaczyłam kilka czarnych cieni: zbliżyło się pięciu czy sześciu ludzi okrytych płaszczami. Ciemne ich twarze ginęły zupełnie pod szerokie mi skrzydłami kapeluszy.
Nie byli to Cyganie.
Henryk leżał już jak martwy.
Prosiłam Boga, abym także umarła.
Jeden z ludzi okrytych płaszczami rzucił między Cyganów sakiewkę.
— Skończcie z nim zaraz, a dostaniecie! drugie tyle! — rzekł.
Nie znałam wcale głosu tego człowieka.
Wódz Cyganów odpowiedział stanowczo.
— Śmierć nie może być zadana tego samego dnia, ani w tem samem miejscu, gdzie ofiarowano gościnność, trzeba oddalić się o dwanaście mil, musi ubiedz dwanaście godzin.
— Wszystko to komedya! — zawołał mężczyzna w płaszczu — Do roboty, albo dajcie nam załatwić się z nim!
Zbliżał się już do Henryka, dogorywającego na ziemi. Cygan zagrodził mu drogę.
— Zanim dwanaście godzin nie wybije, zanim nie przejdziemy dwunastu mil — powtórzył — będziemy bronić naszego gościa, chociażby przeciw samemu królowi.
Dziwna wiara, dziwni ludzie.
Wszyscy Cyganie otoczyli Henryka.
W tej chwili Flora szepnęła mi do ucha; — Ocalę was oboje, albo sama umrę!

∗             ∗

Było już koło północy. Położono mnie na worku napełnionym mchem, w namiocie wodza, który spał niedaleko odemnie. W blasku lampki widziałam jego oczy nawpół otwarte, tak, że zdawało mi się, iż widzi nawet w uśpieniu. U nóg wodza jak pies leżał jeden Cygan i chrapał głośno. Nie miałam pojęcia gdzie umieszczono Henryka, a Bóg wie, że ani na chwilę nie zamknęłam oczu.
Byłam pod opieką starej Cyganki, która spełniała przy mnie rolę więziennego dozorcy. Położyła się w poprzek, oparłszy głowę na moim ramieniu i przez zbytek ostrożności trzymała mnie jeszcze za rękę.
Oprócz tego za namiotem słyszałam regularne kroki dwóch wartowników.
Klepsydra pokazywała pierwszą godzinę, gdy u wejścia do namiotu usłyszałam jakiś cichy hałas. Odwróciłam się aby zobaczyć co to takiego. Ruch mój rozbudził czujną dozorczynię, która otworzyła oczy, burcząc gniewnie. Spostrzegłam tylko, że ucichły kroki jednego z wartowników, a mniej więcej po kwadransie i drugi przestał chodzić. Zupełna cisza zapanowała dokoła namiotu.
Nagle widzę, że płótno namiotu porusza się lekko, potem ktoś unosi je trochę, a wkońcu ukazuje się twarzyczka figlarna i uśmiechnięta. To Flora. Skinęła mi głową. Nie bała się. Jej giętka i zręczna figurka przesunęła się bez szelestu. Śliczne czarne oczy błyszczały z tryumfem.
— Najtrudniejsze już dokonane — szepnęła. Nie mogłam powstrzymać lekkiego ruchu zdziwienia i dozorczyni moja znowu się obudziła. Flora stała chwil kilka bez ruchu z palcem na ustach. Stara Cyganka zasnęła znowu.
— Trzeba być czarodziejka, żeby uwolnić moje ramię i rękę — pomyślałam.
Miałam racyę. Flora była czarodziejką. Postąpiła naprzód cicho krok jeden, potem drugi Nie szła jednak ku mnie ale do posłania, gdzie leżał wódz. Stanęła przed nim i poczęła patrzeć mu prosto w oczy. Oddech wodza stawał się coraz spokojniejszy. Po kilku minutach Flora nachyliła się nad nim i położyła mu palec na skroniach. Powieki wodza zamknęły się zupełnie.
Spojrzała na mnie, oczy jej błyszczały, jak dwie iskierki.
— To jeden! — rzekła.
Cygan chrapał ciągle u nóg wodza. Położyła mu rękę na czole i wlepiła w niego rozkazujące spojrzenie. Powoli nogi Cygana wyciągnęły się, a głowa opadała na wznak; wyglądał jak nieżywy.
— To drugi! — szepnęła.
Pozostała jeszcze straszna Cyganka. Flora zbliżyła się do niej, powoli, wpatrując się w nią jak wąż, gdy chce wzrokiem obezwładnić swą ofiarę.
Gdy mogła już ją dosięgnę, wyciągnęła rękę i zatrzymała ją nad oczami Cyganki. Czułam jak stara zadrżała gwałtownie i czyniła wy siłek, aby powstać, ale Flora przemówiła:
— Ja nie chcę!
Cyganka opadła z westchnieniem.
Ręka Flory zsunęła się z czoła na piersi Cyganki i tam się zatrzymała, Zdawało się, że z pod jej palców wydziela się jakiś płyn tajemniczy. Ja nawet za pośrednictwem ciała Cyganki czułam dziwne działanie tego płynu. Powieki poczęły opadać mi na oczy.
— Nie zasypiaj! — rozkazała Flora, rzucając mi królewskie spojrzenie.
Cienie, które już latały nad moją głową, od razu zniknęły, ale zdawało mi się, że śnię.
Ręka Flory uniosła się i po raz drugi przesunęła po czole Cyganki, potem oparła się między jej brwiami. Całe ciało starej opadło, czułam, że jest zupełnie bezwładną.
Flora stała wyprostowana, poważna rozkazująca. Uniosła rękę. Po chwili zatoczyła szybko nad głową Cyganki koło; głowa starej natychmiast opadła ciężko, jak ołów.
— Śpisz, Mabel? — zapytała Flora.
— Tak, śpię — odparła pytana.
Miałam wrażenie, że to się odgrywa jakaś komedya.
Zanim dojechaliśmy jeszcze do cygańskiego obozu, Flora wzięła trochę włosów moich i Henryka, żeby je włożyć do medalionika, który nosiła na piersiach. Otworzyła teraz medalik i włożyła włosy Henryka do ręki Cyganki.
— Chcę wiedzieć, gdzie on jest? — rzekła.
Stara poruszyła się, a ja przelękłam się, czy się nie obudziła; wówczas Flora chcąc mnie przekonać, że Cyganka śpi mocno, kopnęła ją silnie nogą. Potem powtórzyła:
— Czy słyszysz, Mabel, chcę wiedzieć, gdzie on jest?
— Słyszę — odparła stara — i szukam go. Co to za miejsce? Grota? Podziemie? Zabrali mu płaszcz. Ach! — zawołała ze drżeniem. — Już widzę! To grób!
Zimny dreszcz wstrząsnął cal m mojem ciałem.
— Żyje jednak — zapytała Flora.
— Żyje — odrzekła Mabel. — śpi.
— A gdzie jest teraz?
— Na północy od obozu. Przed dwoma laty pogrzebano tam starego Hadji. On ma głowę opartą o szkielet Hadji.
— Chcę iść do tego grobu — rzekła Flora.
— Na północy od obozu, — powtórzyła stara — pierwsza szczelina w skale, trzeba podnieść kamień i zejść trzy schodki.
— A jak obudzić?
— Weź sztylet.
— Chodź! — rzekła do mnie Flora..
Bez ceremonii odrzuciła głowę Mebel, która opadła na worek ze mchem, Stara bezwładną była, jak kawał ołowiu. Zobaczyłam ze zdziwieniem, że miała oczy otwarte.
Wyszłyśmy z namiotu. Naokoło dogorywającego ogniska spali Cyganie. Flora wzięła lampę i okryła ją połą swego płaszcza.
— Tam są chrześcijanie — rzekła wskazując mi namiot drugi.
To oni chcieli zamordować mojego Henryka, mojego biednego przyjaciela:
Poszłyśmy na północ obozu. Po drodze Flora kazała mi odwiązać trzy konie, które pasły się na łące. Cyganie nigdy nie używają mułów.
Po kilku krokach dostrzegłyśmy szczelinę w skale. Zapuściłyśmy się do niej. Trzy schodki wydrążone w granicie prowadziły do podziemia założonego kamieniem, które po pewnych wysiłkach zdołałyśmy usunąć. Poza kamieniem, przy świetle lampy, dojrzałam Henryka, napół rozebranego i pogrążonego w śnie. Leżał na mokrej ziemi z głową opartą o ludzki szkielet. Rzuciłam się ku niemu i otoczyłam go ramionami. Zawołałam go po imieniu. Napróżno:
Flora stała poza mną.
— Kochasz go bardzo Auroro? — rzekła, później pokochasz go jeszcze więcej.
— Obudź go! Obudź go! — zawołałam. — W imię Boga, obudź go!
Postawiła lampę na ziemi i ujęła obie ręce Henryka.
— Czary moje nic tu nie pomogą — odrzekła, — bo wypił napój szkockich Cyganów. Będzie spał dotąd, aż gorące żelazo nie dotknie mu dłoni.
— Gorąco żelazo! — powtórzyłam, nie rozumiejąc co mówi.
Spieszmy się! — dodała Flora. — Bo teraz ja, wraz z wami ryzykuję własne życie;
Z fałdów jej sukienki wyciągnęła mały sztylecik z kościaną rączką.
— Zdejmij mu buty! — rozkazała.
Posłuchałam machinalnie, ale ręce moje tak drżały, że nie mogłam rozpiąć klamry obuwia.
— Prędko, prędko! — powtarzała Flora, która przy płomieniu lampki rozpalała do czerwoności mały sztylecik.
Po chwili usłyszałam lekki syk.... to gorące żelazo zatopiło się w dłoni Henryka. Ostrze sztyletu, rozpalone ponownie, dotknęło i dłoni drugiej. Henryk ani drgnął.
— Teraz stopy! zawołała Flora. — Prędko, prędko! Trzeba, żeby doznał bólu cztery razy, równocześnie.
I ostrze sztyletu ogrzało się raz jeszcze. Flora poczęła nucić coś w niezrozumiałym języku. Teraz usta jego ścisnęły się bólem.
— Byłam mu to winna — mówiła Flora i tobie także, moja rozkoszna Auroro. Bez was umarłabym z głodu. Gdyby nie ja, nie pojechalibyśmy tą drogą. To ja mimowoli wprowadziłam was w tę zasadzkę.
Gdy Henryk otworzył oczy, przyłożyłam usta do jego czoła. Rozglądał się dokoła siebie wzrokiem nieprzytomnym i uśmiechnął się do nas wybladłemi ustami. Spostrzegłszy szkielet Hadji, przybrał wyraz zimny i poważny.
— A — rzekł — oto jakiego wybrali mi towarzyszą. Za miesiąc byłbym podobny do niego.
— W drogę! — zawołała Flora. — O wschodzie słońca powinniśmy już przebyć góry.
Henryka powstał w jednej chwili.
U wyjścia z podziemia. czekały na nas konie. Flora jechała na przodzie, bo w miejscach tych była już kilka razy. Gdy słońce wschodziło dojechaliśmy do stolicy Hiszpanii.
Byłam szczęśliwą, ponieważ postanowiliśmy, że Flora pozostanie z nami. Nie mogła przecież po tem, powrocie do swej cygańskiej braci.
— Będziesz miała siostrzyczkę, Auroro — rzekł mi Henryk.
Wszystko szło dobrze przez miesiąc. Flora pragnęła poznać chrześcijańską religię. Więc ją ochrzczono w klasztorze Sakramentek i nadano imię Maryi-Santa Kruz Obydwie razem przystąpiłyśmy do pierwszej komunii.
Ale pewnego razu Flora ubrała się w swój dawny strój cygański i była gotową do drogi.
Henryk uśmiechnął się.
— Długo znosiłaś więzienie, ptaszyno — rzekł.
A ja płakałam, matko droga, bo kochałam moją śliczną Florę, kochałam ją całą duszą!
Gdy się ze mną żegnała, łzy stanęły jej w oczach, ale nawet miłość dla mnie nie mogła jej zatrzymać. Odeszła, przyrzekając że prędko wróci. Niestety! Wieczorem tego samego dnia zobaczyłam ją na Plaza-Santa, między gromadą gawiedzi. Tańczyła z tamburinem w ręku i przepowiadała przyszłość.
Mieszkaliśmy przy małej wązkiej uliczce, ale okna nasze wychodziły na wielkie i piękne ogrody jakiegoś magnackiego pałacu.
Nie cierpieliśmy już niedostatku, Henryk zaraz zajął miejsce między pierwszymi rzeźbiarzami szpad w Madrycie. Nie zyskał sobie jeszcze tej sławy, która później pozwoliła mu dorobić się tak prędko majątku, ale inteligentni mistrzowie dobrze oceniali jego zdolności.
Był to czas spokoju i szczęścia. Flora przychodziła do nas codziennie rano. Rozmawiałyśmy, a ona często żałowała, że nie jest już moją towarzyszką, gdy jej jednak proponowałam żeby powróciła do naszego dawnego życia, śmiała się i uciekała.
Pewnego dnia Henryk powiedział mi:
— Auroro, dziecko to nie jest dla ciebie odpowiednią przyjaciółką.
Nie wiem, co potem nastąpiło, ale Flora rzadko już do mnie przychodziła. Byłyśmy względem siebie zimniejsze.
Już tak jest, że gdy Henryk co mówi, serce moje go słucha. Rzeczy lub osoby, których on nie lubi, i mnie przestają się podobać.
Matko moja, czyż nie tak należy kochać?
Biedna Flora! A jednak gdybym ją teraz zobaczyła, nie mogłabym się powstrzymać, aby jej nie uściskać...
....Teraz, matko droga, muszę ci mówić o wypadkach, które się zdarzyły na krótko przed wyjazdem Henryku bo miałam doświadczyć tego największego nieszczęścia mojego życia. Mój opiekun opuszczał mnie, musiałam zostać długo, długo sama bez jego widoku. Dwa lata matko, dwa lata czy ty to rozumiesz? Ja, która każdego rana budziłam się z jego ojcowskim pocałunkiem na czole! Dotąd nie przeżyłam bez niego ani jednego dnia! Gdy myślę o tych dwóch lata, wydają mi się dłuższe od całego pozostałego życia.
Wiedziałam, że Henryk odkładał małą sumkę pieniędzy, aby udać się w podróż, miał zwiedzić Niemcy i Włochy. Tylko do Francyi nie wolno mu było jechać, nie wiem dlaczego. Powody tej podróży były dla mnie także tajemnicą.
Jednego dnia, gdy wyszedł, jak zwykle rano, poszłam do jego pokoju, aby go uporządkować. Na stole stała otwarta szkatułka, od której kluczyk nosił zawsze przy sobie. Zobaczyłam w niej paczkę papierów zamkniętych w pożółkłej kopercie. Na kopercie tej ujrzałam dwie pieczęcie z herbami i z dewizą w języku łacińskim: Adsum. Spowiednik mój, którego spytałam o znaczeniu tego słowa, rzekł mi, że znaczy ono Jestem!
Pamiętasz matko, że gdy Henryk pędził za porywającymi mnie ludźmi w Venasque, wymawiał te słowa, godząc w swych wrogów:
— Jestem! Jestem!
Na kopercie była jeszcze jedna pieczęć, która należała widocznie do jakiegoś kościoła: lub kaplicy.
Raz widziałam tę kopertę. Po nią to Hemryk wrócił do owej oberży, gdyśmy umknęli przed naszymi prześladowcami, opuściwszy Pampalunę.
Pamiętam że wtedy, ujrzawszy ją nienaruszoną ucieszył się ogromnie.
Oprócz tej koperty, na której nie było żadnego napisu, w szkatułce znajdowała się jakaś lista niedawno spisana. Źle uczyniłam bo ją przeczytałam, ale, matko droga, miałam taką ochotę dowiedzieć się, dlaczego Henryk mnie opuszcza. Lista nie objaśniała mnie w niczem, były na niej tylko nazwiska i adresy. Byli to bez wątpienia ludzie których Henryk miał zobaczyć w swych podróżach.
Przeczytałam następujące nazwiska:
1. Kapitan Lorrain — Neapol.
2. Staupic — Norymbergia.
3. Pinto — Turyn.
4. Matador — Glasgow.
5. Joel Jugan — Morlaix.
6. Faenza — Paryż.
7. Saldani — Paryż.
Potem jeszcze dwa numery: 8-my i 9-ty bez nazwisk.

V.
AURORA INTERESUJE SIĘ MŁODYM MARKIZEM.

Chcę odrazu skończyć historyę tej listy. Gdy Henryk po dwóch latach powrócił z podróży znowu ją zobaczyłam. Kilka nazwisk było przekreślonych, bezwątpienia tych, z którymi się zobaczył. Zato przybyły dwa nowe i zapełniły puste miejsca.
Nazwisko kapitana Lorrain, Staupica, Pin to, Matadra Jugana przekreślone były czerwoną kreską. Zostały: Faenza i Saldani. Przy numerze 8-ym i 9-ym stały nazwisko: Pejrol i Gonzaga, obaj w Paryżu.
....Dwa lata go nie widziałam. Co robił przez te dwa lata i dlaczego trzymał to przedemną w tajemnicy? Dwa lata, dwa długie wieki! Nie wiem, jakim sposobem zdołałam żyć bez niego przez dni tyle. Gdyby mnie teraz z nim rozłączono, jestem pewna, że umarłabym! Zamieszkałam w klasztorze Sercanek. Zakonnice były dla mnie dobre, ale nie mogły mnie pocieszyć. Cała moja wesołość uleciała z moim jedynym przyjacielem. Nie miałam ochoty do śpiewu, ani do śmiechu.
Och! Ale, gdy przyjechał, byłam dobrze nagrodzona za wszystkie zmartwienia! Długa męka moja się skończyła. Wrócił mój ojciec ukochany, mój najlepszy przyjaciel, mój opiekun! Nie miałam słów, aby mu powiedzieć, jak bardzo byłam szczęśliwa.
Po pierwszych pocałunkach spojrzał na mnie uważnie i zdziwił mnie wyraz jego twarzy.
— Jesteś już dorosłą, Auroro, — rzekł — i nie myślałem, że zastanę cię taką piękną.
Byłam więc piękna! On uważał że jestem piękna! Piękność jest darem Boga, dziękowałam Mu za nią w głębi duszy. Miałam wówczas szesnaście czy siedemnaście lat. Dotąd nie miałam pojęcia, że można czuć tyle szczęścia, słysząc te słowa: “Jestem piękną.“ Henryk nigdy mi tego nie mówił:
Tego samego dnia opuściłam klasztor Sercanek i wróciliśmy do naszego dawnego mieszkania. Wszystko tam było zmienione.
Nie mogliśmy już teraz mieszkać sami, we dwoje tylko, bo byłam przecie dorosłą.
Zastałam więc w domu starą Franciszkę Berichon i jej wnuczka Janka.
Franciszka ujrzawszy mnie zawołała:
— Jakże ona do niego- podobna! Do kogo jestem podobna? Są bezwątpienia rzeczy o których nie powinnam wiedzieć, bo względem mnie zachowują nieubłagane milczenie, gdy chodzi o moją przeszłość.
Odrazu pomyślałem sobie i później mniemanie to utrwaliło się we mnie, że Franciszka Berichon jest dawną służącą mojej rodziny. Musiała znać mojego ojca i ciebie, matko droga! Ile razy próbowałam dowiedzieć się czegoś od niej, ale Franciszka, która zwykle mówi z ochotą, staje się milczącą, gdy poruszę ten przedmiot.
A mały Janek jest młodszy odemnie i nie wie nic.
W klasztorze ani razu nie widziałam się z Florą. Gdy tylko byłam wolną, zaczęłam jej szukać. Powiedziano mi, że opuściła Madryt. Nie było to prawdą, bo w kilka dni potem zobaczyłam ją, gdy śpiewała i tańczyła na Plaza-Santa. Poskarżyłam się Henrykowi.
— Źle zrobiono, że cię oszukano, Auroro — rzekł mi. — Dobrze jednak, że nie zbliżono cię z tą dziewczyną. Zapamiętaj, że są rzeczy, które oddaliłyby od ciebie tych, których powinnaś kochać.
Kogo powinnam kochać?
Ciebie przedewszystkiem, matko droga! Ale czy tybyś mi za złe miała, że zachowałam miłość dla pierwszej mojej przyjaciółki, wdzięczność dla tej, która wyratowała mnie z wielkiego niebezpieczeństwa? Nie myślę tego. To nie tak ty mnie kochasz.
Henryk przesadza twoją surowość. Więcej w tobie dobroci niż dumy. A przytem ja będę cię tak kochała! Moje pieszczoty nie zostawią ci czasu na surowość!
Byłam więc dorosłą panienką. Służono mi. Mały Janek mógł ujść za mojego pazia. Stara Franciszka wszędzie mi towarzyszyła. Byłam mniej samotną, niż dawniej, ale też znacznie mniej szczęśliwą.
Henryk zmienił się bardzo. Obecne usposobienie jego niepodobne było do dawnego. Stał się zimnym i często smutnym. Zdawało się, że odgradza nas teraz jakaś przeszkoda, a niepodobna skłonić Henryka do żadnych wyjaśnień. Nawet przedemną ukrywa tajemnicę mego istnienia. Odgadywałam, że cierpi i pociechy szuka tylko w pracy. Ze wszystkich stron dobijano się o niego; puszkarze Madrytu licytowali między sobą Cinceladora. Panował u nas teraz dostatek, prawie zbytek.
Medina-Sidonia, faworyt Filipa V mawiał: “Mam trzy szpady, pierwsza szpada złota, oddałbym ją przyjacielowi; druga przybrana brylantami, oddałbym ją kochance, trzecia jest ze stali, ale rzeźbił ją Cincelador; te złożyłbym w darze tylko królowi!”
Mijały miesiące. Posmutniałam, Henryk to spostrzegł i był nieszczęśliwy.
Pokój mój wychodził na olbrzymie ogrody ciągnące się bez końca. Największy i najpiękniejszy ogród należał do pałacu księcia Ossuna, który zginął w pojedynku z ręki p. Faras, dworzanina królowej. Od czasu śmierci księcia pałac stał opuszczony.
Pewnego dnia zauważyłam, że otworzono stale dotąd zamknięte okiennice. W pustych salach ustawiono wspaniałe meble, okna przysłoniono bogatemi storami. Zapuszczony ogród napełnił się pięknem i kwiatami. Do pałacu zjechał gość nowy.
Byłam ciekawa, jak wszyscy ludzie odosobnieni od świata. Chciałam wiedzieć imię tego gościa. Objaśniono mię, że w pałacu Ossuna zamieszkał książę Mantui, Filip Gonzaga.
— Gonzaga!.... Widziałam to imię na liście Henryka. Było to jedno zdwóch imion, za pisanych podczas podróży, ostatnie z tych czterech: Faenza, Saldani, Pejrol i Gonzaga.
Myślałam że Henryk jest przyjacielem tego magnata i spodziewałam się niemal ujrzyć go u nas.
— Auroro — rzekł mi — proszę cię abyś nigdy nie pokazywała się tym, którzy będą spacerowali po ogrodach.
Przyznani ci się matko, że po tym zakazie ciekawość moja podwoiła się jeszcze.
Nie trudno było zasięgnąć wiadomości o księciu Gonzadze: wszyscy o nim mówili.
Uważano go za człowieka najbogatszego we Francyi i osobistego przyjaciela regenta. Przebywał w Madrycie w roli ambasadora, otaczała go liczna świta.
Co rano Janek opowiadał, co mówiono w mieście. Książę jest piękny, książę ma piękno kochanki, książę rozrzuca miliony pieniędzy. Towarzyszami jego są młodzi szaleńcy, którzy robią nocne wyprawy, oblegają balkony, biją latarnie, wywalając bramy i okiennice zazdrosnych opiekunów.
Między nimi był jeden młodzieniec zaledwie osiemnastoletni prawdziwy demon! Nazywał się markiz Chaverny.
Mówiono, że jest świeży i różowy, jak młoda dziewczyna i z taką słodką miną! Gęste jasne włosy opadały mu na białe czoło, usta nie obrośnięte wąsem oczy figlarne jak u dziecka. Był najstraszniejszy ze wszystkich! Ten cherubinek zmącił serduszka wszystkich dziewcząt w Madrycie.
Przez szparę story widziałam niekiedy w cieniach ogrodu Ossuna, młodego panicza, o postawie eleganckiej; wydał mi się jakby trochę zniewieściały, nie mógł to więc być markiz Chaverny, bo wyglądał poważnie i skromnie i spacerował po ogrodzie od wczesnego rana. Chaverny zaś musiał wstawać późno, jeżeli spędzał noc na hulance i rozpuście.
Czasami siedząc na ławce, lub wprost na trawie, albo przechadzając się w zamyśleniu z pochyloną głową, mój chłopaczek trzymał niemal zawsze książkę w ręku! Był to widać młodzieniec bardzo pracowity i przykładny.
Chaverny nie zawracałby sobie głowy książką.
Mój poważny młodzieniec wydawał mi się przeciwieństwem markiza Chaverny chyba, że opinia rzucała na niego haniebne oszczerstwa.
I tak się rzeczywiście stało; ów skromny paniczek był naprawdę markizem Chaverny.
Ten dyablik, ten demon! Myślę że gdyby Henryk nie istniał, tobym się w nim zakochała.
Miał dobre serce, matko serce zepsute przez tych którzy obałamucali jego młodość ale serce szlachetne jeszcze, gorące i dzielne.
Przypuszczam, że wiatr musiał unieść przypadkiem róg mojej story, bo zobaczył mnie i odtąd nie opuszczał ogrodu.
Ach, uchroniłam go przed wieloma szaleństwami! W ogrodzie słodki był jak aniołek. Conajwyżej odważył się pocałować zerwany, kwiatek, który następnie rzucał w stronę mojego okna.
Pewnego razu rzucił mi bardzo zręcznie przez okno mały bilecik.
Zachwycający bilecik, matko droga! Chciał się ze mną ożenić i mówił, że ocalę jedną duszę od piekła. Z trudnością powstrzymałam się, aby mu nie odpowiedzieć, byłoby to przecież dobry uczynek. Ale powstrzymała mnie myśl o Henryku, nie dawałam nawet znaku życia.
Biedny markiz długo czekał z oczami, utkwionemi w moje okno, potem widziałam, że ocierał powieki, pewno były tam łzy. Serce mi się ścisnęło, ale trzymałam się dzielnie.
Tego samego wieczoru stałam na balkonie wieżyczki nad naszem mieszkaniem, skąd był widok na główną aleję ogrodową zarazem i na małą ciemną uliczkę. Henryk spóźnił się, czekałam na niego. Nagle usłyszałam przyciszone głosy w ciemnościach uliczki. Wytężyłam wzrok i ujrzałam dwa cienie: Henryka i młodego markiza. Niebawem podnieśli glosy.
— Czy wiesz, do kogo mówisz, przyjacielu? — rzekł dumnie Chaverny. — Jestem kuzynem księcia Gonzagi.
Gdy markiz wymówił to imię, zdawało się, że szpada Henryka sama wyskoczyła z pochwy.
Chaverny także obnażył broń i stanął z zawadyjacką minką. Walka wydawała mi się tak nierówną, że nie mogłam powstrzymać okrzyku.
— Henryku! Henryku! — zawołałam. — To dziecko!
Henryk w jednej chwili opuścił szpadę. Markiz Chaverny skłonił mi się i słyszałam, jak powiedział do Henryka:
— Spotkamy się jeszcze.
Zaledwie poznałam mego opiekuna, gdy wszedł w chwilę potem do pokoju. Twarz miał wzburzoną i w milczeniu począł przechadzać się dużemi krokami po pokoju.
— Auroro — rzekł w końcu zmienionym głosem, — nie jestem twoim ojcem.
Wiedziałam to dobrze myślałam że powie coś jeszcze i zamieniłam się cala w słuch.
Ale on milczał. Począł znowu chodzić nerwowo. Co chwila ocierał czoło zroszone potem.
— Co ci się stało, Henryku? — zapytałam nieśmiało.
Zamiast mi odpowiedzieć, sam zwrócił się do mnie z zapytaniem.
— Czy znasz tego młodzieńca?
Zaczerwieniam się trochę.
— Nie, nie znam go — odrzekam.
I była to prawda.
Henryk milczał chwilę.
— Auroro — rzekł w końcu — prosiłem cię, abyś trzymała story zapuszczone.
Potem dodał z odcieniem goryczy w głosie.
— To nie dla mnie, dla ciebie tylko.
Uczułam się dotkniętą wymówką i rzekłam.
— Czy popełniłam jaką zbrodnię, aby się tak ciągle ukrywać?
— Ach! — zawołał chowając twarz w dłonie. — To musiało nastąpić! Boże, miej litość nademną!
Zrozumiałam że zrobiłam mu przykrość; łzy popłynęły mi z oczu.
— Henryku, najdroższy mój, — zawołałam — przebacz mi, przebacz!
— I cóż mam ci przebaczyć, Auroro? — rzekł podnosząc na mnie błyszczący wzrok.
— Przykrość jaką ci uczyniłam. Smutny jesteś napewno z mojej przyczyny, musiałam powiedzieć coś złego.
Zatrzymał się nagle i znowu spojrzał na mnie uważnie.
— Czas już! — wyszeptał.
Potem usiadł obok mnie.
— Mów szczerze i nie obawiaj się niczego, Auroro, — rzekł. — Ja jednej tylko rzeczy pragnę na świecie: twego szczęścia. Czyby ci było przykro opuścić teraz Madryt?
— Z tobą? — zapytałam.
— Ze mną.
— Wszędzie, gdzie tylko będziesz, Henryku, — mówiłam powoli patrząc mu prosto w oczy — pójdę z radośeię. Lubię Madryt bo ty w nim mieszkasz.
Pocałował mnie w rękę.
— Ale — zaczął z zakłopotaniem — ten młodzieniec?....
Położyłam mu ze śmiechem rękę na ustach.
— Przebaczam ci — rzekłam — ale nie mów już o tem ani słowa i jeżeli chcesz jedźmy.
Widziałam że w oczach błysnęły mu łzy. Uczynił nad sobą wysiłek, aby nie wyciągnąć do mnie ramion. Ale on silny jest przeciwko sobie samemu i nie dał się unieść wzruszeniu. Pocałował mnie w rękę raz jeszcze i rzekł z ojcowską dobrocią:
— Ponieważ nie masz nic przeciwko temu, wyjedziemy dziś wieczorem.
— I to też pewnie dla mnie — zawołałam z prawdziwym gniewem — a nie dla ciebie!
— Dla ciebie, a nie dla mnie — odrzekł i wyszedł a ja załatam się łzami.
Nie kocha mnie i nigdy nie będzie kochał! — powtarzałam sobie z rozpaczą.
A jednak....
Niestety! Człowiek sam siebie oszukuje. On mnie kocha, jak córkę dla mnie, a nie dla siebie.
Naznaczyliśmy wyjazd na dziesiątą wieczorem. Ja z Franciszką miałam jechać w karetce pocztowej. Henryk miał jechać obok naszej karety konno w towarzystwie czterech uzbrojonych ludzi. Był teraz bogaty i mógł sobie na to pozwolić.
Podczas gdy pakowałam rzeczy ogród Ossuna był rzęsiście oświetlony iluminacyą. Książę Gonzaga wydawał tego wieczoru wspaniały bal. Byłam smutna i przygnębiona. Przyszło mi na myśl, że przyjemności tego błyszczącego świata uśmierzyłyby może moje moje cierpienie. Ty to wiesz pewnie matko droga, czy ci co cierpią znajdują ulgę w zabawach.

∗             ∗

Będę ci teraz mówiła o wypadkach bardzo niedawnych.
Kilka miesięcy zaledwie minęło od owego wieczoru, w którym opuściliśmy Madryt; ale czas dłużył mi się bardzo.
Coś oddziela mnie od Henryka.. Ach, jakże mi ciebie brak, matko, takbym pragnęła znaleźć pociechę w twej miłości!
Wyjechaliśmy o wyznaczonej godzinie, w chwili, gdy orkiestra z pięknego ogrodu księcia uderzyła pierwsze akordy. Henryk zbliżył się do okna mej karetki.
— Czy niczego ci nie żal, Auroro? — zapytał.
— Żal mi mojego dawnego przyjaciela — odrzekłam.
Droga nasza z góry była ułożona. Pojechaliśmy prosto do Saragossy, aby stamtąd dostać się do francuskiej granicy, przejść Pyreneje, i zjechać do Bayonny, skąd morzem mieliśmy się udać do Ostendy.
Henryk miał jakieś sprawy do załatwienia w południowej stronie Francyi, musiał zatrzymać się w dolinie Luron.
Od Madrytu do Saragossy nie zaszło nic ważnego, bez żadnego też wypadku dojechaliśmy do granicy. I gdyby nie odwiedziny starego zamku Kajlusów, nic ciekawego nie mogłabym ci napisać o tej podróży.
Nie umiem sobie tego wytłumaczyć, ale te odwiedziny zamku za jedna z najbardziej wzruszających kart mego życia. Nie narażałam się na żadne niebezpieczeństwo, nic nadzwyczajnego się me stało, a jednak gdybym żyła lat sto będę pamiętała o wrażeniu jakiego doznałam.
Henryk chciał się widzieć ze starym księdzem, don Bernardem, który był kapelanem ostatniego markizą Kajlusa.
Gdyśmy przejechali granicę, Franciszka i danek pozostali w wiosce nad Iclarabida, a ja z Henrykiem pojechaliśmy sami konno do doliny, gdzie stoi ten ponury zamek.
Był to zimowy poranek, smutny i chłodny ale jasny. Śnieżne szczyty, któreśmy wczoraj przejechali, rysowały się na błękicie nieba, na wschodzie blade słońce opromieniło otulone jeszcze mgłą wzgórza.
Przed nami, na granitowym piedestale unosił się olbrzymi zamek Kajlusów.
W kraju tym krąży wiele ponurych legend o zamku i jego panach. Ostatni markiz przezwany Kajlusem-Klucznikiem zabił, opowiadają swoje dwie żony córkę, zięcia itd. Przodkowie jego nie byli lepsi.
Przyjechaliśmy tam po drodze wązkiej i krętej, która kiedyś dochodziła do zwodzonego mostu. Teraz niema już mostu. Pozostały tylko szczątki drewnianej kładki. U wejścia nad nią, wisi obrazek Matki Boskiej.
Zamek Kajlusów stoi obecnie pustką. Pilnuje go stary stróż gderliwy, napoi głuchy i zupełnie ślepy. Objaśnił nas, że obecny pan nie był tu od lat szesnastu.
Pan ten, to Filip Gonzaga. Czy zauważyłaś matko, jak to imię prześladuje mnie od jakiegoś czasu?
Staruszek powiedział Henrykowi, że don Bernard, były kapelan Kajlusa zmarł przed kilku laty. Nie chciał nam pokazać wnętrza pałacu.
Myślałam że zaraz stamtąd odjedziemy stało się jednak inaczej. Zauważyłam, że miejsce to wywołuje w Henryku jakieś tragiczne i wzruszające wspomnienia.
Poszliśmy zjeść obiad na wzgórzu Taroides którego ostatnie domki stoją nad zamkową fosą. Najbliżej tej fosy i szczątków starego mostu jest właśnie oberża. Usiedliśmy na stołkach koło prostego stołu z bukowego drzewa, Usługiwała nam kobieta w średnim wieku.
Henryk przyglądał się jej uważnie.
— Moja matko — zapytał nagle — byliście już tutaj podczas nocy zbrodni?
Oberżystka upuściła dzbanek wina który właśnie trzymała w ręku. Potem rzuciła na Henryka podejrzliwe spojrzenie.
— O, Boże! — zawołała. — A wy panie tak że byliście wtedy tutaj?
Zimny dreszcz przebiegł mi po ciele, ale zarazem ogarnęła mnie nieprzezwyciężona ciekawość. Co się działo w tym zamku?
— Być może — odparł Henryk, — ale to nic was nie obchodzi matko. Chciałbym się dowiedzieć niektórych rzeczy. Zapłacę za to.
Podniosła dzban, mrucząc te dziwne słowa:
— Zamknęliśmy drzwi i okna zasunęliśmy okiennice. Najlepiej nic nie widzieć w takich wypadkach.
— Ile trupów znaleziono nazajutrz w fosie? — zapytał Henryk.
— Siedem, licząc w tem i młodego pana.
— A czy zjechała policya?
— Przyjechał wójt z Argeles, sędzia z Tarbes i inni. Tak, tak, przyjechali; oni zawsze przyjeżdżają ale nic nie robią. Sędziowie powiedzieli, że stary pan miał racyę, z powodu te go tam okienka, które znaleziono otwarte.
Pokazała palcem nizkie okienko, umieszczone pod mostem.
Zrozumiałam że sędziowie oskarżali zamordowanego młodego pana, że chciał się dostać do zamku przez to okienko. Ale dlaczego? Oberżystka sama odpowiedziała na to pytanie.
— I dlatego — dokończyła, — że nasza panienka była bogata.
Z tych kilku słów domyśliłam się straszliwej historyi. To nizkie okienko miało dla mnie dziwny urok, nie mogłam od niego oderwać oczu. Pod niem pewno odbywały się schadzki miłosne.
Odsunęłam mój drewniany talerz, Henryk uczynił to samo. Zapłacił za obiad i wyszliśmy z oberży. Koło domu przechodziła droga, prowadząca do fosy. Szliśmy po niej. Oberżystka towarzyszyła nam.
— To tutaj — rzekła, wskazując słup, podpierający szczątki mostu. — Tutaj młody pan położył dziecko.
— Ach! — zawołałam. — Było więc dziecko!
Henryk spojrzał na mnie dziwnym wzrokiem. Niekiedy moje najprostsze słowa wywołują w nim nagłe wzruszenia, kiedy zdaje się niema do tego wcale powodu.
To dało pole mojej wyobraźni. Całe życie napróżno szukałam klucza do licznych zagadek które mnie otaczają.
Spojrzenie Henryka zdawało się mówić:
— Auroro, to dziecko, to byłaś ty!
Serce mi zabiło i innemi zupełnie oczami patrzyłam na te miejsca.
Ale w chwilę potem Henryk zapytał znowu oberżystki.
— Co się stało z dzieckiem?
— Umarło — odpowiedziała kobieta.

VI.
NAKRYWAJĄC DO STOŁU.

Dno fosy pokryte było trawą. Z miejsca, w którem myśmy stali po przez arkady załamanego mostu widać było wioskę Tarides i pierwsze drzewa lasu Ens. Na prawo rysowała się na niebie strzelista wieżyczka starej kaplicy Kajlusów.
Henryk wodził po tym krajobrazie melancholicznem i powłóczystem spojrzeniem. Zdawało się, że sobie coś przypominał. Szpadę którą trzymał jak laskę, kreślił na ziemi jakieś linie. Usta mu się poruszały, jakby coś mówił do siebie.
Nagle wskazał na miejsce, na którem stałam i zawołał:
— To tu, to musiało być tu!
— Tak — rzekła oberżystka. — Tutaj znaleźliśmy ciało młodego pana.
Cofnęłam się, drżąc od stóp do głowy.
Henryk zapytał jeszcze:
— Co uczyniono z ciałem?
— Słyszałam, że przewieziono je do Paryża, aby pochować na cmentarzu Saint-Magloire.
— Tak — rzekł Henryk. — Saint-Magloire było lennością Lotaryńczyków.
A więc, matko moja, ten młody pan zabity w tę straszną noc był ze szlachetnego rodu Lotaryńskiego!
Henryk stał z głową pochyloną na piersi. Marzył. Widziałam, że od czasu do czasu spoglądał na mnie ukradkiem. Próbował wejść na schodki, prowadzące na most, ale spróchniało stopnie złamały się pod jego nogami. Zeszedł znowu do fosy i rękojeścią szpady próbował siły okiennic nizkiego okienka.
Oberżystka, która szła za nami jako przewodnik rzekła:
— To mocne, z podwójnego żelaza. Okienka tego nie otwierano, od czasu, gdy byli tu sędziowie.
— A coście słyszeli matko, tej nocy po przez zamknięte drzwi i okiennice? — zapytał Henryk.
— A, wielki Boże! Zdawało się, że wszyscy szatani szaleją w fosie. Nie mogliśmy zmrużyć oka. Dnia tego zbójcy pili u nas w oberży. Kładąc się spać modliłam się do Boga: “Ulituj się, Panie nad tymi, którzy jutro nie ujrzą wschodu słońca!” Słyszeliśmy uderzenia broni, krzyki, przekleństwa i dwa głosy męskie, które od czasu do czasu powtarzały “Jestem, Jestem!”
Myśli kotłowały mi się w głowie. Znałam tu hasło, czy dewizę. Od dzieciństwa słyszałam je parokrotnie z ust Henryka; potem znalazłam przetłómaczone na język łaciński na pieczęci, zamykającej tajemniczą kopertę, której Henryk strzegł jak skarbu. Więc Henryk był zamięszany w tym dramacie? On sam tylko mógł mi coś o tem powiedzieć.


∗             ∗

Słońce już zachodziło, gdy puściliśmy się w dalszą drogę. Jechałam ze ściśniętem sercem. Odwracałam się wiele razy, aby spojrzeć jeszcze na ciemną, olbrzymią masę zamku Kajlusów.
Nocy tej miałam dziwny sen; ukazała mi się kobieta w żałobie, trzymając na rękach małe dziecko i pochylona nad bladym młodzieńcem z raną na piersiach.
Czy to ty byłaś, matko?
Na drugi dzień gdyśmy stali na pokładzie okrętu wiozącego nas do Ostendy, Henryk rzekł do mnie.
— Niedługo wszystkiego się dowiesz, Auroro. Bóg by dał, byś przez to czuła się szczęśliwą — dodał ze smutnem westchnieniem.
Czy podobna, aby pognanie mojej rodziny musiało sprowadzić na mnie nieszczęście? Chociażby tak było, chcę cię poznać, matko....
Wylądowaliśmy w Ostendzie. W Brukseli Henryk otrzymał wielką kopertę zaklejoną pieczęciami, z herbami Francyi. Na drugi dzień wyjechaliśmy do Paryża.
Ciemno już było, gdyśmy przejechali arkę tryumfalną, która stoi u wejścia do Paryża z północnej strony. Ja z Franciszką jechałam w karecie, Henryk konno przed nami. Czułam się wzruszoną, coś mi mówiło: “ona jest tutaj!”
Ty jesteś w Paryżu, matko, jestem tego pewna. Poznaję powietrze, którem ty oddychasz.
Jechaliśmy ulicami długiemi, między domami wysokimi i szarymi, potem skręciliśmy w jakąś wązką uliczkę, która doprowadziła nas przed kościół, otoczony ogrodem. Potem dowiedziałam się, że to był kościół i cmentarz Saint-Magloire.
Naprzeciwko niego wznosił się wielki pyszny pałac księcia Gonzagi.
Henryk zeskoczył na ziemię i podał mi rękę aby mi pomódz wysiąść. Lampka, zawieszona przed bramą, słabo oświetlała cmentarz.
Zatrzymaliśmy się przed marmurowym grobowcem, na którym wyrzeźbiona była postać młodego mężczyzny. Henryk złożył długi pocałunek na czole posągu.
— Oto jestem bracie! — mówił z cichem łkaniem w głosie. — Bóg mi świadkiem, że spełniłem mają przysięgę, jak mogłem najlepiej.
Usłyszałam za sobą lekki szelest. Obejrzałam się: stara Franciszka i jej wnuczek Janek, klęczeli na trawie, koło drewnianych sztachetek. Henryk ukląkł także i modlił się cicho i długo. Podnosząc się rzekł do mnie:
— Ucałuj ten posąg Auroro.
Usłuchałam go, lecz zapytałam dlaczego to robię? Otworzył już usta, żeby mi powiedzieć, potem zawahał się, wkońcu rzekł:
— Bo to było szlachetne serce, Auroro i ja go kochałem!
Po raz drugi dotknęłam ustami zimnego marmuru. Henryk podziękował mi, przykładając moją rękę do swego serca.
Och, jak on umie kochać, matko droga! Czyż to już takie przeznaczenie, że mnie nigdy nie pokocha?
W kilka minut później byliśmy już w naszem ebecnem mieszkaniu, gdzie kończę pisać wspomnienia, matko ukochana.
Odkąd przestąpiłam próg tego domu, nie opuściłam go jeszcze ani razu.
Jestem więcej niż kiedykolwiek samotna, bo Henryk ma wiele interesów w Paryżu. Widuję go zaledwie podczas obiadu i kolacyi. Nie wolno mi wychodzić Muszę zachowywać środki ostrożności, gdy staję w oknie....
Ach, gdyby on był zazdrosny, matko, jakże czułabym się szczęśliwą, z jaką radością ukrywałabym się, zasłaniała welonem i żyła tylko dla niego! Ale przypomniałam sobie to zdanie w Madrycie:
— To nie dla mnie, to dla ciebie.
To nie dla niego, matko droga. Jest się zazdrosnym o tych tylko, których się kocha.
Jestem sama. Po przez zapuszczone firanki patrzę na ruchliwe i hałaśliwe tłumy. Po drugiej stronie ulicy widzę duże domy. Na każdem piętrze mieszkają rodziny młode kobiety, które mają piękne i wesołe dzieci. Widzę także okna Palais-Royal, często wieczorami oświetlone, bo za niemi odbywają się dworskie bale. Świetne damy przejeżdżają karetami, a obok konno strojni kawalerowie. Słyszę taneczną muzykę. Czasami nie sypiam nocami. Ale gdy on obdarzy mnie jedną pieszczotą, jeżeli mu się wymknie jedno tkliwe słowo, zapominam o wszystkiem i jestem szczęśliwą.
Nie myśl, jednak moja matko droga, że mi na czem zbywa. Henryk spełnia każde moje życzenie, a czyż mam prawo czuć do niego pretensyę, że od pewnego czasu jest ze mną zimny i ceremonialny?
Czasami myślę, że może mój ród jest wyższy od niego, a może i moja fortuna. To go odemnie oddala. On jest delikatny. Boi się mnie kochać.
O, gdybym była tego pewną, z jaką radością wyrzekłabym się mojego bogactwa i zdeptała szlachectwo! Czemże są korzyści urodzeni — w porównaniu z rozkoszami serca?
Czyż mniej kochałabym cię matko droga, gdybyś była biedną prostą kobieta?
— Było to przed dwoma dniami, garbus przyszedł go odwiedzie.
Ale, prawda!....
Nie mówiłam ci nic, jeszcze o tym tajemniczym gnomie jedynej istocie, która nas odwiedza.
Garbus przychodzi do nas o każdej porze, t. j. do Henryka, na pierwsze piętro. Sąsiedzi nasi uważają go trochę za złego ducha. Nigdy nie widziano jego i Henryka razem, a nigdy się podobno nie rozłączają, jak twierdzą kumoszki z ulicy Chantre.
Rzeczywiście, dziwny i tajemniczy stosunek! My nawet, t. j. Franciszka, Janek i ja, nie widzieliśmy razem tych nierozłącznych przyjaciół. Siedzą zamknięci w pokoiku na górze, potem jeden wychodzi, a drugi pozostaje, jakby na straży jakiegoś tajemniczego skarbu. To trwa od dwóch tygodni, t. j. od dnia naszego przyjazdu. Pomimo obietnicy Henryka wyświetlenia tych zagadek, dotychczas nic mi nie mówił.
..Przed paru dniami, wieczorem, garbus przyszedł do Henryka i tym razem nie wyszedł już od niego. Całą noc spędzili razem. Na drugi dzień Henryk smutniejszy był, niż zwykle. Podczas śniadania rozmowa zeszła na wielkich panów, na dwór królewski i księżne. Na zakończenie Henryk wyrzekł z goryczą:
— Ludzie postawieni zbyt wysoko, dostają zawrotu głowy. Nie trzeba liczyć na wdzięczność książąt. A zresztą — dodał spuszczając oczy — czyż zawsze i za wszystko można zapłacić tylko wdzięcznością? Jeśliby wielka pani, dla której ryzykowałbym mój honor i życie, nie mogła mnie kochać dlatego, że nie mogłaby się zniżyć do mnie, odszedłbym tak daleko, że nie wiedziałbym nawet, czy ona znieważa mnie swoją wdzięcznością.
Matko moja jestem pewna, że garbus mówił mu o tobie.
Tak ukochana moja, Henryk ma racyę. On ryzykował dla twej córki honor i życie. Zrobił więcej: poświęcił twojej córce osiemnaście lat najpiękniejszej młodości. Czemże można opłacić taką niezmierną hojność?
Matko moja, matko! Jakże on się myli, prawda? Jak ty go będziesz kochała, jakże byś mną pogardzała gdyby serce moje do niego należało! Nie śmiałam mu tego powiedzieć bo w jego obecności coś mnie powstrzymuje od mówienia. Czuję, że jestem inaczej i znacznie więcej nieśmiała, niż w latach dziecinnych.
To nie byłaby niewdzięczność, to byłaby podłość. Ale ja do niego należę, on mnie ocalił, on mnie wychował. Czemże bym była bez niego? Garścią prochu na dnie małej trumienki.
I jakaż matka, chociażby księżna, i krewna króla, nie byłaby dumna i szczęśliwa mając za zięcia kawalera Henryka Lagardera, najpiękniejszego, najdzielniejszego i najszlachetniejszego z ludzi? Tak, ja jestem tylko biedna dziewczyna, nie mogę sądzić wielkich tej ziemi, nie znam ich, ale jeżeli jest między wielkiemi damami serce na tyle przewrotne, dusza na tyle zepsuta, aby mi powiedzieć, mnie Aurorze:
— Zapomnij o Henryku...
Nie! Sama myśl o tem doprowadza mnie do szaleństwa. I mówię sobie: Jeżeli matka moja....
Boże, ustrzeż mnie od wypowiedzenia tej myśli. Zdaje mi się, że bluźnię!...
O nie, ty jesteś taka, o jakiej marzyłam i jaką ukochałam, matko moja, I dla swej córki będziesz miał tylko pocałunki i uśmiechy. Jakiekolwiek świetne jest twe imię i urodzenie, którem cię Bóg obdarzył, ty masz coś piękniejszego nad to wszystko — twoje serce. Znieważyłam cię złą myślą, na kolanach proszę cię o przebaczenie.
Ciemno już. Odkładam pióro i przymykam oczy, aby w marzeniach widzieć słodką twarz twoją. Przychodź, matko ukochana, przychodź!....”
Były to ostatnie słowa pamiętnika Aurory. Kartki te to jej najlepsza przyjaciółka, kochała je. Zamykając je w szkatułce, szepnęła:
— Do jutra!
Ciemno już było zupełnie. Drzwi pokoiku otworzyły się cichutko i we świetle lampki, palącej się w przyległym pokoju, ukazała się młoda twarzyczka, Janka Berichon.
Janek był synem małego pazia, którego poznaliśmy na początku tej historyi, gdy odnosił list Neversa do kawalera Dagardera. Paź umarł młodo jako żołnierz, a jego starej matce pozostał tylko ten wnuczek.
— Panienko — rzekł Janek, — babcia pyta, czy trzeba nakryć do stołu tutaj czy w jadalni?
— Która to już godzina? — zapytała Aurora, wyrwana nagle z marzeń.
— Pora kolacyi, panienko — odrzekł Janek.
— Jak on się spóźnia! — pomyślała Aurora.
Potem rzekła głośno:
— Nakryj tutaj.
Dobrze panienko.
Janek przyniósł serwetę i rozłożył ją na stole. Z głębi kuchni doszedł silny głos starej Franciszki.
— Firanki nie są dobrze dosunięte, wnusiu. — mówiła, — przesuń je trochę!
Chłopiec wzruszył lamionami, pośpiesznie jednak wypełniając rozkaz.
— Słowo daję! — mruczał. — Ktoś mógłby sądzie, że boimy się conajmniej więzienia!
Janek był mniej więcej w położeniu Aurory. Nie mówiono mu nic z otaczającej ich tajmnnicy, a miał straszną chęć czegoś się dowiedzieć.
— Czy jesteś pewny, że pan nie wrócił przez schody? — zapytała Aurora.
— Pewny? — powtórzył Janek. — Czy można być u nas czego pewnym? Widziałem, jak wchodził garbus. Podsłuchiwałem pode drzwiami.
— To bardzo źle — rzekła surowo Aurora.
— Szło o to, żeby się dowiedzieć czy pan już wrócił. Przecież nie przez ciekawość!
— I nic nie słyszałeś.
— Nic a nic.
— Gdzie on mógł iść? — Westchnęła głośno Aurora.
— A cóż robić panienko — rzekł chłopiec — tylko garbus może to wiedzieć. I to swoją drogą zabawne, że taki człeczyna wykręcony, jak korkociąg, odwiedza pana kawalera chciałem powiedzieć mistrza Ludwika! A nam nie wolno nawet zajrzeć tam! Mistrz Ludwik przychodzi i odchodzi przez tylne drzwi.
— Czyż nie jest panem? — przerwała młoda dziewczyna.
— Co to, to nie mówię. Jest panem — odrzekł Janek. — Może wchodzić, wychodzić zamykać się z tą małpą. O, i nie krępuje się nami, nie! Ale sąsiedzi, panienko, nie szczędzą języków.
— Rozmawiasz zadużo z sąsiadami — rzekła Aurora.
— Ja! — zawołał chłopiec — Matko Boska, jak to można mówić! A więc jestem gadułą prawda? Dziękuję. Słuchaj babciu — zawołał, wtykając we drzwi swoją jasną kędzierzawą główkę — czy słyszysz? Jestem gadułą!
— Wiem to oddawna, wnusiu, — odrzekła poczciwa kobieta, — a przytem mały próżniak.
Berichon skrzyżował ręce na piersiach.
— Dobrze — zawołał. — Ot, co mi się podoba! A więc trzeba mnie powiesić, ponieważ mam wszystkie wady! Ja, co nigdy, przenigdy nie wymawiam do nikogo ani słowa. Przechodząc, słucham jak rozmawiają. Czy to grzech? A wiedzcież, że oni gadają! Ale żeby się mięszać do ich plotek, fe! Toż mam swoją godność! Chociaż — dorzucił zniżonym głosem — trudno jest czasem powstrzymać się od odpowiedzi, gdy tyle ludzi zadaje pytania.
— A czy tak cię pytają, Janku?
— Ciągle, panienko.
— I o co?
— O rzeczy bardzo kłopotliwe, panienko.
— Ale ostatecznie — rzekła z niecierpliwością Aurorą — o cóż takiego?
Berichon począł się śmiać z najniewinniejszą minką.
— Pytają mnie o wszystko — odparł, — co my jesteśmy, skąd przybywamy, dokąd jedziemy o wiek panienki, o wiek naszego pana, chcę powiedzieć mistrza Ludwika; czy jesteśmy Francuzi, czy katolicy, czy zamierzamy tu osiąść na stałe, czy powrócimy, skąd przyjechaliśmy, czy panienka pości w piątek i w sobotę, czy spowiednik panienki jest z kościoła Ś-go Augustyna czy Ś-go Hieronima?
Odetchnął i mówił dalej bez przerwy:
— I to i owo: Dlaczego zamieszkaliśmy akuratnie na ulicy Chantre zamiast gdzieindziej; dlaczego panienka nigdy nie wychodzi? Pani Moyneret założyła się nawet z panią Guichardt że panienka ma tylko jedną nogę dobrą. Dlaczego mistrz Ludwik wychodzi tak często, dlaczego gar.... Ach! — przerwał. — Ten garbus ich intryguje! Pani Balat mówi, że on wygląda na takiego co to zadaje się ze Złym....
— I ty mieszasz się w te plotki, ty Janku? — zapytała Aurora z oburzeniem.
— O panienka się myli — zaprzeczył — nikt tak nic umie zachować przy sobie to co wie. Ale trzeba je słyszeć, te kobiety! A Boże, Boże, te kobiety! Gdy tylko krokiem wyjdę za próg zaraz mam ich pełne uszy.... “Hola Berichon! Kochany aniołku” — woła przekupka z przeciwka — “chodź no tu i spróbuj mojego ciasta.” A ona ma ciasto dobre panienko! “Ho, ho! mówi gruba rzeźniczka. “Napijesz się pewnie rosołku mój mały.” A maślarka a ta co naprawia futra! A nawet żona prokuratora! Ja przechodzę dumny jak sam lokaj aptekarza. Te panie: Guichard, Moyneret, Balat, przekupka z przeciwka maślarka, rzeźniczka i inne napróżno się starają. To ich nie zniechęca. Niech panienka posłucha jak one gadają, za bawi to panienkę. Oto pani Balat, czarna i wysoka z okularami na nosie mówi tak: “Swoją drogą ona jest milutka i ładna, ta dziewczyna!....” (to o panience tak mówi.) “Ona ma lat dwadzieścia prawda, kochaneczku?” (pyta się mnie.) “Nie wiem, (odpowiadam.) Mówiąc to Berichon przybiera naprzemian gruby głos, to znów piszczący: — “Milutka to milutka” (to pani Moynert tak mówi.) “I nie powiedziałabym, że jest siostrzenicą prostego kowala. Naprawdę czy ona jest jego siostrzenicą, mój chłopcze?” “Nie,” (odpowiadam.) “A więc pewnie jego córką? Prawda, kochaneczku?” “Nie!” I staram się odejść, panienko! Ale proszę spróbować! Guinchard, Durand, Morin, Bertrand i inne otaczają mnie i wszystkie razem pytają: “A więc jeżeli nie córka, to chyba żona?” “Nie” “Młodsza siostra?” “Nie”. “Jakto! Ani żona, ani córka, ani siostra, ani siostrzenica! A więc sierota, którą znalazł.... dziecko wychowane z litości?” “Nie! Nie! Nie!” — krzyczy Berichon w zapale.
Aurora położyła mu białą rączkę na ramieniu.
— Źle zrobiłeś, Janku — rzekła głosem smutnym i słodkim, — bo skłamałeś. Jestem dzieckiem, które mistrz Ludwik przyjął z litości; siostrą, którą wychował przez miłosierdzie.
— O panienko! — zawołał Janek.
— Na przyszły raz gdy cię zapytają to im to odpowiesz — ciągnęła dalej Aurora. — Nie wstydzę się tego. — Dlaczego ukrywać dobrodziejstwa mojego przyjaciela?
— Ależ, panienko.
— I czyż nie jestem biedną, opuszczoną dziewczyną? — mówiła w zamyśleniu Aurora. — Bez niego, bez jego dobrodziejstw....
— No! — zawołał Janek. — Gdyby mistrz Ludwik, jak go trzeba nazywać, słyszał te rzeczy, toby się rozgniewał! Litość dobrodziejstwa! A fe panienko!
— Bóg by dał, żeby nie mówiono czego gorszego o mnie i o nim! — wyszeptała dziewczyna, której biało czoło powlekło się rumieńcem.
Berichon zbliżył się żywo.
— Panienka wie? — zapytał.
— Co? — zapytała, drgnąwszy, Aurora.
— Ba! Panienko....
— Mów, Janku chcę tego!
A gdy chłopiec się wahał, wstała i rzekła rozkazującym tonem:
— Chcę żebyś mówił! Czekam.
Janek spuścił oczy i z zakłopotaniem gniótł w ręku serwetkę.
— To tylko plotki, — rzekł — nic, tylko plotki! One tak mówią: “My dobrze wiemy! On jest za młody na jej ojca. Ponieważ strzeże ją tak pilnie a nie jest mężem....”
— Dokończ! — rozkazała Aurora; blade czoło dziewczęcia pokryło się potem.
— No, cóż panienko jak kto nie jest ojcem ani bratem, ani mężem....
Aurora zakryła twarz rękami.

VII.
MISTRZ LUDWIK.

Borichon żałował już gorzko tego co powiedział.
Z przerażeniem patrzył na Aurorę, łkającą gwałtownie i myślał.
— Boże. jeżeli on teraz wejdzie!
Aurora siedziała ze spuszczoną głową. Jej piękne włosy gęstą masą spadały na ręce, poprzez delikatne palce toczyły się gorące łzy. Gdy się podniosła oczy miała jeszcze zapłakane, ale twarzyczka przybrała już zwykły wyraz.
— Gdy kto nie jest ani ojcem, ani bratem, ani mężem biednego opuszczonego dziecka — wymówiła powoli — i nazywa się Henrykiem Lagarderem, wtedy jest jego przyjacielem, opiekunem i dobrodziejem. Och! — zawołała składając ręce. — Ich potwarze wskazują mi jak bardzo wyższy on jest od innych ludzi. Ponieważ go podejrzewają, to znaczy, że inni zrobiliby to, czego on nie zrobił. Kochałam go: oni przyczynią się do tego, że będą go teraz wielbić, jak świętego.
— O to, to, panienko! — rzekł Janek. — Uwielbiaj go, chociażby dlatego, żeby ich rozłościć!
— Henryk — szeptała dziewczyna — jedyna istota która mnie kochała i opiekowała się mną.
— A co do kochania — zawołał Berichon, powracając do nakrywania stołu, o którem już był zapomniał, to panience mówię. Codziennie rano słyszymy, babcia i ja: “Jak przeszła jej noc? Czy spała spokojnie? Czyście jej wczoraj dotrzymali towarzystwa? Czy jest smutna? Czy pragnie czego?” A gdy uda nam się pochwycić jakie życzenie panienki, taki kontent, taki szczęśliwy! Och! Matko Boska, kochać, to on kocha!
— Tak — rzekła Aurora, jakby do siebie, — on jest dobry i kocha mnie jak córkę.
— Inaczej jeszcze! — wtrącił Berichon z chytrą minką.
Aurora wstrząsnęła głową.
Serce jej tak potrzebowało wynurzenia się z tego napełniającego je uczucia, że nie zwracała uwagi ani na wiek, ani na pozycyę swego powiernika.
— Jestem sama — mówiła — sama i smutna.
— Ba panienko! — odparł chłopiec. — Jak tylko on przyjdzie, powróci panience wesołość.
— Noc nadchodzi — ciągnęła dalej Aurora — a ja czekam napróżno i tak co wieczór, odkąd jesteśmy w Paryżu.
— A cóż robić to wpływ stolicy — przerwał Janek. — No, i już nakryłem. Czy kolacya już gotowa, babciu?
— Już od godziny — odpowiedział gruby głos Franciszki.
Janek podrapał się za uchem.
— Założyłbym się jednak — mówił że on jest tam na górze z tym dyabliskiem garbusem. Żal mi panienki, że się martwi. Gdybym się odważył...
Przeszedł dużą salę i wstępował już na schody, prowadzące do apartamentów mistrza Ludwika.
— To wzbronione — pomyślał — i nie chciałbym widzieć pana kawalera w gniewie, jak przeszłym razem. Boże jedyny! A panienko, — rzekł głośno zbliżając się do Aurory, — dlaczego on się jednak tak ukrywa? To wzbudza plotki. Ja, naprzykład, jestem pewny, będąc na miejscu sąsiadów, gadałbym jak oni: a przecież nie jestem gadatliwy. Mówiłbym jak inni: “To spiskowiec,” albo “To czarownik.”
— A oni mówią? — zagadnęła Aurora.
Zamiast odpowiedzieć, Janek począł się śmiać.
— Wielki Boże! — zawołała. — Gdyby oni wiedzieli tak jak ja, co tam jest na górze: łóżko kufer, dwa krzesełka, szpada wisząca na ścianie — oto cale umeblowanie. Co innego ten drugi pokój ten zamknięty. Tam widziałem tylko jedną rzecz.
— Co takiego? — zapytała żywo Aurora.
— Och, nic wielkiego. Było to jednego wieczoru gdy pan zapomniał założyć blaszki na dziurkę od klucza?
— Mój Boże panienko! To przecież nic złego. Poszedłem na górę, żeby pana poprosić do panienki, dziurka błyszczała, przyłożyłem do niej oko.
— I cóżeś zobaczył?
— Mówiłem panience nic wielkiego! Garbusa nie było. Tylko mistrz Ludwik siedział przy stole, na którym stała szkatułka, ta sama szkatułka. którą tak strzegł podczas podróży. Miałam zawsze dowiedzieć się, co w niej jest? Ileż, pistolów zmieściłoby się w niej! Ale to nie pieniądze trzyma tam mistrz Ludwik. Widziałem, jak wyjmował z niej paczkę papierów, jakby wielką kwadratową kopertę z trzema wiszącemi pieczęciami z czerwonego laku.
Aurora poznała ten opis. Milczała jednak.
— Ale — ciągnął dalej Janek — koperta ta drogo mnie mogła kosztować. Zdaje mi się, że mimowoli zrobiłem jakiś szelest, jakkolwiek jestem zręczny. Pan otworzył drzwi. Miałem czas tylko zeskoczyć na dół ze schodów i upadłem tak, że dotąd bolą mnie boki. Już mnie na to nikt nie weźmie... Ale panienka której wszystko wolno, panienka, która niczego nie potrzebuje się obawiać... Powiem panience, że chciałbym dzisiaj wcześniej zjeść kolacyę, mógłbym bowiem zobaczyć bal w Palais Royal. Gdyby panienka poszła na górę, gdyby go zawołała swoim słodkim głosikiem?...
Aurora nic nie odpowiedziała.
— Czy panienka widziała — ciągnął dalej Berichon, który nie był gadułą — czy panienka widziała, jak przez cały dzień przyjeżdżały wozy z kwiatami, zielenią, lampionami, jak zwożono ciasta i likiery?
Oblizał się łakomie przy tych słowach.
— To będzie pięknie! — zawołał. — Och, gdybym ja tam mógł być, tobym dopiero używał!
— Idź, pomóż babci, Janku — rzekła Aurora.
— Biedna panienka, — pomyślał, wychodząc — ona umiera z ochoty do tańca!
Rozmarzona główka Aurory opadła bezwładnie na splecione rączki. Nie myślała wcale o balu, ani o tańcu.
— Zawołać go? — mówiła sobie. — Po co go wołać? Niema go tam, jestem pewna. Każdego dnia spóźnia się coraz więcej. Boję się — dodała ze drżeniem. Boję się gdy o tem myślę. Tajemnica ta mnie przeraża. Zabrania mi wychodzić patrzyć, nie pozwala nikogo przyjmować. Ukrywa swoje nazwisko, też swe postępowanie. Wszystko do dobrze rozumiem, to dawne niebezpieczeństwo znowu powróciło, to groźba wieczna nad nami, głucha wojna ze zbrodniarzami.
— Kto są ci zbrodniarze? — zapytywała się po chwili. — Oni są potężni, dowiedli tego, a właściwie moi nieubłagani wrogowie. Dlaczego, że mnie broni, chcą odebrać mu życie! A on nic nie mówi — zawołała. — Nigdy nic! Jakgdyby moje serce nie odgadywało wszystkiego, jakgdyby można było zamknąć kochające oczy!... Przychodzi, przyjmuje moje pocałunki siada, stara się uśmiechać. Nie wie, że dusza jego jest przedemną otwarta, że jednym spojrzeniem umiem wyczytać w jego oczach: tryumf, lub porażkę. Nie ma do mnie zaufania; nie chce, abym wiedziała o jego trudach, walkach, które stacza, nie rozumie, że potrzeba mi tysiąc razy więcej odwagi, aby powstrzymać łzy, aniżeli gdybym dzieliła jego trudy i walczyła przy jego boku!
Z sali doleciał jakiś lekki odgłos kroków. Znała go widocznie dobrze, bo w jednej chwili powstała radosna. Usta rozwarły się i wydały lekki okrzyk radości.
Och, jak wielką racyę miał Janek! Na jej uroczej dziewczęcej twarzyczce nie możnaby teraz dojrzeć ani śladu łez, ani cienia smutku. Była cała w uśmiechu. Pierś poruszała się radością. Wyprostowała z dźwiękiem swą śliczną postać. Była jak delikatny a piękny kwiat który wśród nocy chyli się napół zwiędły, a pod pierwszymi promieniami słońca powstaje znowu wonny i świeży.
Aurora podeszła do lustra. Zatroszczyła się w tej chwili, czy jest dosyć piękną. Przeklinała łzy, które psuły oczy i gaszą ogień jej źrenic. Dwa razy na dzień była kokietką. Lustro odpowiedziało, że niepokój był jej próżny. Ujrzała swój śmiech tak młody, tak tkliwy i śliczny, że w duszy dziękowała za to Bogu.
Mistrz Ludwik schodził ze schodów. Na dole Janek trzymał światło.
— Ilekolwiek lat miał mistrz Ludwik, był to jeszcze młody człowiek. Jasne pukle włosów wiły się na czystym i gładkiem czole. Białych szerokich skroni nie uszkodziło palące słońce Hiszpanii; to też gdyby nie męski rysunek twarzy, cera nadałaby jej wyraz trochę może kobiecy. Ale ogniste oczy dumnie ściągnięte brwi, nos prosty, usta o wargach jakby wykute w marmurze, które odcieniały delikatne wąsiki broda o silnym zarysie nadawała tej pięknej twarzy charakter stanowczości i mocy.
Strój jego t. j. spodnie, kurtka i płaszcz były z czarnego aksamitu z dżetowymi guzikami.
Stał jeszcze na schodach, a już wzrokiem szukał Aurory. Gdy ją dojrzał, powstrzymał ruch radości. Siłą woli opuścił oczy i zwolnił kroku, którego chciałby przyśpieszyć. Całe jego życie upłynęło tak na pokonywaniu samego siebie. Był blizki szczęścia i nic chciał go dotknąć. A wola mistrza Ludwika była z żelaza i dosyć silna aby nadać niezłomny hart temu sercu namiętnemu gorącemu i tkliwemu jak serce kobiety.
— Czekałaś na mnie Auroro? — zapytał schodząc ze schodów.
Franciszka ukazała we drzwiach kuchni swą twarz silnie zaczerwienioną.
— Czy to ładnie mistrzu Ludwiku, żeby pozwolić tak płakać biednemu dziecku! — rzekla głosem donośnym, który przyniósłby zaszczyt sierżantowi dowodzącemu na mustrze.
— Płakałaś Auroro? — zapytał żywo nowoprzybyły.
Młoda dziewczyna zarzuciła mu ręce na szyję.
— Henryku mój najdroższy — rzekła, podając mu czoło do pocałunku, — wiesz dobrze, że młode dziewczęta są płoche. Franciszka źle widziała, wcale nie płakałam. Spójrz na moje oczy, Henryku, czy dostrzeżesz tam łzy.
Uśmiechała się radosna i szczęśliwa, a mistrz Ludwik patrzył na nią z zachwytem.
— Coś ty mi opowiadał chłopcze — mówiła poczciwa Franciszka, patrząc surowo na Janka, — że nasza panienka ciągle płacze?
— Ach Boże! — szepnął Janek. — Słuchaj babciu, ja nie wiem, może tyś źle usłyszała, albo ja źle widziałem, w każdym razie panienka nie chce, żeby wiedziano, że płakała.
Franciszka tymczasem podała główną potrawę kolacyi.
— Swoją drogą — wtrąciła — panienka siedzi zawsze sama i to nie jest miłe życie.
— Czy prosiłam was, żebyście się nademną użalali? — rzekła z wymówką zarumieniona Aurora.
Mistrz Ludwik podał jej rękę i przeszli do pokoju, gdzie stół był nakryty. Usiedli naprzeciwko siebie; Berichon, jak zwykle stanął za krzesełkiem Aurory, żeby jej służyć. Po kilku minutach, podczas, których udawali, że jedzą, mistrz Ludwik zwrócił się do Janka.
— Pozostaw nas samych, moje dziecko, nic potrzebujemy już ciebie.
— Czy mam podać inne potrawy? — zapytał chłopiec.
— Nie — odparła spiesznie Aurora.
— A więc przyniosę deser?
— Idź rozkazał mistrz Ludwik, wskazując mu drzwi.
Janek wyszedł, śmiejąc się w kułak.
— Babciu — rzekł do Franciszki, wchodząc do kuchni — zdaje mi się, że będą tam ostre słowa.
Staruszka wzruszyła ramionami.
Mistrz Ludwik ma minę mocno zagniewaną — mówił dalej Janek.
— Idź zmywać! — odrzekła Franciszka. — Co ci do tego! Nasz pan jest silny, jak byk pomimo swej giętkiej postawy i odważny jak lew, ale bądź spokojny: nasza mała panienka pobiłaby czterech takich, jak on!
— Ba! — zawołał zdumiony chłopiec. — Ono na to nie wygląda.
— To właśnie dlatego — odparła poczciwa kobieta.
Potem zamykając dyskusyę, dodała:
— Jesteś jeszcze za mały. Do roboty!
— Nie jesteś szczęśliwą, Auroro? — zapytał mistrz Ludwik, po wyjściu Berichona.
— Widuję cię bardzo rzadko! — odparła młoda dziewczyna.
— I masz o to do mnie pretensyę, drogie dziecko?
— Niech Bóg broni! Cierpię czasami, to prawda, ale czyż można przeszkodzić nierozsądnym myślom, rodzącym się w głowie samotnej dziewczyny? Wiesz, Henryku, dzieci boją się ciemności, lecz gdy tylko dzień nadejdzie, zapominają o minionym strachu. Ze mną i jest to samo. Twoja obecność wystarcza, aby | rozproszyć moje kapryśne zmartwienia.
— Masz dla mnie miłość uległej córki, Auroro — mówił mistrz Ludwik, odwracając oczy — dziękuję ci.
— A ty, czy masz dla mnie ojcowską miłość, Henryku? — zapytała.
Mistrz Ludwik powstał i obszedł dokoła stołu. Aurora podsunęła mu krzesełko i powiedziała z niedwuznaczną radością:
— O tak, siądź; Od dawna nie rozmawialiśmy tak z sobą. Pamiętasz jak kiedyś mijały nam godziny?
Ale Henryk był rozmarzony i smutny.
— Te chwile nie należą już do nas — odrzekł.
Aurora ujęła go za ręce i patrzyła mu prosto w oczy z taką słodyczą, że biedny mistrz Ludwik począł palące łzy pod powiekami.
— Ty także cierpisz, Henryku? — szepnęła.
Wstrząsnął głową i próbował uśmiechnąć się.
— Mylisz się, Auroro — rzekł. — Była chwila, że śniłem cudowne marzenie, takie cudowne, że odebrało mi cały spokój. Ale była to tylko chwila i tylko marzenie. Obudziłem się i nie ma już nadziei. Spełniam tylko przysięgę nic więcej. Nadchodzi chwila, gdy życie moje się zmieni. Jestem już starym, drogie dziecko, aby zaczynać nowe życie.
— Za starym! — powtórzyła Aurora, pokazując w szczerym śmiechu piękne ząbki.
Ale mistrz Ludwik nie śmiał się.
— W moim wieku — mówił — inni mają już rodziny.
Aurora nagle spoważniała.
— A ty jej nie masz, Henryku, ty masz tylko mnie!
Henryk żywo otworzył usta, ale słowa zatrzymały mu się między wargami. I znów opuścił oczy.
— Ty masz tylko mnie — powtórzyła Aurora. — I czemże jestem dla ciebie? Przeszkodą dla szczęścia!
Chciał ją powstrzymać, ale mówiła dalej.
— Czy wiesz co o nas mówią? Mówią: “Ona nie jest ani jego córką, ani siostrą, ani żoną....” Mówią...
— Auroro — przerwał mistrz Ludwik — od lat ośmnastu byłaś całem mojem szczęściem.
— Jesteś bardzo dobry wyszeptała dziewczyna — dziękuję ci za to.
Milczeli przez chwilę. Zakłopotanie mistrza Ludwika było widoczne.Aurora pierwsza przerwała ciszę.
— Henryku — rzekła — nie wiem nic a nic o twoich myślach, ani o postępkach. Jakim prawem miałabym ci robić wyrzuty? Ale jestem zawsze sama i zawsze myślę o tobie, jako o moim jedynym przyjacielu. Jestem pewna, że chwilami odgaduję ciebie. Serce moje czasami ściska się bólem, oczy napełniają łzami, bo sobie myślę: “Gdyby nie ja, jakaś kochana kobieta rozweseliłaby jego samotność. Gdyby nie ja, dom jego byłby wielki i bogaty i wszędzie mógłby się pokazywać z odkrytą twarzą”. Henryku, ty nietylko kochasz mnie jak dobry ojciec, ale dla mnie nawet tłumisz pragnienia swego serca.
Słowa te szły prosto z duszy, Aurora tak rzeczywiście myślała, ale, że jak wiadomo dyplomacya wrodzona jest córom Ewy, więc też przedewszystkiem był to wybieg kochającej dziewicy, aby się czegoś dowiedzieć. Nie udał się jednak wcale.
Otrzymała tylko zimną odpowiedź:
— Drogie dziecko, mylisz się w zupełności.
Wzrok mistrza Ludwika gubił się w dali.
— Czas uchodzi — szeptał.
Potem nagle, jakby nie mógł dłużej panować nad sobą, dodał:
— Gdy mnie będziesz już wcale widywała, Auroro, czy nie zapomnisz o mnie?
Świeża twarzyczka dziewczęcia pobladła. Gdyby mistrz Ludwik podniósł teraz oczy, ujrzałby całą jej duszę w głębokiem spojrzeniu, które mu rzuciła.
— Więc znowu mnie opuścisz — wyszeptała.
— Nie — odparł Henryk niepewnym głosem, — nie wiem... może...
— Proszę cię, błagam! — mówiła — Miej litość nademną, Henryku! Jeżeli odjeżdżasz, weź mnie z sobą.
A gdy nic nic odpowiadał, ciągnęła dalej ze łzami w oczach.
— Gniewasz się na mnie może dlatego, że byłam zbyt wymagająca, niesprawiedliwa. Och, Henryku drogi, to przecie nie ja mówiłam ci o swoich łzach. Nie zrobię tego więcej, Henryku nie, już nigdy nie będę płakała, wierz mi! Mój Boże! Wiem że to było źle! Jestem szczęśliwa, bo ciebie widzę codziennie. Henryku, ty nic nie mówisz! Czy mnie słyszysz, Henryku?
Miał odwróconą głowę. Wzięła go za szyję dziecinnym ruchem, aby go zmusić do patrzenia na nią. Oczy mistrza Ludwika pełne były łez. Aurora zsunęła się z krzesła i uklękła.
— Henryku. Henryku, — mówiła pieszczotliwie, — mój przyjacielu jedyny, ojcze ukochany, weź całe szczęście o jakiem dla mnie marzysz, ale daj mi choć cząstkę twych łez!
Przyciągnął ją namiętnie do siebie: Ale nagle silne ramiona opadły bezwładnie.
— Jesteśmy szaleni, Auroro! — rzekł, z gorzkim i przymuszonym uśmiechem. — Gdyby nas tak zobaczono! Co to wszystko znaczy?
— To znaczy — odparła młoda dziewczyna, która nie ustępowała tak łatwo. — to znaczy, że jesteś niedobry i nieczuły na moje błagania. Henryku. Od dnia, w którym powiedziałeś mi: “Auroro, nie jesteś moją córką”, zmieniłeś się bardzo!
— Ach. wtedy, gdy prosiłaś o łaskę dla markiza Chaverny! Przypominam to sobie, Auroro i wiedz, że pan markiz powrócił do Paryża.
Aurora nic nie odpowiedziała, ale jej słodkie, szlachetne spojrzenie wyrażało takie wymowne zdumienie, że Henryk przygryzł lista. gniewnie na samego siebie.
Ujął małą rączkę i pocałował jakby na pożegnanie. Powstrzymała go siłą.
— Zostań — rzekła. — Jeżeli dłużej tak będzie, to zobaczysz, że którego dnia wracając, nie zastaniesz mnie w domu. Widzę że ci przeszkadzam, więc sobie pójdę. Nie wiem co z sobą zrobię, ale ty będziesz uwolniony od ciężaru, który stał się dla ciebie za ciężki.
— Nie będziesz miała czasu — wyszeptał mistrz Ludwik. — I aby mnie opuścić, Auroro, nie będziesz potrzebowała uciekać.
— Wypędzisz mnie? — zawołała z rozpaczą, jakby otrzymała cios w samo serce.
Mistrz Ludwik zakrył twarz rękami. Siedzieli jeszcze przy sobie, Aurora na nizkim taburecie z głową wspartą na kolanach Henryka.
— Aby być szczęśliwą — szeptała przerywanym głosem — potrzeba mi tak mało, Henryku... bardzo mało... Czy dawno straciłam wesołość? Czyż nie byłam zawsze zadowolona i uradowana, gdy dawniej biegłam na twoje spotkanie?
Palce mistrza Ludwika gładziły piękną masę jej włosów, które w świetle przybierały, odcień samego złota.
— Bądź takim jak dawniej — mówiła — proszę cię tylko o to. Mów mi kiedy jesteś szczęśliwy, ale szczególniej zwierzaj mi swoje zmartwienia, aby twój smutek przechodził do mojego serca. Och, to przynosi ulgę! Gdybyś miał córkę, Henryku, ukochaną córkę, czy nie takbyś z nią postępował?
— Córkę! — powtórzył mistrz Ludwik i czoło mu się zasępiło.
— Niczem dla ciebie nie jestem, wiem o tem. Nie powtarzaj mi tego.
Mistrz Ludwik przeciągnął ręką po czole.
— Auroro — rzekł, jakby nie dosłyszawszy jej ostatnich słów. — Jest życie świetne, życie przyjemności, zaszczytów, bogactwa, życie szczęśliwych tego świata. Ty nie znasz go, drogie dziecko.
— A czyż potrzebuję to poznawać?
— Chcę, abyś je znała. Trzeba.
I zniżając mimowoli głos dorzucił:.
— Będziesz może musiała wybierać, aby wybierać, trzeba znać...
Powstał. W jego pięknej twarzy malowało się teraz postanowienie mocne i głębokie.
— To twój ostatni dzień wątpliwości i nieświadomości, Auroro — rzekł powoli. — Dla mnie to może ostatni dzień młodości i nadziei!
— Henryku, wytłomacz się, w imię Boga! — zawołała młoda dziewczyna.
Mistrz Ludwik wzniósł oczy ku niebu.
— Postępuję według sumienia — wyszeptał — ten, który jest tam, w górze, widzi mnie, nic przed nim nie ukrywam. Żegnaj Auroro — rzekł głośno — nie będziesz spała dziś w nocy... Patrz i rozważaj, radź się najpierw rozumu przed sercem. Nie chcę ci nic mówić, pragnę aby wrażenie było nagłe i całkowite. Uprzedzając cię bałbym się działać w egoistycznym celu. Pamiętaj tylko, że jakkolwiek dziwnych przygód doznasz tej nocy, staną się one z mojej woli i dla twojego dobra. Jeżeli długo mnie nie zobaczysz, nie trać ufności. Z blizka czy z daleka czuwam nad tobą.
Pocałował ją w rękę i odszedł do swojego pokoju.
Aurora milcząca i oszołomiona, odprowadziła go wzrokiem. Stanąwszy na schodach, mistrz Ludwik przesłał jej ojcowskie skinienie głowy wraz z pocałunkiem.

VIII.
PRZYJACIÓŁKI.

Aurora została sama.
Rozmowa z Henrykiem zakończyła się w sposób tak nieoczekiwany, że [2] wprawiła ją w osłupienie: była jakby ogłuszona. Niejasne myśli mieszały się bezwładnie w głowie. Serce jej zranione i rozżalone ściskało się niewypowiedzianym bólem. Głowa jej zapałała.
Uczyniła taki wysiłek, żeby się czegoś dowiedzieć. Starała się jak mogło najlepiej, żeby zmusić go do jakiegoś wytłomaczenia: używała całej przebiegłości, której kobiety nawet najprostsze nie są pozbawione. A tymczasem nietylko nic się nie wyjaśniło, ale jeszcze po tej groźbie, czy obietnicy otwierał się przed nią cały horyzont nowych tajemnic.
Powiedział jej: “Nie będziesz spała dzisiejszej nocy”, a potem: “Jakkolwiek dziwnych. przygód doznasz tej nocy, staną się ono z mojej woli i dla twojego dobra”.
Przygody! Awanturnicze życie Aurory pełne było przygód, ale jej przyjaciel ponosił za nie odpowiedzialność, stał przy niej zawsze, jak czujny i opiekuńczy anioł, jak niezawodny wybawca, oszczędzając jej wszystkiego, nawet przerażenia. Przygody tej nocy będą zupełnie inne, sama musi stawiać im czoło.
Ale jakie przygody? Dlaczego te półsłówka? Musi poznać życie całkiem inne od tego, jakie prowadziła dotąd: życie wspaniałe, zbyt ryzykowne, życie wielkich i szczęśliwych tego świata: “Aby wybierać” powiedział jej. Wybierać zapewne między tem życiem nieznanem, a jej obecnem istnieniem. Czyż wybór nie był już zrobiony?
Trzeba tylko wiedzieć, po której stronie jest Henryk. Myśl tę zakłóciło wspomnienie matki. Czuła jak kolana uginają się pod nią.Wybierać! Po raz pierwszy przyszło jej na myśl to straszne przypuszczenie: Jeżeli jej matka jest z jednej strony, a Henryk z drugiej?...
— To niemożliwe! — zawołała, odpychając tę myśl wszystkicmi siłami duszy — Bóg nie może chcieć tego.
Otworzyła okno i oparła się o nie, aby ochłodzić trochę rozpalone czoło. Na ulicy ruch był ogromny. Tłumy zgromadziły się koło Palais-Royal, aby widzieć przejeżdżających gości. Już kilka powozów i karet ukazało się między szpalerem ciekawych widzów. Aurora nie zwracała na to uwagi. Co ją obchodził ten ruch? Ale w jednym powozie dojrzał dwie kobiety wystrojone na bal: matka i córka. Łzy [3] napełniły jej oczy.
— Może moja matka jest tam także, — pomyślała.
Było to prawdopodobne i możliwe. A więc z większą uwagą przypatrywała się teraz wspaniałościom powozów i karet. Poza murami Palais-Royal domyślała się większego jeszcze przepychu. Budziło się w niej jakieś niejasne pragnienie, które rosło ciągle Zazdrościła tym młodym wystrojonym dziewczynom, które miały perły naokoło szyi, perły i kwiaty we włosach, zazdrościła im nie pereł, nie kwiatów, ale tego, że siedziały koło swych matek. Potem nie chciała już patrzyć, bo zdawało jej się, że wesołość ta urąga jej smutkowi. Te radosne okrzyki, ruchliwe tłumy, wesołe śmiechy, to światło i echo grającej już orkiestry przygnębiało ją i drażniło. Ukryła rozognioną głowę w chłodnych rękach.
Tymczasem w kuchni Janek odgrywał przy swej babce, poczciwej Franciszce, rolę kuszącego węża. Dzięki Bogu nie miał dużo naczyń do zmywania. Aurora i mistrz Ludwik zużyli dziś tylko po jednym talerzu. Zato w kuchni uczta była obfita. Franciszka i Janek mieli jedzenia dla czterech.
— Teraz — mówił chłopiec — pójdę na koniec ulicy popatrzeć trochę. Pani Balat mówi, że są tam — wszystkie cuda i rozkosze, czarodziejski pałac i różne dziwy, jak w bajkach. Mam ochotę przyjrzeć się temu.
— Ale nie bądź za długo wnusiu, — napominała babka.
Była słaba dla wnuka, pomimo swej potężnej postaci.
Janek wybiegł Franciszka podeszła do drzwi i zajrzała do pokoju Aurory.
— Patrzajcie — mruknęła — już wyszedł Biedny aniołek znowu sam pozostał!
Przyszła jej poczciwa myśl iść do swej panienki i dotrzymywać jej towarzystwa, ale w tej chwili Janek wbiegł do kuchni.
— Babciu! — zawołał. — Iluminacya! Żołnierze na koniach, panie całe w dyamentach, w jedwabiach i złocie! Chodź zobaczyć, babciu!
Poczciwa kobieta wzruszyła ramionami.
— Co mnie to obchodzi — odrzekła.
— Ach, babciu, tylko na koniec ulicy, pani Balat opowiada historyę i zna nazwiska wszystkich, wszystkich tych pań i panów, co przyjeżdżają. To takie ciekawe! Chodź zobaczyć, tylko na minutę!
— A kto pilnować będzie domu? — zapytała staruszka, napół przekonana.
— Odejdziemy tylko na dziesięć kroków, będziemy uważali na drzwi. Chodź, babciu, chodź!...
Wziął ją pod rękę i wyprowadził.
Drzwi zostawił otwarte.
Odeszli na dziesięć kroków, ale panie: Balat, Guinchard, Durand, Monu i inne były sprytnemi kobietami. Gdy raz zdobyły Franciszkę Berichon, nic łatwo ją puściły. Czy wchodziło to do tajemniczych planów mistrza Ludwika? Bardzo to wątpliwe.
Tłum, który porwał Franciszkę i Janka i zaniósł ich na rzęsiście oświetlony plac Palais-Royal, musiał przechodzić koło okien Aurory, ale ona nie dostrzegła ich wcale, pogrążona w marzeniach.
— Ani jednej przyjaciółki! — myślała.
— Ani towarzyszki, której mogłabym się poradzić!!
Wtem usłyszała jakiś lekki hałas za sobą. Odwróciła się szybko i wydała okrzyk przerażenia, któremu odpowiedział wesoły wybuch śmiechu. Przed nią stała kobieca postać w różowym domino, zamaskowana i uczesana na bal.
— Czy panna Aurora? — zapytała z ceremonialnym ukłonem.
— Czy ja śnię? — szepnęła Aurora. — Ten głos!....
Maska opadła i ukazała się figlarna twarzyczka dony Kruz między falbankami i koronkami kapturka.
— Flora! — zawołała Aurora. — Czy to możliwe! Czy to ty naprawdę?
Dona Kruz, lekka jak ptaszek podbiegła do niej z wyciągniętemu ramionami. Zamieniły prędkie i serdeczne pocałunki.
— A ja właśnie skarżyłam się przed chwilą, że nie mam żadnej towarzyszki! — rzekła Aurora. — Flora, moja najdroższa, jakam ja szczęśliwa, że ciebie widzę!
Ale po chwili pod wpływem skrupułów dodała:
— Ale kto cię tu wpuścił, mnie nie wolno nikogo przyjmować.
— Nie wolno? — powtórzyła Flora.
— Proszono, jeżeli wolisz. rzekła Aurora rumieniąc się.
— Ot, co nazywam dobrze strzeżonym więzieniem — zawołała Flora — drzwi szeroko otwarte niema żywej duszy do pilnowania!
Aurora żywo podbiegła do kuchni. Nie znalazła tam oczywiście nikogo i drzwi były szeroko otwarte. Zawołała na Franciszkę i Janka. Nikt nie odpowiedział. Wiemy, gdzie w tej chwili znajdowała się staruszka i jej wnuczek. Aurora tego nie wiedziała, ale mistrz Ludwik zapowiedział, że noc pełna będzie dziwnych przygód, więc pomyślała tylko:
— To on pewnie chciał tego.
Zamknęła drzwi na klamkę i powróciła do dony Kruz, stojącej przed lustrem.
— Niech ci się przypatrzę — rzekła Flora. Mój Boże jak ty wyrosłaś i wypiękniałaś!
— A ty! — odparła Aurora.
Przypatrywały się sobie z radością i zachwytem.
— Ale ten kostyum? — zapytała Aurora.
— Moja balowa tualeta — odrzekła dona Kruz z wyniosłą minką. — Czy się znasz na tem!? Czy ci się podoba?
— Prześliczna! — odpowiedziała Aurora.
Flora odchyliła domino, żeby pokazać wspaniały strój balowy.
— Prześliczne! — powtórzyła Aurora. — I jakie kosztowne. Założyłabym się, że zgadnę. Będziesz tam grała komedyę, droga Floro?
— A fe! — skrzywiła się dziewczyna. — Ja mam grać komedyę! Idę poprostu na bal.
— Na jaki bal?
— Dzisiaj jest jeden tylko bal.
— Bal regenta?
— Mój Boże, tak! Na bal regenta, moja prześliczna. Czekają na mnie w Palais-Royal i zostanę przedstawiona jego Królewskiej Mości przez jego matkę, księżnę Palatynu, ni mniej ni więcej, moja królewno.
Aurora szeroko otworzyła oczy.
— To ciebie dziwi? — szczebiotała dalej dona Kruz, odtrącając nogą długi tren sukni. — Dlaczego to ciebie dziwi. Historyę, mówię ci, droga moja, historyę! Opowiem ci to wszystko.
— Ale jakim sposobem znalazłaś moje mieszkanie? — zapytała Aurora.
— Wiedziałam o niem. Pozwolono mi cię zobaczyć, bo ja także mam swego pana....
— Ja nie mam żadnego pana, — przerwała jej Aurora z dumnym ruchem głowy.
— Więc niewolnika jeżeli wolisz, niewolnika, który rozkazuje. Miałam przyjść jutro rano, ale powiedziałam sobie: “Jakby to dobrze było teraz odwiedzić moją ukochaną Aurorę!”
— Kochasz mnie więc zawsze?
— Do szaleństwa! ale pozwól mi opowiedzieć najpierw, pierwszą historyę, potem drugą. Mówię ci, że jest ich bez końca! Chodziło o to, żebym ja, która od przyjazdu nie zrobiłam ani kroku w Paryżu, żebym trafiła w tym nieznanym mieście od kościoła Saint-Magloire aż tutaj.
— Kościół Saint-Magloire! — przerwała Aurora, — mieszkasz w tamtych stronach?
— Tak, jestem zamknięta w klatce, tak, jak ty, miła ptaszyno, tylko, że moja jest ładniejsza. Mój Lagarder lepiej to urządza.
— Sza! — rzekła Aurora przykładając palec do ust.
— Dobrze, dobrze! Widzę, że ciągle zamieszkujemy krainy tajemnic. Byłam więc bardzo zakłopotana, gdy nagle usłyszałam stukanie do drzwi i, zanim zdołałam odpowiedzieć, do pokoju wszedł jakiś garbus, cały czarny, brzydki i pokrzywiony. Skłonił mi się, aż do ziemi, a ja odpowiedziałam mu także poważnym ukłonem i myślę, że był to piękny ruch. Potem rzekł do mnie: “Jeżeli panienka zechce iść za mną, poprowadzę ją tam, gdzie życzy sobie się udać...”
— Garbus? — zapytała Aurora w zamyśleniu.
— Tak, garbus. Czy to ty go przysłałaś?
— Nie, nie ja.
— Znasz go?
— Nie rozmawiałam z nim ani razu.
— A ja nikomu nie mówiłam, ani słowa o tem, że chcę przyspieszyć moją wizytę do ciebie, naznaczoną na jutro rano. Zmartwiłam się, że znasz tego garbusa, wolałabym uważać go do końca za jakąś nadziemską istotę. W każdym razie musi być trochę czarodziejem, jeżeli mógł zmylić czujność moich dozorców. Nie chwaląc się, moja droga, inaczej jestem strzeżona niż ty.... Wiesz, że jestem odważna, propozycya garbusa odpowiada mojemu zamiłowaniu do awantur, przyjęłam ją bez wahania. Oddaje mi drugi ukłon jeszcze z większym szacunkiem, niż pierwszy, otwiera mi drzwiczki nieznane mi dotąd w moim własnym pokoju, wyobrażasz to sobie? Potem prowadzi mnie przez korytarze, o których nie miałam pojęcia. Wychodzimy niewidziani przez nikogo; na ulicy czekała na nas kareta; podał mi rękę, żeby mi pomódz wsiąść do niej. W karecie zachowuje się bez zarzutu. Wysiadamy przed twojemi drzwiami, kareta odjeżdża galopem, aby mu podziękować, niema nikogo!
Aurora słuchała zadumana.
— To on — wyszeptała, — to musi być on!
— Co ty mówisz? — zapytała dona Kruz.
— Nic... ale z jakiego powodu masz być przedstawiona , Floro, gitanito moja.
Dona Kruz przygryzła usta.
— Moja kochana — rzekła — wiedz, że niema tu ani trochę gitanity, nigdy nie było gitanity, to złudzenie kłamstwo, sen! Jesteśmy szlachetną córką księżnej — ni mniej ni więcej.
— Ty? — zapytała zdumiona Aurora.
— No, a któż — odparła dona Kruz — chyba, że ty? Widzisz, najdroższa, Cyganie zawsze tak robią: wdzierają się do pałacu przez rurę od komina gdy ogień jest zagaszony; zabierają wszystkie cenne przedmioty nie zapominając nigdy o kołysce, w której śpi młoda dziedziczka. Ja jestem właśnie taką dziedziczka, wykradzioną przez Cyganów... najbogatszą dziedziczką w Europie, o ile słyszałam.
Nie można było wiedzieć, czy piękna Hisz panka żartowała, czy mówiła na seryo. Może sama tego nie wiedziała. Żywość mowy pokryła ślicznym rumieńcem jej smagłą twarzyczkę. Oczy czarne jak węgiel, błyszczały sprytem i zuchwałością.
Aurora słuchała to ze zdumieniem. Anielska twarzyczka tej wytwornej panny wyrażała naiwną wiarę i szczerą radość ze szczęścia młodej przyjaciółki.
— Cudownie! — zawołała. — I jak się nazywasz, Floro?
Dona Kruz rozłożyła szeroko fałdy sukienki, wymawiając uroczyście:
— Panna Nevers.
— Nevers! — zawołała Aurora. — Jedne z najwspanialszych imion Francyi!
— Ano tak, moja droga! Zdaje się, że jestem nawet krewną Jego Królewskiej Mości.
— Ale jak?...
— Ach, jak! Jak? — zawołała dona Kruz, porzucając w jednej chwili uroczystą minę, ażeby wpaść znowu w szaloną wesołość, która do niej tak pasowała. — Oto czego właśnie nie wiem. Nie raczono mnie jeszcze zaznajomić z moją genealogią. Gdy o co pytam, odpowiadają mi: “Sza!...” Podobno mam nieprzyjaciół. Podobno wielkość i bogactwo wzbudzają zazdrość. Ja nie o tem nie wiem i jest mi to wszystko jedno; pozwalam wszystko ze sobą robić z zupełnym spokojem.
Aurora, która od kilku chwil zdawała się coś rozważać, przerwała jej nagle i rzekła:
— Floro, a gdybym ja wiedziała więcej od ciebie o twojej własnej historyi?
— Słowo daję, moja ślicznotko, wcalebym się temu nie dziwiła. Nic mnie już nie dziwi, ale jeżeli znasz moją historyę, zachowaj to dla siebie. Opiekun mój ma mi ją dzisiaj dokładnie opowiedzieć, a mój opiekun i przyjaciel — to książę Gonzaga.
— Gonzaga — powtórzyła, drgnąwszy Auraro.
— Co tobie? — zapytała Flora.
— Powiedziałaś Gonzaga?
— Powiedziałam Gonzaga, książę Gonzaga, obrońca praw moich, mąż księżnej Nevers, mojej matki.
— Ach — szeptała Aurora — ten Gonzaga jest mężem księżnej Nevers?
Przypomniała sobie wizytę w ruinach zamku Kajlusów. Ten nocny dramat stanął jej przed oczami. Osoby wczoraj jeszcze nieznane dziś miały już nazwiska.
Dziecko, o którem mówiła oberżystka z Tawides, dziecko, które spało podczas tej strasznej bitwy, to była Flora!...
— Ale zabójca?..
— O czem tak myślisz? — zapytała Flora.
— Myślę o tem nazwisku Gonzaga, — odparła Aurora.
— Dlaczego?
— Zanim ci odpowiem, chciałabym wiedzieć, czy go kochasz?
— Średnio. Mogłabym go była kochać, ale on tego nie chciał.
Aurora milczała.
— No, mów! — zawołała dona Kruz, uderzając niecierpliwie nogą w podłogę.
— Gdybyś go kochała... — zaczęła Aurora.
— Mów prędzej!
— Ponieważ jest twoim opiekunem, mężem twojej matki...
— Siarczyste! — zaklęła szczerze, mniemana panna Nevers. — Czyż mam ci wszystko powiedzieć? Widziałam ją, moją matkę! Szanuję ją bardzo, więcej nawet, kocham, bo ona ogromnie cierpiała ale na jej widok serce moje nie zabiło żywiej, ramiona nie roztworzyły się mimowoli! Ach, Auroro — przerwała z namiętnością — bo mnie się zdaje, że powinno się umierać z radości na widok odnalezionej matki.
— Mnie się też tak zdaje — odparła Aurora.
— A więc, ja pozostałam, obojętna, zbyt obojętna! Mów, jeżeli chodzi o Gonzagę i nie bój się niczego, mów jeżeli by nawet chodziło o księżnę Nevers.
— Chodzi tylko o Gonzagę — odrzekła Aurora. — To nazwisko Gonzaga miesza się w moich dziecinnych wspomnieniach ze wszystkiemu nieszczęściami mego dzieciństwa, niepokojami lat późniejszych. Gdy po raz pierwszy Henryk narażał życie, aby mnie ocalić, słyszałam to imię. Potem, gdy napadnięto na nas w oberży pod Pampeluną, znowu obiło się ono o moje uszy. Po raz trzeci zaś, to tej nocy, gdy użyłaś czaru, pamiętasz, aby uśpić mych stróżów, Cyganów. W Madrycie znowu Gonzaga; w zamku Kajlusów także Gonzaga!
Flora słuchała w milczeniu i poważnie się zadumała.
— Czy don Ludwik, twój piękny Cincelador. nigdy ci nie mówił, że jesteś córką, wielkiej damy? — zapytała nagle.
— Nigdy — odrzekła Aurora — a jednak ja w to wierzę.
— Boże drogi! — zawołała dona Kruz. — Ty wiesz, Auroro, że ja nie lubię długo się zastanawiać. W głowie mam wiele myśli, ale one są pomieszane i wcale nie chcą z niej wyjść. A co do wielkiej damy, to ty znacznie więcej na nią pasujesz, niż ja, takie mam przekonanie. Ale mojem zdaniem nie należy także łamać sobie głowy nad odgadywaniem zagadek. Jestem chrześcijanką, ale zachowałam dobrą, stronę religii moich ojców, t. j. wychowawców: bierzmy życie jakiem jest; wszystkie wypadki tak jak przychodzą, i pocieszajmy się, mówiąc: “To przeznaczenie!” Ale w jedną rzecz nigdy nie uwierzę, to, żeby Gonzaga był bandytą lub zbrodniarzem, jest na to za dobrze wychowany, wiedz, że jest wielu Gonzagów we Włoszech, wielu prawdziwych, wielu fałszywych. Ten twój jest bezwątpienia fałszywy. Powiem ci jeszcze, że gdyby prawdziwy książę Gonzaga był twoim prześladowcą, to mistrz Ludwik nigdy nie przywiózłby cię do Paryża, gdzie książę Gonzaga mieszka i jest sławnym.
— To też — odpowiedziała Aurora — dlatego takie ostrożności! Nie wolno mi wyjść, nie wolno nawet ukazać się w oknie...
— Ba! — odparła dona Kruz. — On jest zazdrosny!
— Och, Floro! — wyszeptała z wyrzutem Aurora.
Dona Kruz okręciła się na miejscu i przywołała na usta najswawolniejszy uśmiech.
— Będę księżniczką dopiero za dwie godziny — rzekła — mogę więc teraz mówić zupełnie szczerze. Tak, twój piękny, ponury mistrz Ludwik, twój Lagarder, twój błędny rycerz, twój król, twój Bóg jest zazdrosny! I do licha! — jak mówią na dworze — czy nie warta jesteś tego?
— Floro! Floro — powtarzała Aurora.
— Zazdrosny! Zazdrosny! Zazdrosny moja prześliczna! I to nie Gonzaga wygnał was z Madrytu. Czyż ja nie wiem, ja, czarodziejka, że zakochani mierzyli już wysokość twoich okien, panienko?
Aurora zaczerwieniła się jak wisienka. Jakkolwiek dona była czarodziejką, nie mogła jednak wiedzieć, jak trafnie to odgadła. Spojrzała na Florę, nie śmiejącą podnieść oczu.
— Patrzajcie — rzekła gitanita, całując ją w czoło — już zaczerwieniła się z dumy i radości! Jest kontenta, że są o nią zazdrośni. Czy on zawsze jest piękny jak gwiazda? I dumny? I łagodniejszy od dziecka? Powiedz mi do ucha, przyznaj się cichutko: Ty go kochasz!
— Dlaczego po cichu? — zapytała Aurora, prostując się z dumą.
— Więc głośno, jeżeli chcesz.
— Tak głośno: kocham go.
— To — dobrze to nazywa się mówienie! Uściskam cię za taką szczerość. I jesteś szczęśliwca? — dodała, patrząc na przyjaciółkę przenikliwemi, czarnemi oczami.
— Naturalnie.
— Bardzo szczęśliwa?
— Tak, bo on jest ze mną.
— Doskonale! — zawołała Flora.
Potem rzucając dokoła pogardliwe spojrzenie, dodała:
— Pobre dicha, dicha dulce!
Jest to hiszpańskie przysłowie oznaczający (dosłownie: “biedna chatka, chatka miła.”
Gdy dona Kruz wszystko już obejrzała, rzekła wesoło:
— Miłość jest tutaj konieczną. Dom brzydki, ulica czarna, meble paskudne. Wiem dobrze, że dasz mi tę obowiązkową odpowiedź: “Pałac bez niego”...
— Dam ci inną odpowiedź — przerwała Aurora; — Gdybym chciała pałacu, dosyć abym mu powiedziała jedno słowo.
— A, ba!
— To tak jest.
— Czy jest już taki bogaty?
— Spełniał wszystko, czego tylko pragnęłam.
— Rzeczywiście — szepnęła dona Kruz, która już się nie śmiała — ten człowiek nie jest podobny do innych ludzi. Jest w nim coś dziwnego i nadzwyczajnego. Ja tylko przed nim spuszczam oczy... Ty wiesz, można wszystko mówić, ale czarodzieje istnieją. Wierzę, że Lagarder jest czarodziejem.
Mówiła to całkiem poważnie.
— Co za szaleństwo! — zawołała Aurora.
— Wcale nie! — zaprzeczała seryo Flora. — I chcę się zupełnie przekonać. No, wypowiedz jakieś życzenie, myśląc o nim.
Aurora poczęła się śmiać. Dona Kruz usiadła przy niej.
— Żeby mi zrobić przyjemność, moja najdroższa! — mówiła z pieszczotą. To przecież nie trudno!
— Czy mówisz na seryo? — zapytała zdziwiona Aurora.
Dona Kruz zamiast odpowiedzi szepnęła tylko:
— Kochałam kogoś, byłam szalona. Jednego dnia położył mi rękę na czole i powiedział: “Floro, ten którego kochasz, nie może ci być wzajemnym.” I wyleczył mnie. Widzisz więc że jest czarodziejem.
— A ten, którego kochałaś — zapytała Aurora. pobledłszy, — kto to był?
Cyganka nic nie odpowiedziała, tylko przytuliła swoją czarną główkę do ramienia Aurory.
— To on był! — zawołała Aurora z nieopisaną namiętnością. — Jestem pewna, że to on!

IX.
TRZY ŻYCZENIA.

Dona Kruz miała wilgotne źrenice, Aurora drżała gwałtownie. W tej chwili role ich zmieniły się; Flora zwykle tak wesoła i zuchwała poddała się teraz łagodnej melancholii, w oczach Aurory błyszczała namiętna zazdrość.
— Tyś moją rywalką! — wyszeptała.
Dona Kruz przyciągnęła przyjaciółkę do siebie i serdecznie uścisnęła.
— On ciebie kocha! — rzekła — kocha ciebie i tylko ciebie!
— A ty?
— Ja jestem wyleczona. Mogę patrzyć z uśmiechem, z radością bez urazy na waszą wzajemną miłość. Widzisz wiec, że Lagarder jest czarodziejem.
— Nie zwodzisz mnie?
Dona Kruz położyła rękę na sercu.
— Gdyby potrzeba było tylko wszystkiej krwi mojej — rzekła dobitnie z podniesionem czołem, — bylibyście szczęśliwi!
Aurora zarzuciła jej ręce na szyję.
— Ale ja chcę mieć dowód! — zawołała Flora. — Nie odmawiaj mi tego, najdroższa. Wyraź jakie pragnienie, proszę cię!
— Ja niczego nie pragnę!
— Jakto! Nie masz ani jednego życzenia?
— Ani jednego!
Dona Kruz objęła ją ramieniem i siłą pociągnęła do okna. Palais-Royal stał wspaniały i okazały. Pod arkadami płynął potok kobiet wystrojonych i pięknych.
— Czy nie masz ochoty iść na bal regenta? — zapytała nagle dona Kruz.
— Ja! — zawołała Aurora z piersią szybko falującą pod sukienką.
— Nie kłam!
— Dlaczegobym kłamała?
— Dobrze! Kto milczy, przystaje. Ty chcesz iść na bal regenta.
I Flora klaszcząc w ręce zawołała:
— Jedno!
— Ale — odparła Aurora, ulegając ze śmiechem fantazyi swej przyjaciółki, — ja nie mam ani klejnotów, ani stroju, nic!
— Drugie! — zawołała dona Kruz, powtórnie klaszcząc w dłonie. — Chcesz klejnotów, stroju, karety? Ale uważaj żeby wciąż tylko myśleć o nim, inaczej wszystko na nic!
W miarę, gdy to mówiła, młoda Cyganka stawała się coraz poważniejszą. Jej piękne, czarne oczy straciły zwykły hardy wyraz. Wierzyła w czary, bała się ich i pragnęła; ciekawość jednak silniejszą w niej była od strachu.
— Powiedz trzecie życzenie! — rzekła, mimo woli zniżając głos.
— Ale ja wcale nie chcę iść na bal! — zawołała Aurora. — Przestańmy tej zabawy!
— Jakto! — nalegała dona Kruz. — Gdybyś byłą pewna, że go tam spotkasz?
— Henryka?
— Tak Henryka, twego najdroższego, pięknego Henryka, który zachwyci się tobą jeszcze więcej, ujrzawszy cię w tym wspaniałym stroju.
— W takim razie — szepnęła Aurora spuszczając głowę — poszłabym z chęcią.
— Trzecie! — zawołała Flora, uderzając hałaśliwie w dłonie.
W tej chwili do pokoju wpadł Janek i wołał zadyszany:
— Oto rozmaite gałganki i faramuszki dla naszej panienki. Jest chyba ze dwadzieścia pudełek: suknie, koronki, kwiaty. Chodźcie, panowie, chodźcie. To tu mieszka kawaler Lagarder.
— Nieszczęsny! — zawołała przerażona Aurora.
— Niech się panienka nie boi, ja wiem, co robię — odparł Janek — nie trzeba już się ukrywać! Precz z tajemnicami! Odrzucamy maskę do kąta!
Ale jakże opisać zdumienie dony Kruz. Wywoływała dyabła, a dyabeł posłuszny odpowiedział na jej wezwanie i nie kazał na siebie czekać. Młoda Cyganka była przesądną.
Do dużej sali weszło kilka dziewcząt, paru ludzi niosło za niemi pudełka i paczki. Flora bała się niemal, że w tych pudełkach zamiast strojów i klejnotów znajdzie tylko zeschłe liście. Aurora nie mogła powstrzymać uśmiechu na widok zmieszanej twarzy swej towarzyszki.
— A więc? — zapytała.
— On jest czarodziejem — wyszeptała Flora — domyślałam się tego!
— Wejdźcie, panowie, wejdźcie panienki powtarzał tymczasem Janek. — Tu można teraz wchodzić. Wejdźcie wszyscy. Pójdę zawołać pani Balat, która tak pragnęła zobaczyć, jak to u nas wygląda. Proszę! Proszę!
Kwiaciarki, hafciarki, szwaczki natychmiast złożyły pudełka na wielkim stole w jadalni.
Poza niemi zjawił się paź bez żadnej liberi i podszedł prosto do Aurory, której skłonił się głęboko i oddał bilecik elegancjo zawiązany jedwabiem. Skłonił się ponownie i wyszedł.
— Poczekaj przynajmniej na odpowiedź! — zawołał Janek, wybiegając za nim.
Ale paź znikł już na zakręcie ulicy, gdzie spotkał się z jakiemś mężczyzną, otulonym w czarny płaszcz.
Człowiek ten zapytał pazia;
— Już?
A odebrawszy twierdzącą odpowiedź, dodał:
— Gdzie zostawiłeś naszych ludzi?
— Tuż, koło ulicy Pierre-Lescot.
— Kareta jest także?
— Są dwie karety.
— Dlaczego dwie? — zapytał zdziwiony nieznajomy.
Kaptur płaszcza zasłaniający jego twarz odsunął się trochę, ukazując siną twarz p. Pejrola.
Paź tymczasem odpowiedzią:
— Nie wiem, ale są dwie.
— Jakieś nieporozumienie zapewne — pomyślał Pejrol.
Miał ochotę rzucić jeszcze wzrokiem na, drzwi domu Lagardera, ale po namyśle zaniechał tego.
— Gdyby mnie tylko zobaczył! — wyszeptał, — wszystkoby przepadło. Powrócisz do pałacu, — rzekł głośno do pazia — biegnij prędko, rozumiesz?
— Rozumiem.
— W pałacu zobaczysz tych dwóch żołnierzy, którzy cały dzień siedzieli w kuchni.
— Kokardas i Paspoal.

’— Tak, właśnie. Powiesz im: “Robota wasza gotowa, macie się już tam udać!” czy wymówiono przy tobie nazwisko właściciela tego domu?
— Tak, pan Lagarder.
— Strzeż się wspomnieć o tem nazwisku. Jeżeli cię zapytają, to powiedz, że mieszkają tam same kobiety.
— I przyprowadzę ich?
— Tylko do rogu, skąd wskażesz im dom.
Paź odbiegł galopem. P. Pejrol, zasuwając kaptur na twarz, zginął w tłumie ludzi i powozów.
Tymczasem Aurora rozerwała kopertę listu, przyniesionego przez pazia.
— To jego pismo! — zawołała.
— I bilet na bal podobny do mojego — dodała dona Kruz, coraz więcej zdumiona. — nasz duch tajemniczy niczego nie zapomniał!
Kręciła bilet w palcach. Piękny bilet ozdobiony winietkami, przestawiającymi amorki, girlandy z kwiatów i owoców.
Zdumiona Aurora czytała list:
“Drogie dziecko, strój ten ja ci posyłam; chciałem ci zrobić niespodziankę. Ubierz się pięknie; z mego polecenia przyjedzie po ciebie kareta i dwóch lokajów, i zawiozą cię na bal regenta, gdzie będę na ciebie czekał.

Henryk Lagarder.”

Aurora, podała list donie Kruz, która przecierała sobie oczy, bojąc się czy nie ulega halucynacyi?
— I wierzysz w to? — zapytała, kończąc czytanie.
— Wierze! — odparła Aurora. — Mam własne powody, aby wierzyć.
I uśmiechnęła się do siebie. Czyż Henryk nic mówił, żeby się niczem nie dziwiła? Ale dona Kruz poczęła uważać pewność swej przyjaciółki za nowy figiel tajemniczego ducha.
Tymczasem poroztwierano pudełka, pakiety i szkatułki. Flora mogła się przekonać, że nie było tam suchych liści. Na dnie pudełek leżał kompletny strój balowy i różowe domino zupełnie podobne do tego, które miała na sobie dona Kruz. Suknia była z białego jedwabiu srebrem haftowana w porozrzucane róże, z piękną perłą pośrodku każdej z nich. Przepyszne koronki i hafty przykuwały do siebie oczy. W jubilerskich pudełeczkach błyszczał brylantowy naszyjnik, bransoleta i inne klejnoty.
— On jest czarodziej — powtarzała dona Kruz, — najwidoczniej czarodziej! Najsławniejszy Cincelador, najlepszy rzeźbiarz rękojeści szpad nie zarabia tyle, aby mógł sprawiać takie podarunki.
Nie opuszczała jej myśl że wszystkie te piękne rzeczy w pewnej chwili zamienią się na wióry lub stare gałgany.
Janek zachwycał się wszystkiem i głośno swój zachwyt wyjawiał. Stara Franciszka trzęsła starą głową z miną, która znaczyła wiele rzeczy.
Ale był jeszcze jeden widz tej sceny, którego obecność nikt nie podejrzywał. Stał ukryty za uchylonemi drzwiami pokoju na górze. Z tego wzniesionego miejsca patrzył na rozłożone na stole stroje po przez głowy obecnych w sali osób.
Nie był to jednak piękny Lagarder ze szlachetnem i melancholijnem obliczem, ale ułomny człowiek, ubrany cały czarno, ten sam, który przyprowadził donę Kruz, który sfałszował pismo Lagardera, wynajął budę Medora: był to garbus Ezop II, Jonas, zwycięzca Wieloryba.
Uśmiechał się pod wąsem i zacierał ręce.
— Do licha! — mówił do siebie. — Książę Gonzaga dobrze załatawia takie sprawy i ten gałgan Perjol ma jednak dobry gust.
Aurora stała olśniona. Na widok tych przepysznych strojów, serce zabiło jej żywiej. Był to dar Henryka, więc w jej oczach podwójnie cenny. Nie nasunęła się jej nawet pytanie, które zaraz zadała sobie Flora, ile musiał kosztować ten królewski podarunek? Oddała się cała radości. Była szczęśliwą i to wzruszenie, którego doznają zawsze młode dziewczęta, występujące w świąt po raz pierwszy w życiu, napełniało ją słodyczą. Wszakże tam na balu będzie miała za opiekuna swego najlepszego przyjaciela! Jedna rzecz tylko ją kłopotała; oto nie miała żadnej pokojówki, a poczciwa Franciszka nie podołałaby trudnemu zadaniu ubierania młodej panny na bal.
Wtem dwie młode dziewczyny zbliżyły się do niej, jak gdyby odgadując jej ambaras.
— Jesteśmy na pani usługi — rzekła jedna z nich.
Druga uczyniła znak ręką i natychmiast inne dziewczęta i posłańce opuścili salę. Dona Kruz dotknęła się ramienia Aurory.
— Czy oddasz się w ręce tych dziewczyn? — zapytała.
— Dlaczegożby nie?
— I włożysz ten strój?
— Naturalnie.
— Jesteś odważna, bardzo odważna! — szeptała Flora. — Ale naprawdę ten dyabeł jest rzeczywiście elegancki. Masz racyę, staraj się być najpiękniejszą, to nigdy nie szkodzi.
Aurora, dona Kruz i dwie pokojówki weszły do sypialnego pokoju. Franciszka z Jankiem pozostali sami w jadalni.
— Co to za jedna ta dziewczyna? — zapytała poczciwa kobieta.
— Jaka dziewczyna, babciu?
— Ta w różowem domino.
— Czarnuszka? Ona ma prześliczne błyszczące oczy, babciu.
— Widziałaś jak wchodziła?
— Nie, była tu przedemną.
Franciszka Berichon zamyśliła się na chwilę.
— Powiem ci prawdę — rzekła głosem niezwykle poważnym i uroczystym. — Ja nie rozumiem z tego nic a nic.
— Chcesz, babciu, żebym ci to wytłumaczył?
— Słuchaj, Janku, jeżeli chcesz mi zrobić przyjemność....
— Ach, babciu, ty chyba żartujesz! Czy ja chcę ci zrobić przyjemność...
— To nie wtrącaj się, gdy ja co mówię, — przerwała staruszka. — Nikt mnie nie przekona, że niema w tem czegoś złego.
— Ależ nic a nic, babciu!
— Nie powinniśmy byli wychodzić. Ludzie są źli. Kto wie, czy to nie pani Balat nas wywiodła.
— Ach, babciu, taka dobra kobieta, takie ma smaczne ciasteczka!
— W każdym razie lubię wszystko widzieć jasno, a cała ta historya wcale mi się nie podoba.
— A jednak to jasne jak słońce. Nasza panienka przez cały dzień patrzyła na wozy kwiatów i zieleni, zjeżdżające do Palais. I, Boże drogi, wydychała serdecznie widząc to, wszystko, biedna panienka. A więc nakręcała mistrza Ludwika na wszystkie strony, żeby jej kupił zaproszenie. Te zaproszenia sprzedają się, babciu. Pani Balat dostała jeden bilet przez lokaja jednego wielkiego pana, którego służącej (tego lokaja) jest kuzynką. A więc mistrz Ludwik, namówiony przez panienkę, wyszedł po bilet, a po drodze kupił wszystkie te gałganki i zaraz nam je przysłał.
— Ale to musi strasznie dużo kosztować! — zawołała staruszka.
Berichon wzruszył ramionami.
— Ach, jakaś ty naiwna, babciu, — mówił. — Stary jedwab, trochę haftowany, i małe kawałki szkła.
W tej chwili lekko zastukano do drzwi.
— Kto tam jeszcze przychodzi! — mruknęła z niezadowoleniem Franciszka. — Załóż sztabę.
— Poco zakładać sztabę? Nie bawimy się już przecież w chowanego.
Zastukano trochę głośniej.
— A jeżeli to złodzieje? — myślał na głos Janek, który nic był odważny.
— Złodzieje! — zawołała babka. — Kiedy I ulica jest oświetlona, jak w południe i pełna ludzi! Idź otworzyć!
— Ostatecznie, babciu, to wolę założyć sztabę.
Ale było już zapóźno, uchylono drzwi i ukazała się w nich męska twarz z ogromnemi wąsiskami. Właściciel wąsów rzucił szybkie spojrzenie na cały pokój.
— Nie bój się! — rzekł. — To tu musi być gniazdeczko tej gołąbki, siarczyste!
Potem, odwracając się, dodał:
— Bądź łaskaw wejść tu, kochaneczku, jest tu tylko szanowna dama i jej dzieciak. Zasięgniemy języka.
Mówiąc to, wszedł do pokoju z podniesioną głową, z ręką wspartą na rękojeści szpady, unoszącej majestatycznie róg jego płaszcza. Pod pachą miał jakiś pakiet.
Towarzysz jego nazwany “kochaneczkiem” był także żołnierzem, ale o nie tak strasznym wyglądzie. Rzucił też okiem po pokoju, ale dłużej i uważniej.
Jakże gorzko wyrzucał sobie Janek, że nie zasunął dosyć wcześnie sztaby! Przysiągł się w duszy, że nigdy nie widział tak strasznych postaci. To dowodzi, że Janek nie bywał nigdy w wielkim świecie, bo Kakardas i Paspoal byli wspaniałymi okazami hultajów.
Chłopiec usunął się przezornie za babkę, która, odważniejsza, zapytała grubym głosem.
— Czego tu chcecie? Kokardas dotknął kapelusza ze szlachetną galanteryą ludzi, którzy znają świat i jego obyczaje. Potem mrugnął okiem do Paspoala. Braciszek Paspoal odpowiedział mu podobnem mrugnięciem. Musiało to mieć wielkie znaczenie. Tak przypuszczał Janek i drżał na całem ciele.
— O, szanowna pani — rzekł w końcu Kokardas — głos twój idzie mi prosto do serca. A tobie Paspoalu?
Paspoal jak wiadomo miał tkliwą duszę, na którą zawsze silnie działał widok kobiety, Wiek nic tu nie znaczył. Ale nawet uczucie nie mogło uśpić jego czujności. W głowie ułożył już sobie plan działania.
Gołąbka, jak ją nazwał Kokardas, musiała być w tym zamkniętym pokoju, z którego przez szparę u drzwi wdzierał się jasny światła. Z drugiej strony sali były jeszcze inne drzwi otwarte Paspoal dotknął ramienia Kokardasa i rzekł półgłosem;
— Klucz jest nazewnątrz!
Kokardas skinął głową.
— Szanowna pani — rzekł, — przychodzimy tu w ważnej sprawie. Czy to nie tutaj mieszka?...
— Nie — przerwał Janek za plecami babki, — to nie tutaj.
Paspoal uśmiechnął się, a Kakardas nastroszył wąsy.
— Do stu katów! — zawołał. — Oto młodzieniec o pięknej przyszłości!
— Niewinna minka — dorzucił Paspoal.
— I spryt za czterech, do licha? Ale jakim sposobem może wiedzieć, że niema tu osoby, której szukamy, kiedy nie wymówiliśmy zupełnie jej nazwiska?
— Mieszkamy zupełnie sami — odparła sucho Franciszka.
— Paspoal? — rzekł Gaskończyk.
— Kokardas? — odpowiedział Normandczyk.
— Czyś ty przypuszczał, że ta czcigodna dama może kłamać, jak jaka przekupka z ulicy?
— Uczciwe słowo — odrzekł Paspoal uroczystym tonem — nie przypuszczałbym tego nigdy.
— No, no! — zawołała Franciszka naprawdę rozgniewana. — Dosyć tego gadania! To nie pora odwiedzania porządnych ludzi. Precz stąd!
— Wiesz co, kochaneczku — wtrącił Kokardas, zwracając się do Paspoala. — Jest w tem trochę racyi. Godzina spóźniona.
— Rzeczywiście — odparł Paspoal.
— Ale nie możemy stąd odejść zanim nie otrzymamy odpowiedzi, co? — mówił dalej Gaskończyk.
— To jasne.
— A więc proponuję, lebiodo, przejrzye dom uczciwie i bez hałasu.
— Zgadzam się — zawołał braciszek Paspoal.
I zbliżając się do towarzysza, rzekł cicho: — Przygotuj chustkę, ja mam swoją. Ty zajmij się małym, ja biorę na siebie tę starą.
W ważnych chwilach Paspoal w odwadze i sprycie przechodził nawet Kokardasa.
Normandczyk postąpił ku drzwiom kuchni. Nieustraszona Franciszka zastąpiła mu drogę, podczas gdy Janek starał się wymknąć na ulicę, aby wezwać pomocy. Kokardas schwycił go za ucho i powiedział groźnie:
— Jeżeli będziesz krzyczał, zaduszę cię kurczaku!
Przestraszony chłopak nie pisnął nawet. Kokardas zawiązał mu chustką usta.
Tymczasem Paspoal po krótkiej walce, z której wyszedł podrapany i z siniakami, mocno związał starą Franciszkę. Wziął ją na ręce i zaniósł do kuchni, gdzie Kokardas umieścił też Janka. Związali ich razem i, przywiązawszy jeszcze do szafy, zamknęli drzwi na klucz.
Teraz mistrz Kokardas i braciszek Paspoal tyli absolutnymi panami sytuacyi.

X.
DWA DOMINA RÓŻOWE.

Na zewnątrz, na ulicy Chantre, sklepy były już pozamykane. Wszystkie przekupki, pani Guichard, Durand, Balat, Morin i inne zgromadziły się koło bramy Palais-Royal. Nigdy nie widziano równie pysznych strojów, wspaniałych powozów, świetniejszych gości. Cały dwór zjechał na bal.
Palais-Royal oświetlony był rzęsiście i rozbrzmiewał huczną muzyką, ale poza nim ulicę Chantre zalegały ciemności i pustka. Na pierwszy rzut oka zdawałoby się, że niema tam żywej duszy, ale o kilka kroków od domu, w którym mieszkał mistrz Ludwik, na drugiej stronie ulicy pogrążonej w głębokiem cieniu stało nieruchomo i milcząco sześciu ludzi ciemno ubranych. Za nimi stały dwie karety. Nie patrzyli wcale na tłumy zgromadzone przed Palais-Royal, ale oczy mieli utkwione w drzwi mieszkania mistrza Ludwika.
Tymczasem Kokardas i Paspoal po zwycięstwie nad Franciszką i Jankiem, weszli do jadalnej sali patrząc na siebie z zachwytem i tkliwością.
— Korono cierniowa! — zaklął Kokardas.
— Nie zapomniałeś swego rzemiosła, lebiodo.
— Ani ty także!
— Najważniejsze już zrobione.
— Gdy tylko niema Lagardera w jakiej sprawie — zauważył Paspoal — wszystko idzie jak z płatka.
— A Lagarder jest daleko, nie bój się!
— Do samej granicy sześćdziesiąt mil.
Zacierali sobie ręce.
— Nie traćmy czasu, kochaneczku — zaczął znowu Kokardas. — Zbadajmy teren. Oto dwoje drzwi.
Wskazał na pokój Aurory i na gabinet mistrza Ludwika na górze.
— Zajrzę przez dziurkę od klucza — rzekł Paspoal kierując się ku drzwiom pokoju Aurory.
Powstrzymał go straszliwy wzrok mistrza Kokardasa.
— Do licha! — zawołał Gaskończyk — nigdy tego nie ścierpię! Ta mała ubiera się tam, szanujmy skromność dziewczęcą!
Paspoal z pokorą spuścił oczy.
— A szlachetny przyjacielu! — westchnął. — Jaki ty szczęśliwy, że masz dobre obyczaje.
— Ręko Boska! Już taki jestem i bądź pewny, kochaneczku, że przebywając z takim, jak ja człowiekiem w końcu poprawisz się. Prawdziwy filozof jest panem swych namiętności.
— A ja jestem ich niewolnikiem — westchnął Paspoal, — ale bo one są takie mocne!
Kokardas po ojcowsku pogładził mu policzek.
— Gdy się walczy bez trudu — rzekł poważnie — tryumf nie przynosi radości. Idź zobaczyć, co tam jest na górze.
Paspoal w jednej chwili wbiegł na schody.
— Zamknięte! — oznajmił, poruszając klamkę gabinetu mistrza Ludwika.
— A przez dziurkę?
— Ciemno jak w piekle.
— Schodź więc, lebiodo! Powtórzmy więc sobie trochę polecenia p. Gonzagi.
— Obiecał nam pięćdziesiąt pistolów — wtrącił Paspoal.
— Pod pewnym warunkiem. Promi....
Zamiast mówić dalej wyciągnął z pod pachy pakiet. Paspoal uczynił to samo. W tej chwili drzwi na górze uchyliły się i ukazała się w nich twarz garbusa. Począł nasłuchiwać Kokardas i Paspoal przypatrywali się z zakłopotaniem swoim pakietom.
— Czy to koniecznie potrzebne? — odezwał się w końcu Gaskończyk.
— Czysta formalność, — odparł Normandczyk.
— No, słuchaj, lebiodo, wyciągnij nas z tego!
— Nic łatwiejszego. Gonzaga nam powiedział: “Będziecie nosili ubranie lokajów.” I będziemy je uczciwie nosili pod pachami.
Garbus począł się śmiać.
— Pod pachami! — zawołał z zapałem Kokardas. — Masz dyabelski spryt, kochanku!
Położyli na stole pakiety, zawierające uhranie lokajskie. Kokardas mówił dalej:
— Gonzaga powiedział nam także: “Upewnijcie się, czy moi ludzie i kareta czekają na ulicy Chantre.”
— To zrobione — rzekł Paspoal.
— Tak — odparł z zakłopotaniem Kokardas — ale są dwie karety, co o tem myślisz, lebiodo?
— Zbytek bogactwa nigdy nie szkodzi — zadecydował Paspoal — ja nigdy nie siedziałem w karecie.
— Ani ja także.
— Pojedziemy niemi z powrotem.
— Załatwione. Po trzecie: “Wejdziecie do wskaznego domu!”
— Jesteśmy tu.
— “W tym domu jest młoda dziewczyna”..
— Tyś nie chciał, abym się upewnił, że ona jest tu rzeczywiście! — przerwał Paspoal.
— To niepotrzebne, posłuchaj!
Z sąsiedniego pokoju doleciał wesoły wybuch śmiechu. Braciszek Paspoal przyłożył rękę do serca.
— “Weźmiecie młodą dziewczynę — mówił dalej Kokardas, recytując swoją lekcyę — a właściwie poprosicie ją grzecznie, aby wsiadła do karety, której każecie pojechać do pawilonu”....
— “I nie użyjecie przemocy — dorzucił Paspoal — chyba, że będzie tego konieczna potrzeba”.
— To właśnie! I uważam, że pięćdziesiąt pistolów jest dobrą zapłatą za taką robotę!
— Ten Gonzaga jest szczęśliwy, — rzekł miękko Paspoal.
Kokardas dotknął ręką swej szpady. Paspoal ujął go za rękę.
— Szlachetny przyjacielu — westchnął — zabij mnie zaraz, to jedyny sposób, żeby ugasić ogień, który mnie spala. Oto moja pierś, uderzaj.
Gaskończyk patrzył na niego przez chwilę z głębokiem współczuciem.
W sąsiednim pokoju hałas był coraz głośniejszy.
Nagle Korkadas i Pospoal drgnęli, bo tuż za nimi odezwał się jakiś skrzeczący głosik.
— Czas już!
Odwrócili się szybko, Garbus w pałacu Gonzagi stał w drugim końcu pokoju i spokoje nie rozwiązywał ich pakiety.
— O, patrzajcie! — zawołał Kokardas. — Skąd wziął się tu ten człowieczek?
Paspoal przezornie odsunął się.
Garbus podał jedną liberyę Kokardasowi, dragą Paspoalowi.
— Prędko! — rzekł nie podnosząc głosu.
Wahali się, Gaskończykowi szczególnie nie mogło się pomieścić w głowie, żeby mógł włożyć ubranie lokaja.
— Ręko boska! — mruknął gniewnie — do czego ty się mięszasz?
— Sza! szepnął garbus. — Śpieszcie się!
Po przez drzwi słychać było głos dony Kruz.
— Wybornie! — mówiła. — Brak tylko karety.
— Śpieszcie się! — powtórzył rozkazująco garbus.
I w tej samej chwili zgasił lampę. Drzwi od pokoju Aurory otworzyły się i do jadalnej sali weszło trochę światła. Kokardas i Paspoal ukryli się pod schodami, aby się prędko przebrać w liberye. Garbus otworzył jedno z okien wychodzących na ulicę Chantre. W ciszy nocnej rozległo się ciche gwizdanie. Nadjechała jedna z karet. Tymczasem dwie pokojówki przeszły po omacku przez salę. Garbus otworzył im drzwi.
— Czy jesteście gotowi? — zapytał cicho Kokardasa i Paspoala.
— Jesteśmy gotowi, — odpowiedzieli razem.
— Do roboty więc!
W tej chwili z pokoju Aurory wyszła Flora, mówiąc głośno:
— Muszę koniecznie znaleźć karetę, czyżby ten elegancki dyabeł nie pomyślał o tem.
Garbus zamknął za nią drzwi. Sala została pogrążona w zupełnej ciemności. Dona Kruz nie bała się ludzi, ale ciemność napawała ją strachem przed duchami. Zdawało się jej, że widzi już w rogu dyabła. Zawróciła się więc, aby powrócić do Aurory, gdy nagle para silnych rąk schwyciła ją za ramiona. Flora chciała krzyczeć, ale przez ściśnięte strachem gardło nie mógł się przedostać głos. Aurora stała przed lustrem, przyglądając się z zachwytem swej sukni. Hałas dochodzący z ulicy, nie pozwalał jej słyszeć tego, co się działo w przyległym pokoju. Właśnie przed Palais-Royal zajechała kareta p. Law.
— Przyjechał! Przyjechał! — wołano ze wszystkich stron.
— Pani — rzekł Kokardas, kłaniając się głęboko — pozwól ofiarować sobie ramię.
Dona Kruz wyrwała się Kokardasowi, ale zaraz wpadła w mniej szorstkie, lecz równie silne ręce Paspoala. Tym razem zdołała krzyknąć przeraźliwie. Krzyk jej zginął jednak w, hałasie dochodzącym z ulicy.
— Oto on! oto on! — wołał tłum.
Gdy wyrwała się z tego drugiego uścisku, Kokardas znowu zastąpił jej drogę. Dwaj przyjaciele tak manewrowali, aby dziewczyna uciekając przed nimi, musiała dojść do drzwi. Gdy już była tuż przy wyjściu, drzwi otworzyły się i światło latarni padło na twarz Kruz. Kokardas nie mógł powstrzymać okrzyku zdziwienia. W tej chwili jakiś człowiek zarzucił ciemną płachtę na głowę Flory. Schwycono ją nieprzytomną ze strachu i wepchnięto do karety, której drzwiczki zamknęły się natychmiast.
— Do pawilonu za kościołem Saint-Magloire! rozkazał Kokardas.
Kareta odjechała.
Paspoal drżał ze wzruszenia. Kokardas stał zamyślony.
— Ona jest prześliczna! — mówił Normandczyk. — Prześliczna! Prześliczna! O ten Gonzaga.
— Korono cierniowa! — zawołał Kokardas, jakby chciał odpędzić jakąś myśl uporczywą. — Mam nadzieję, że dobrześmy się spisali!
— Jaka rączka atłasowa!
— Pięćdziesiąt pistolów już do nas należy, mówię ci to! Gdyby tylko Lagarder nie wmięszał się do sprawy.
Obejrzał się dokoła, jakby nie był pewny tego, co mówił.
— A kibić! — wzdychał Paspoal. — Nie zazdroszczę Gonzadze ani tytułów, ani pieniędy, ale....
— Przestań! — przerwał mu Gaskończyk.
— I w drogę!
— Ona nie pozwoli mi spać długi czas!
Kokardas schwycił go za kołnierz i pociągnął, potem rzekł:
— Litość nakazuje nam uwolnić starą i małego.
— Czy nie uważasz, że ta stara dobrze jest zachowana? — zapytał braciszek Paspoal.
Za to pytanie dostał silnie w kark. Kokardas obrócił klucz w zamku, ale zanim otworzył drzwi, z drugiego końca sali odezwał się głos garbusa, o którym już prawie zapomnieli.
— Jestem z was dosyć zadowolony, zuchy! — rzekł — ale zadanie wasze jeszcze nieskończone.
— On głośno gada, ten pokręcony człeczyna! — mruknął Kokardas.
— Teraz, gdy go nie widzę — dodał Paspoal głos jego dziwne na ranie robi wrażenie. Zdaj mi się, jakbym go już kiedyś słyszał.
Suchy łoskot oznajmił, że garbus krzesał ogień. Po chwili no nowo zapaliła lampę.
— Co mamy jeszcze robić, za waszem pozwoleniem, panie Ezopie? Tak cię nazywają, zdaje mi się? — zapytał Gaskończyk.
— Ezop, Jonas i inne jeszcze imiona — odparł garbus. — Uważajcie, co wam jeszcze rozkażę!
— Pokłoń się jego wysokości, Paspoalu! Rozkażę! Ręko boska!
Kokardas przyłożył rękę do kapelusza. Paspoal uczynił to samo i rzekł z kpinami:
— Czekamy rozkazów waszej ekscclencyi!
— I dobrze robicie — odparł dziwnie suchym głosem garbus.
Zbirowie zamienili między sobą spojrzenia.
Paspoal stracił ochotę do żartów i wyszeptał:
— Jest tam młoda dziewczyna. — rzekł.
Garbus wziął ze schodów dwie latarnie, jakie noszą nocą na ulicach zapalone.
— Weźcie to, — rzekł.
— Cóż znowu — powiedział z gniewem Kokardas, — czy myślisz, że dościgniemy karetę?
— Jest już daleko, jeżeli ciągle jedzie! — dodał Paspola.
— Weźcie to!
Garbus był uparty. Kokardas i Pospoal wzięli po latarni.
Potem wskazał palcem na pokój, z którego wyszła dona Kruz.
— Jest tam młoda dziewczyna. — rzekł.
— Jeszcze! — zawołali równocześnie dwaj przyjaciele.
A Paspoal dodał:
— Dwie karety!
— Ta dziewczyna kończy się ubierać — mówił dalej garbus. — Wyjdzie przez te samo drzwi co i tamta....
Kokardas wskazał zapalone latarnie.
— Zobaczy nas.. — kończył.
— Zobaczy was.
— A my, co zrobimy?
— Zaraz wam powiem. Zaczepcie młodą dziewczynę otwarcie i z szacunkiem. Powiedzcie jej: “Jesteśmy tu, aby zaprowadzić panią na bal regenta”.
— Nie było ani słowa o tem w rozporządzeniu księcia Gonzagi — zauważył Paspoal.
A Kokardas dorzucił:
— Czy uwierzy nam?
— Uwierzy, jeżeli powiecie imię tego, kto was przysłał.
— Imię księcia Gonzagi?
— Nie! I dodacie, że pan wasz będzie na nią czekał o północy, zapamiętacie dobrze! O północy w pałacowym ogrodzie na placyku Dyany.
— Czy mamy teraz dwóch panów, do krećset! — zawołał Kokardas.
— Nie! — odrzekł garbus. — Macie jednego pana, ale on nie nazywa się Gonzaga.
Mówiąc to garbus, doszedł do schodów i postawił nogę na pierwszym stopniu.
— A jak on się nazywa, nasz pan? — zapytał Kokardas, starając się zachować zuchwały uśmiech. — Ezop II zapewne?
— Albo Jonas? — dodał Paspoal.
Garbus spojrzał na nich. Spuścili oczy.
Wtedy wymówił powoli:
— Pan wasz nazywa się Henryk Lagarder.
Zadrżeli obaj i skupili się.
— Lagarder! — powtórzyli bezwdzięcznym głosem.
Garbus wszedł na schody. Gdy stanął już nagórze, patrzył na nich przez chwilę, skulonych i przybitych, potem rzekł tylko:
— Trzymajcie się dobrze!
I zniknął.
— Aj! — jęknął Paspoal, gdy zamknęły się drzwi na górze.
— Nie bój się! — zawołał Gaskończyk. — Widzieliśmy dyabła!
— Trzymajmy się dobrze, szlachetny przyjacielu.
— Korono cierniowa! Bądźmy cnotliwi, jak anieli i trzymajmy się dobrze. Wyobraź sobie, że zdawało mi się, iż poznaję....
— Małego Paryżanina?
— Nie, ale w tej dziewczynie, którą wsadziliśmy do karety, tę Cygankę, którą widziałem w Hiszpanii z Lagarderem.
W tej chwili otworzyły się drzwi od pokoju Aurory. Paspoal wydał stłumiony okrzyk.
— Co się stało? — zapytał przestraszony Gaskończyk.
Wszystko go teraz przerażało.
— Dziewczyna, którą widziałem z Lagarderem we Flandryi — wybełkotał Paspoal.
Na progu stała Aurora.
— Floro! — zawołała. — Gdzież jesteś?
Kokordas i Paspoal trzymając w rękach latarnie posunęli się, schyleni nizko. Byli zupełnie zdecydowani wypełnić rozkazy garbusa. Wyglądali przytem na dwóch modelowanych i wspaniałych lokajów.
Aurora była tak cudownie piękna w balowym stroju, że mimowoli patrzyli na nią z zachwytem.
— Gdzie jest Flora? Czy ta szalona dziewczyna pojechała bezemnie?
— Bez pani — powtórzył jak echo Kokardas.
— Bez pani! — powiedział równocześnie Paspoal.
Aurora podała wachlarz Paspoalowi, a bukiet Gaskończykowi. Mogłoby się zdawać, że całe życie miała lokajów.
— Jestem gotowa — rzekła — jedźmy.
Dwa echa powtórzyły:
— Jedźmy!
— Jedźmy!
Wchodząc już do karety zapytała Aurora:
— Czy mówił gdzie go odnajdę?
— Na placyku Dyany, — odrzekł Kokardas.
— O północy — dokończył Paspoal.
Kareta ruszyła. Idąc obok niej z latarniami w ręku, mistrz Kokardas i braciszek Paspoal zamienili ostatnie spojrzenie. Spojrzenie to mówiło: “Trzymajcie się dobrze!”
W chwilę potem ze drzwi, prowadzących do mieszkania mistrza Ludwika, wyszedł czarny zgarbiony człowieczek i skierował się ulicą Chantre ku pałacowi.
P. Law już przejechał, tłum stał jednak ciągle, na widok garbusa poczęto wyśmiewać się z niego, ale on nie zwracał na to uwagi. Obszedł Palais-Royal i wszedł na podwórze Fontany.
Od ulicy Valois widać było małe drzwiczki, któremi wchodziło się do tej części pałacu, gdzie Filip Orleański, regent Francyi miał swój prywatny gabinet. Garbus zastukał w jakiś szczególny sposób do tych drzwi. Otworzono natychmiast i z końca ciemnego kurytarza odezwał się gruby głos:
— Ach, to ty garbusie! Wchodź prędko, czekają na ciebie.

CZĘŚĆ CZWARTA.[4]
PALAIS-ROYAL.
I.
POD NAMIOTEM.

W czasach, które opisujemy, ogród Palais Royalu był o wiele większy niż obecnie. Z jednej strony dotykał ulicy Richelieu, z drugiej — ulicy Bons-Enfants. Kamienne galerye, które widzimy dzisiaj, zbudowane zostały dopiero za panowania Ludwika XVI-go przez księcia orleańskiego, Ludwika-Filipa.
Piękna aleja z kasztanów indyjskich była wówczas w całej swej okazałości.
Dwie inne aleje z wiązów, kulisto przystrzyżonych, przecinały ogród na jego całej szerokości.
W środku stał wspaniały wodotrysk. Bliżej pałacu widać było na prawo placyk Merkurego, na lewo — placyk Dyany, otoczony, girlandą gęstych i rozłożystych krzewów.
Wschodnie skrzydło pałacu, znacznie obszerniejsze, niż to, na którem stanął później teatr Komedyi Francuskiej, zakończone było szerokim występem muru, z którego we frontomwej części wychodziło pięć okien na ogród, tuż na placyk Dyany.
Były to okna gabinetu regenta.
Oprócz apartamentów regenta w pałacu znajdywały się jeszcze pokoje Elżbiety — Karoliny Bawarskiej, księżny Palatynu, księżny Orleanu matki i księżny Orleanu, żony regenta.
Wszyscy ówcześni autorowie zgadzają się jednogłośnie, że ogród Palais-Royal’u był po prostu rozkoszny, a w noc, którą opisujemy, prawdziwym rajem, czarem, czy pałacem wieszczek.
Już to sam regent miał nadzwyczajny smak w urządzaniu podobnych zabaw. Coprawda, to poczciwy pan Law dostarczał na to pieniędzy. Ale cóż to szkodzi? Chodzi tylko przecie o dobry rezultat.
Poczciwy pan Law rozumiał dobrze znaczenie reklamy. Noc ta miała wzmocnić świetność i potęgę jego imienia; oddać hołd jego systemowi. A że pieniądze nie go nie kosztowały, wydawał je hojnie na jak najświetniejsze u rządzenie tego balu.
Cała uroczystość miała się odbyć przedewszystkiem w ogrodzie, pomimo posuniętej już jesieni.
Otóż cały ogród rzęsiście uiluminowany, przybrany w girlandy kwiatów niezwykłych, liści i owoców, przedstawiał obóz kolonistów, w Luizyanie nad brzegiem Mississipi, tej rzeki złota.
Wszystkie cieplarnie paryskie dostarczyły, jakie tylko posiadały, rośliny i owoce podzwrotnikowe. Na drzewach i kolumnach pozawieszano prawdziwe, jak mówiono latarnie indyjskie, które może wyglądały za wykwintnie, ale przyjaciele pana Law przekonywali, że instynkta dzikich, w ostatnich czasach ogromnie się uszlachetniły.
Główny wodotrysk przedstawiał alegoryczną postać bożka Mississipi, którego rysy twarzy przypominały bardzo poczciwego pana Law. Bożek ten trzymał urnę, z której wysypywało się złoto.
Około posągu bożka Mississipi; panna Nivella, Deboa, Salvator i inni mieli odtańczyć balet indyjski złożony z pięciuset osób.
Już wszystkie salony pałacu były pełne gości i p. Brissac z panią Touleuse wedle programu otworzyli bal. W ogrodzie tłumy; we wszystkich szałasach i namiotach zapanował lansknechta (hazardowa gra w karty.)
Mimo licznej straży gwardzistów francuskich (poprzebieranych za Indyan), przy wszystkich bramach ogrodu i domach przylegających doń, wtargnąć zdołało tu mnóstwo intruzów.
Radosne szmery, głosy i śmiechy napełniały powietrze: oddano się zabawie z całą rozkoszą. Dotychczas jednak nie ukazali się jeszcze królowie uroczystości: ani regent, ani księżna, ani ten poczciwy pan Law.
W olbrzymim wigwamie, pokrytym aksamitem wiśniowego koloru, haftowanym złotem, ustawiono kilkanaście stolików, przy których zasiadło liczne towarzystwo.
Przy środkowym stole, marmurowym, nakrytym piękną serwetą, grano zapamiętale w, lansknechta. Rzucano złoto garściami: krzyczano, śmiano się wesoło. W pobliżu, przy mniejszym stoliku, gawędziło z sobą kilku starych szlachciców.
Między tymi, którzy grali tutaj w lansknechta, widać było:pięknego markiza Chaverny, Navaila, Girona, Taranna, Alberta, Noca i innych. A był też i pan Pejrol i stale wygrywał. Już takie miał przyzwyczajenie, znany był z tego. Na ręce jego pilnie zwracano uwagę. Zresztą w owych czasach oszukaństwo w grze nie było uważane za grzech.
Co chwila słychać było cyfry: “Sto luidów Pięćdziesiąt! Dwieście!” To znów przekleństwa przegrywających.
Oczywiście wszyscy grający byli bez masek. Gdy tymczasem po ogrodzie krążyły tłumnie przeróżne domina i maski, rozmawiających nie przeróżne domina i maski, rozmawiając i bawiąc się wesoło. Lokaje w fantastycznych liberyach i w maskach, aby nie zdradzić incognita swych panów, znajdywali się w przeciwnej stronie ogrodu.
— Jakże tam, Chaverny? — zapytało jakieś niebieskie domino, wsadzając małą główkę w otwór namiotu. — Wygrywasz?
Właśnie Chaverny wyrzucił był na stół resztę zawartości sakiewki.
— Cydaliso, nimfo lasów dziewiczych — zawołał Gironne — na pomoc!
Niebieskie domino weszło do namiotu i podało woreczek z pieniądzmi Gironowi.
Jeden ze starych szlachciców, siedzących przy bocznym stoliku zrobił giest pełen niesmaku.
— Za naszych czasów, panie Barbanchoa, — rzekł do swego sąsiada — działo się inaczej.
— A teraz wszędzie zepsucie, panie Hunodaj — odpowiedział sąsiad — i przewrotność.
— Wszystko skarlałe, panie Barbanchoa.
— Znikczemniałe, panie Hunodaj.
— Błazeństwa!
— Brudy!
I obaj w duecie z głębokiem westchnieniem:
— Gdzie my idziemy, baronie? Gdzie my idziemy?
— Kto są ci ludzie, panie baronie? — zapytał pan baron Barbanchoa, ciągnąc na agatowy guzik staroświeckiego kaftana barona Hunodaj.
— Panie baronie, ja pana o to pytam!
— Trzymasz, Taranne — krzyknął w tej chwili Montobert. — Pięćdziesiąt!
— Taranne? — skrzywił się p. Barbanchoa. — To nie człowiek, to motłoch!
— Trzymasz, Albert? Sto!
— A ten tak się nazywa — mruknął p. Hunodaj — jak matka Henryka Wielkiego. Gdzie oni wygrzebują te nazwiska?
— A Biszon, piesek pani baronowej, gdzie wygrzebał swoje? odrzekła p. Barbanchoa, otwierając tabakierkę.
Przechodząc koło nich Cydalisa bezczelnie wpakowała dwa palce do tabakiery. Pan baron zmartwiał, szeroko otwierając usta.
— Dobra! — rzekła córka Opery, zażyjmy tabaki.
— Pani — odpowiedział baron Barbanchoa, nie lubię mięszaniny. Racz przyjąć pudełko.
Cydalisa nie robiła ceremonii, wzięła tabakierkę i pogłaskała pieszczotliwie wygolony podbródek szlachcica. Poczem wykręciła się zręcznie na pięcie i wybiegła z namiotu.
— Gdzie my idziemy? — jęczał p. Barbanchoa, trzęsąc się z oburzenia. — Coby powiedział nieboszczyk król, gdyby widział podobne rzeczy?
— Przegrałeś Chaverny! — wołano przy lansknechcie. — Jeszcze raz przegrałeś!
— Wszystko jedno! Mam przecie dobra Szaneil: Trzymam wszystko, co w banku!
— Ojciec jego taki był zacny żołnierz — rzekł, kiwając ponuro głową p. Barbanchoa.
— Komu ten służy?
— Księciu Gonzadze.
— Boże, broń nas od Włochów!
— A czy Niemcy lepsi, panie baronie?
Hrabia Horn kołem łamany na placu za zabójstwo!
— Krewny jego cesarskiej mości! Gdzie my idziemy!
— Ja ci mówię, panie baronie, że dojdzie do tego, że będziemy się mordować na ulicach w biały dzień!
— E, panie baronie, to już się zaczęło. Czyś nie czytał w nowinach? Wczoraj zamordowano jakąś kobietę — lichwiarkę — koło Temple.
— A dziś wyciągnięto z Sekwany topielca, jakiegoś Sandry.
— A nie mówiąc o tym przeklętym Szkocie — rzekł, zniżając głos p. Barbanchoa.
— Sza! — szepnął p. Hunodaj. — To już jedenasty w przeciągu tygodnia.
— Oriol! Oriol — zawołano w tej chwili przy głównym stole — Bywaj!
Gruby, krótki finansista stanął u wejścia. Twarz miał zakrytą maską, a na sobie krzycząco strojny kostyum, który wywoływał powszechny szalony śmiech.
— To dziwne — rzekł dobrodusznie — jak mnie tu wszyscy znają!
— Niema dwóch Oriolów! — zawołał Navail.
— Te panie utrzymują, że dosyć im jednego — rzekł dowcipnie Noce.
— Zazdrośnik! — zaśmiano się jednogłośnie.
— Panowie — odezwał się Oriol — czy nie widzieliście Niwelli?
— I pomyśleć — deklamował Gironne — że nasz biedny przyjaciel, od ośmiu miesięcy napróżno się stara, zająć miejsce przy boku naszej Niwelli!
— Zazdrośnik! — powtórzono.
— Zdobyłeś już pergaminy, Oriolu?
— Obstalowałeś herb?
— Oriol! Jakie imię będzie miał ten twój przodek, którego wyślesz na wojny krzyżowe.
Wybuchnięto śmiechem.
Barbanchoa załamał ręce: p. Hunodaj kiwał ponuro głową, mówiąc:
— Oto dzisiejsza szlachta, która kpi z rzeczy świętych!
— Gdzie my idziemy, Zbawicielu świata? Gdziemy my idziemy?
— Pejrólu — rzekł gruby Oriol, zbliżając się do stołu. — Postawię na twoją cześć pięćdziesiąt luidorów, ale podnieść mankietki.
— Co takiego? — odciął służalec Gonzagi.
— Ja mogę żartować tylko z równymi sobie, mój paniczu.
Chaverny rzucił wzrokiem na gromadę lokajów stojących w dalszej części ogrodu.
— Do licha! — mruknął. — Naprawdę te biedaki tam wyglądają, jak gdyby się nudzili. Biegnij po nich, Taranne, i niech ten poczciwcy pan Pejrol ma z kim choć trochę pożartować.
Ale p. Pejrol nie słyszał już tego. Cała jego uwaga zajęta była w tej chwili wygraną pięćdziesięciu luidorów od Oriola.
— A same papiery! — utyskiwał stary Barbanchoa — Nic tylko papiery!
— Już nam pensye wypłacają tylko samymi papierami baronie! — I wszystkie inne wypłaty. Cóż bo to znaszą te szpargały?
— Srebro przepadło.
— Złoto także. Czy wiesz panie baronie, co ci powiem? Zbliżamy się do jakiejś katastrofy.
— Drogi przyjacielu — odpowiedział p. Hunodaj, ściskając mocno rękę p. Barbanchoa, — zbliżamy się. Pani baronowa mówi to samo.
Z chaosu i gwaru przy lansknechcie wybił się znowu głos Oriola.
— Czy słyszeliście o nowinie? O wielkiej nowinie?
— Nie! Powiedz wielką nowinę!
— Założyłbym się o miliony, że nigdybyście nie zgadli.
— P. Law przyjął katolicyzm?
— Pani de Berry pije tylko wodę?
— Pan de Maine przyjął zaproszenie regenta?
Tysiące różnych nieprawdopodobieństw.
— Nie! Nie! — wołał Oriol. — Nie zgadnie cie, najukochańsi! Nigdy nie zgadniecie! Oto, księżna Gonzaga, niepocieszona wdowa po Neversie, poświęcona wiecznej żałobie.
Na dźwięk imienia księżnej Gonzagi, wszyscy starzy szlachcice nadstawili uszu.
— A więc — ciągnął powoli Oriol — księżna pani Gonzaga jest na balu.
Zakrzyczano mówcę.
Była to rzecz nie do uwierzenia.
— Widziałem ją na własne oczy — bronił się grubas — siedziała obok księżnej palatyńskiej. Ale widziałem rzecz jeszcze dziwniejszą.
— Co takiego? — dopytywano się ze wszech stron.
Oriol wydął z dumą grube wargi.
— Widziałem — a mam dobry wzrok i byłem zupełnie trzeźwy, — widziałem, jak księżną Gonzagę odprawiono z niczem od drzwi pokoju jego królewskiej wysokości regenta.
Nastała cisza. Wiadomość zaiste interesująca. Wszyscy ci gracze w lansknechta mieli obiecane fortuny od Gonzagi.
— Cóż w tem dziwnego? — zapytał Pejrok — Sprawy państwa....
— O, w tej porze nigdy — jego królewska wysokość nie zajmuje się sprawami państwa!
— A jednak może jaki ambasador..
— Nie, nie! U jego królewskiej wysokości nie było wcale żadnego ambasadora..
— To może jakiś nowy kaprys..
— Nie, nie! U jego królewskiej wysokości nie było żadnej damy.
Stanowcze i kategoryczne odpowiedzi dawał Oriol. Ciekawość ogólna wzrastała.
— Więc któż wtedy był u jego królewskiej wysokości?
— A właśnie dopytywano się o to — odrzekł finansista. — Nawet sam p. Gonzaga wściekły z gniewu, osobiście o tem się dowiadywał.
— I cóż mu lokaje odpowiadali? — pytał Nawail.
— Tajemnica, panowie, tajemnica! Pan regent od chwili otrzymania jakiegoś pisma z Hiszpanii, jest bardzo smutny. Pan regent wydał dziś rozkaz wprowadzenia przez małe ukryte drzwiczkami na podwórcu Fontan jakąś dziwną osobistość, której żaden z lokajów, nigdy nie widział, z wyjątkiem jednego Blondo, któremu udało się przez dziurkę od klucza dojrzeć jakiegoś garbusa czarno ubranego od stóp do głowy.
— Garbusa! — zawołało naraz wiele głosów. — Wszędzie teraz pełno garbusów!
— Jego królewska wysokość regent zamknął się z nim w gabinecie i przed nikim drzwi nie otworzył.
Znowu nastała cisza.
Poprzez otwory w namiocie można było widzieć okna gabinetu regenta rzęsiście oświecone.
Oriol mimowoli zatrzymał wzrok na jednem z nich.
— Patrzcie! Patrzcie! — zawołał, wskazując ręką. — Oni są tam jeszcze razem!
Wszystkie oczy zwróciły się we wskazanym kierunku. Na białych firankach majaczyła ciemna sylwetka Filipa Orleańskiego; widać było, że chodził po pokoju.
Tuż za nim postępował drugi cień, mniej wyraźny. Ale to była tylko kwestya chwili: gdy, doszedłszy do okna, spacerujący po pokoju odwrócili się i zamienili z sobą miejsca, sylwetka regenta stała niewyraźną, a cień tajemniczego towarzysza zarysował się z całą dokładnością na firankach. Było to coś niekształtnego: na skurczonym kadłubie wielki garb i długie, żywo giestykulujące ręce.

II.
ROZMOWA NA OSOBNOŚCI.

Sylwetka Filipa Orleańskiego, jak również niekształtna postać garbusa nie ukazały się więcej na firankach. Książę regent usiadł w głębi gabinetu, a przed nim w postawie pełnej szacunkiem, ale i własnej godności stał garbus.
Jakkolwiek książę regent skończył zaledwie lat czterdzieści pięć, wyglądał na wiele starszego. Wyraz ogromnego zmęczenia przysłaniał szlachetne rysy. Tem niemniej był to jaszcze piękny mężczyzna. Rysy twarzy pełna były dziwnego wdzięku; oczy niewieściej słodyczy i niezwykłej dobroci. Wyraz ust i pewna ociężałość w postawie zdradzały wyraźnie potomka domu Orleańskiego.
— Czyś to ty pisał do mnie z Hiszpanii pytał regent, mierząc spojrzeniem postać garbusa.
— Nie, Wasza królewska wysokość — odpowiedział z szacunkiem, garbus.
— A z Brukselli?
— Też nie.
— A z Paryża?
— I z Paryża nie.
Książę regent spojrzał mu w oczy przenikliwie.
— Dziwiłoby mnie, gdybyś mógł być tym Lagarderem — szepnął.
Garbus ukłonił się z uśmiechem.
— Panie — rzekł regent poważnie ze słodyczą w głosie — nie chciałbym bynajmniej robić aluzyi do tego, o czem pomyślałeś. Ja nie widziałem nigdy tego Lagardera.
— Wasza królewska wysokość — odpowiedział garbus, uśmiechając się ciągle — nazywano go pięknym Lagarderem, gdy był ułanem jego królewskiej mości wuja waszej wysokości.
— Ja zaś nie potrafiłbym być ani pięknym ani ułanem.
— Jak się zowiesz? — zapytał regent.
— U siebie w domu nazywam się mistrzem Ludwikiem. Wszędzie indziej, tacy, jak ja, ludzie mają jedynie przezwiska.
— Gdzie mieszkasz?
— Bardzo daleko.
— A więc odmawiasz mi powiedzieć o miejscu twego zamieszkania?
— Tak, wasza królewska wysokość.
Filip Orleański podniósł na niego wzrok surowy i wymówił cicho:
— Ja mam policyę mój panie, i ona uchodzi za barzdo zręczną; mógłbym się łatwo dowiedzieć..
— Z chwilą, gdy wiem, że waszej królewskiej mości tak bardzo na tem zależy — wtrącił garbus — muszę odsunąć na bok moje upodobania. Mieszkam w pałacu księcia Gonzagi.
— W pałacu Gonzagi! — powtórzył zdziwiony regent.
Garbus skłonił się, mówiąc zimno:
— Mieszkania tam są drogie!
Regent zamyślił się chwilę.
— Jestto już dawno — zaczął — bardzo dawno, jak słyszałem po raz pierwszy o tym Lagarderze. Był to niegdyś bezczelny zawadyaka.
— Od tej pory starał się wszelkiemi siłami odpokutować i zmazać swe szaleństwa.
— Czemże ty jesteś dla niego.
— Niczem.
— A czemuż on sam tu nie przyszedł?
— Gdyż miał mnie pod ręką i wolał przysłać.
— A gdybym chciał się z nim widzieć, gdziebym go mógł znaleźć?
Na to pytanie nie mogę odpowiedzieć waszej królewskiej wysokości.
— Jednak..
Wasza królewska wysokość ma policyę, która uchodzi za zręczną, spróbujcie.
— Czy to wyzwanie mój panie?
— To groźba, wasza królewska wysokość Za godzinę do tej chwili, Henryk Lagarder może być najkompletniej zabezpieczony przed poszukiwaniem policyi, a kroku, który zrobił obecnie, aby porachować się z waszem sumieniem, nigdy nie powtórzy. A więc krok ten uczynił wbrew chęci? — zapytał Filip Orleański.
— Wbrew chęci, tak właśnie — odpowiedział garbus.
— Dlaczego?
— Dlatego, że szczęście całego jego życia jest w grze, którejby chciał i mógł nie zgrywać.
— A któż go zmusił do zgrywania tej gry?
— Przysięga.
— Złożona komu?
— Człowiekowi, który dawno umarł.
— Jak się nazywał ten człowiek?
— Wasza wysokość znała go dobrze, człowiek ten nazywa się Filip Lotaryński, książę Nevers.
Książę regent posępnie opuścił głowę na piersi.
— Dwadzieścia lat! — szepnął z ciężkiem westchnieniem. — Ja nic nie zapomniałem, nic! Kochałem go, mego biednego Filipa — ciągnął regent głosem wzruszonym — i on mnie kochał. Od czasu, gdy mi go zabito, nie wiem, czym kiedy dotknął ręki prawdziwego przyjaciela.
Garbus, zda się pożerał księcia oczami.
Na twarzy jego malowało się ogromne wzruszenie. Była chwila, że otworzył usta do mówienia, ale powstrzymał się całą siłą woli. I znów oblicze jego stało się obojętne.
Tymczasem Filip Orleański otrząsnął się z zadumy i mówił wolno:
— Byłem blizkim krewnym księcia Neversa. Siostra moja wyszła za mąż za jego kuzyna, księcia Lotaryngii. Jako panujący i przyjaciel winienem opiekę wdowie, która zresztą jest żoną jednego z moich najdroższych przyjaciół. Jeżeli córka jej żyje, solennie obiecuję, że będzie najbogatszą dziedziczką we Francyi i będzie mogła wybierać męża między książętami. Co zaś do zabójstwa mego biednego Filipa.... powszechnie mówią, że posiadam jedną wielką cnotę, to jest zapomnienie zniewag i niesprawiedliwości. I to jest prawda: myśl zemsty rodzi się we mnie i umiera w jednej i tej samej minucie. Ale i ja przysiągłem, kiedy mi powiedziano: „Filip zabity!“ W obecnej chwili jestem władcą państwa i muszę wymierzyć sprawiedliwość i już nie zemścić się, lecz ukarać zabójcę Neversa.
Garbus skłonił się w milczeniu.
Filip Orleański ciągnął dalej:
— Pragnąłbym się dowiedzieć czegoś więcej. Czemu ten Lagarder tak długo ociągał się ze zgłoszeniem do mnie?
— Ponieważ powiedział sobie: “Wówczas dopiero zwolnię się z opiekuństwa, gdy panna Nevers będzie dojrzałą i gdy będzie mogła poznać swych przyjaciół i nieprzyjaciół”
— I posiada dowody! Wszystkie z wyjątkiem jednego.
— Jakiego?
— Dowodu, któryby ujawniał spełnioną zbrodnię, znacząc zabójcę.
— A on zna zabójcę?
— Tak mu się zdaje; wie, że pewien znak potwierdziłby podejrzenia.
— A ten znak nie może służyć za dowód.
— Wasza królewska wysokość sam to osądzi wkrótce. Co do urodzenia i tożsamości dziewczyny wszystko jest w porządku.
Regent zamyślił się.
— Jaką przysięgą związał się ten Lagarder zapytał po chwilowem milczeniu.
— Przyrzekł ojcu dziecka, że będzie mu ojcem — odpowiedział garbus.
— Więc on tam był w chwili śmierci?
— Był tam. Umierając, Nevers powierzył swą córkę jego opiece.
— A czy ten Lagarder walczył z bronią w ręku w obronie Neversa?
— Robił co tylko mógł. Po śmierci księcia zdołał umknąć z dzieckiem, pomimo, że był sam jeden przeciw dwudziestu.
— Słyszałem, że podobno nie było na święcie straszniejszej szpady — szepnął regent. — Ale w opowiadaniu pańskiem dużo jest niejasności. Jeżeli ten Lagarder obecnym był podczas walki, jakże mógł mieć tylko podejrzenia co do osoby zabójcy.
— Była, noc czarna — Zabójca był w masce. Uderzył z tyłu..
— Więc to sam dowódca bandy uderzył?
— Dowódca. Nevers padł natychmiast wołając: Przyjacielu, pomścij mnie!”
— A czy ten dowódca — pytał regent z widocznem wahaniem się — nie był markiz Kajlus?
— Pan markiz Kajlus nie żyje od wielu lat — odrzekł spokojnie garbus, — zabójca żyje. Niech wasza królewska wysokość powie jedno słowo, a Lagarder wskaże mu zabójcę jeszcze tej nocy.
— To ten Lagarder jest w Paryżu?
Garbus przygryzł wargi.
— Jeżeli jest w Paryżu — dodał z tryumfem regent, wstając — będę go miał.
Dotknął ręką dzwonka.
— Niech p. Maszolt natychmiast tu przyjdzie — rozkazał służącemu.
P. Maszolt był naczelnikiem policyi.
Garbus odzyskał zwykły spokój.
— Wasza królewska wysokość — rzekł, spoglądając na zegarek — oto w tej chwili p. Lagarder czeka na mnie, poza bramami Paryża na gościńcu, którego nie wymienię, chociażby wasza królewska wysokość tego żądałał. Już jedenasta godzina. Jeżeli p. Lagarder przed wpół do dwunastej nie otrzyma odemnie żadnej wieści, koń jego uniesie go w stronę granicy. Zamówione ma konie rozstawne, więc pan naczelnik policyi nic tu nie pomoże.
— Zostaniesz jako zakładnik! — zawołał regent.
— Och, ja! — uśmiechnął się garbus. — Jeżeli waszej królewskiej wysokości zależy co na tem, mogę zostać jego więźniem.
To mówiąc skrzyżował ręce na piersiach.
W tej chwili wszedł naczelnik policyi.
— Maszolt — zaczął regent, ociągając się zawołałem cię w sprawie pana Cellemare i innych. Ale w tej chwili nie mogę z tobą mówić. Idź do tamtego gabinetu i czekaj na mnie.
Maszolt, mrużąc oczy wskutek krótkiego wzroku, przyglądał się z boku garbusowi.
— Acha, mój kochany — rzekł regent do kierującego się ku drzwiom naczelnika policyi — przygotuj mi list bezpieczeństwa z pieczęciami. Niech tam będzie zostawione miejsce do wpisania nazwiska.
To wyjściu Maszolta, regent zwrócił się do garbusa: Ten pański Lagarder traktuje ze mną, jak równy z równym. Przysyła do mnie swych ambasadorów i sam dyktuje mi, w ostatnim liście, jaka ma być treść listu bezpieczeństwa, którego żąda. W tej grze musi być jego własny interes i pewno kawaler Lagarder będzie wymagał dla siebie jakiejś nagrody.
— Wasza królewska wysokość się myli — odparł garbus. — P. Lagarder nic nie będzie wymagał. Nie byłoby w mocy nawet regenta Francyi wynagrodzić kawalera Lagardera.
— Tam do kata! — roześmiał się regent. — Musimy koniecznie poznać tę tajemniczą i romantyczną osobistość. Może sobie zdobędzie szalone powodzenie na dworze i wskrzesi modę błędnych rycerzy. Jak długo trzeba nam czekać na niego?
— Dwie godziny:
— Doskonale. Będzie więc antraktem między baletem indyjskim a ucztą dzikich. Tego nie było w programie.
Wszedł lokaj i podał regentowi list bezpieczeństwa, podpisany przez sekretarza Stanu p. Leblanc i naczelnika policyi. Sam regent wypełnił puste miejsce na pergaminie i podpisał.
— Pan Lagarder — mówił, pisząc — nie po pełnił zupełnie takich błędów, których nie można przebaczyć. Nieboszczyk król był surowy na punkcie pojedynków i miał racyę. Ale Bogu dzięki, obyczaje się zmieniły i rapiery nie tak łatwo wyskakują z pochew. Jutro kawaler Lagarder zostanie publicznie ułaskawiony, a oto list bezpieczeństwa.
Garbus wyciągnął rękę. Książę regent zatrzymał jeszcze pergamin.
— Proszę tylko przestrzedz p. Lagardera, że wszelki z jego strony gwałt unieważni znaczenie tego pergaminu.
— Czasy gwałtów minęły — powiedział z powagą garbus.
— Co pan przez to rozumiesz?
— Rozumiem, że kawaler Lagarder nie mógłby przyjąć tego warunku jeszcze dwa dni temu.
— Dlaczego? — spytał książę Orleański z pogardliwą wyniosłością.
— Dlatego, że mu zakazywałaby jego własna przysięga.
— A więc on przysięgał jeszcze coś innego oprócz tego, że będzie ojcem dla dziecka?
— Poprzysiągł pomścić Neversa..
Garbus urwał nagle.
— Kończ pan — rozkazał regent.
— Kawaler Lagarder — mówił garbus wolno — unosząc w swych ramionach dziecię Neversa, powiedział do zabójców: “Wszyscy umrzecie z mojej ręki”. A było ich dziewięciu i kawaler Lagarder spotkał już siedmiu i ci śmierć znaleźli..
— Z jego ręki? — dokończył pytaniem regent.
Garbus na znak twierdzenia skłonił się zimno.
— A pozostali? — pytał jeszcze regent.
Są głowy, którychby naczelnicy rządu nie chcieli widzieć na rusztowaniu — odrzekł garbus, patrząc prosto w oczy księciu. — Wstrząśnienia, jakie sprowadza upadek takich głów, obalają tron. P. Lagarder pozwoli wybierać waszej królewskiej wysokości i polecił mi powiedzieć tak: “Ósmy z zabójców jest służalcem, więc pan Lagarder go nie liczy. Dziewiąty jest panem i trzeba żeby umarł. Jeżeli wasza królewska wysokość nie zechce oddać go katu, trzeba mu dać w rękę miecz, a reszta dotyczy tylko Lagardera”.
Książę regent po raz drugi wyciągną ku garbusowi rękę z pergaminem.
— Sprawa jest słuszną — szepnął do siebie — czynię to przez pamięć na mego biednego Filipa. Jeżeli p. Lagarder — rzekł głośno — będzie potrzebował pomocy....
— P. Lagarder błaga waszą królewską wysokość tylko o jedną rzecz.
— O jaką?
— O dyskrecyę. Jedno nierozważne słowo może zgubić wszystko.
— Dobrze. Będę milczał.
Garbus złożył ukłon głęboki i ukrywszy list bezpieczeństwa w kieszeń, zwrócił się ku wyjściu.
— A więc za dwie godziny? — rzekł na pożegnanie regent.
— No, cóż Ezopie, otrzymałeś to, o co ci chodziło? — zapytał stary stróż, Brean.
— Owszem — odpowiedział garbus, wtykając w dłoń stróża podwójnego luidora. — Ale teraz chcę popatrzyć na bal.
— Ot piękny z ciebie tancerz — zaśmiał się stróż.
— Wszystko jedno. — Chcę — upierał się garbus. — Daj mi tylko klucz od twojej budki w ogrodzie.
— Na co ci?
Garbus w odpowiedzi wsunął mu do ręki drugiego podwójnego luidora.
— Jakie to dziwaczne fantazye ma taki człeczyna podziwiał stróż. No, masz klucz od moje siedziby.
— Chcę także — zaczął garbus — abyś zaniósł tam, do twej budki, ów pakiet, który ci powierzyłem dziś rano.
— A czy za to też dostanę podwójnego luidora?
— Nawet dwa — odrzekł garbus.
— Brawo! O przyjacielu jestem pewny, że tu chodzi o jakąś miłosną schadzkę.
— Może i talk — uśmiechnął się garbus.
— Ja, gdybym był kobietą, pokochałbym cię, pomimo garbu za te twoje podwójne luidory Ale — zafrasował się poczciwy stróż — nie wpuszczą cię bez karty wejścia, a włócznie gwardzistów francuskich nie żartują.
— Ja mam kartę wejścia — uspokoił go garbus — zanieś tylko pakiet.
Natychmiast dobroczyńco. Idź prosto korytarzem, potem na prawo: stamtąd zejdziesz na dół, sień oświetlona. A zabaw się dobrze! Życzę szczęścia!

III.
WSPOMNIENIA O TRZECH FILIPACH.

Do ogrodu wciąż napływała publiczność, Najtłumniej było koło placu Dyany w pobliżu apartamentów jego królewskiej wysokości regenta. Dziwiono się, czemu regent tak długo każe na siebie czekać.
W głównym wigwamie zaprzestano już lansknechta. Wszyscy wstali od stołu, zmierzając ku wyjściu. Nagle Noce, spojrzawszy w stronę pałacu, zawołał:
— Patrzcie! Patrzcie! Idzie. Ale nic regent jeno czarny człowiek.
I rzeczywiście, oczom wszystkim ukazała się czarna-postać z garbem na plecach, z dziwnie wykręconemi nogami wolno, schodząc ze schodów pawilonu. Jeden ze strażników gwardyi francuskiej zatrzymał go na ostatnim stopniu. Ale czarny człowiek pokazał mu bilet wejścia; uśmiechnął się, uprzejmie ukłonił i wszedł do ogrodu.
Trzymając w ręku małą lornetkę, przyglądał się ciekawie i z miną prawdziwego amatora wspaniałym dekoracyom. Kłaniał się damom z z wytwornością i grzecznością i zdawał się śmiać bezustanku śmiechem stłumionym, wewnętrznym — jak zwyczajnie garbus. Na twarzy miał czarną aksamitną maskę.
Nasi gracze przyglądali mu się z największą uwagą, szczególniej p. Pejrol.
— Co to za dyabelskie stworzenie — zawołał wreszcie Chaverny.
— Ach! To... zdawałoby się...
— Ależ tak! — przerwał Nawail, który był krótkowidzem.
— Cóż więc — dopytywał się gruby Oriol.
— Bohater chwili — objaśnił Chaverny.
— Bohater o dziewięciu tysiącach dukatów!
— Bohater z psiej budy!
— Ezop II, czyli Jonasz!
— Niemożliwe! — oburzył się Oriol. — Podobna kreatura w ogrodzie rejenta!
Tymczasem Pejrol zapytywał się w duchu:
— Co on miał do mówienie z jego królewską wysokością? Nie mogę zrozumieć tego błazna.
Czarny człowiek zbliżał się powoli. Zdawał się nie zwracać najmniejszej uwagi na towarzystwo, stojące przed wigwamem indyjskim. Lornetował, uśmiechał się i kłaniał. Trudno było wyobrazić sobie człowieka w lepszym humorze i bardziej niż on uprzejmego.
— Cudowne! Zachwycające! Wszystko to jest cudowne! — mruczał przez zęby. — Nikt tak jak jego królewska wysokość nie umie urządzić takich rzeczy. Ach, jaki jestem kontent, żem to wszystko widział! Ogromnie kontent! Ogromnie kontent!
Tymczasem wewnątrz namiotu zasiadło dokoła marmurowego stołu nowe towarzystwo. Byli to wszystko ludzie w poważnym wieku, bardzo dystyngowani. Jeden z nich mówił:
— Co się stała nie wiem, ale widziałem jak przed chwilą Bonnivet z rozkazu regenta podwajał straż przy wszystkich wejściach do ogrodu.
— A do regenta niema wciąż dostępu.
— Nawet sam p. Gonzaga nie mógł się z nim widzieć!
Nasi gracze zaczęli się przysłuchiwać, ale nowoprzybyli zniżyli głosy.
— Mam przeczucie — odezwał się Chaverny, — że stanie się tutaj dzisiaj coś ciekawego.
— Zapytaj się wróżbiarki — zażartował Noce.
Czarny garbus ukłonił się z przesadną grzecznością.
— Coś ciekawego mówisz pan — wtrącił i ale co?
Zaczął obcierać starannie lornetkę.
— Napewno coś ciekawego — zaczął — coś, coś zupełnie niesłychanego. Ho, ho! — ciągnął dalej głosem pełnym tajemniczości. — Tylko co wyszedłem z miejsca gorącego, bardzo gorącego więc zimno mnie schwyciło. Pozwólcie mi panowie wejść do środka namiotu, bardzo wam będę wdzięczny.
Drżał lekko. Panowie zrobili mu miejsce do przejścia, oczy wszystkich przykute były do garbusa.
A garbus wciskał się do namiotu wśród nieustannych ukłonów. Kiedy zobaczył grupę wielkich panów przy marmurowym stole, potrząsnął głową z zadowoleniem i rzekł:
— O, tak, tak, coś ciekawego. Książę regent zakłopotany, straż podwójna, ale nikt nie wie co takiego. P. de Fresmes nie wie, chociaż jest naczelnikiem policja. A pan, czy wie panie Rohan? A pan, panie Senneterre? A wy panowie — zwrócił się garbus do naszych graczów, którzy mimowoli cofnęli się w tył parę kroków — czy wiecie?
Nikt nie odpowiadał; panowie: Rohan i Senneterre zdjęli maski. Tym sposobem chcieli grzecznie zmusić nieznajomego do ukazania oblicza.
Garbus śmiał się i kłaniał, mówiąc:
— Nic panowie, to na nic, nigdyście mnie nie widzieli.
— Panie baronie — zapytał p. Barbanchoa swego wiernego sąsiada — czy znasz tego oryginała?
— Nie, panie baronie — odpowiedział p. Hunodaj. — Szczególny fircyk!
— Założyłbym się o tysiące — zaczął znów garbus, — że nie zgadniecie, co to takiego. Nie chodzi tutaj o sprawy, jakie codziennie zajmują wasze umysły i wasze najskrytsze myśli, czcigodni panowie. Mówiąc to, patrzył na Rohana i Senneterra, najstarszych wiekiem przy stole.
— Nie chodzi tutaj — ciągnął dalej, patrząc na Chaverny’ego, Oriola i ich towarzyszów — o to wszystko, co zapala wasze ambicye i pragnienia w pogoni za fortuną. Nie chodzi ani o spiski, ani o niepokoje Francyi, ani o zły humor parlamentu, ani o drobne zaćmienia słońca, które p. Law nazywa swoim systemem. Nie, nie! A jednak regent zakłopotany, a jednak zapodwojone straże!
— O cóż więc chodzi, piękna masko? pytał z niecierpliwością p. Rohan.
Garbus milczał przez chwilę, opuścił głowę na piersi i dumał. Nagle wyprostował się, wybuchając głośnym suchym śmiechem.
— Czy wierzycie w upiory? — zapytał wesoło. Ale ta jego wesołość przejmowała dreszczem. W namiocie zrobiło się dziwnie zimno i ponuro, pomimo tylu potoków światła, pomimo gwaru dochodzącego z ogrodu, pomimo melodyjnej muzyki płynącej z oddali.
— Eee! — zaczął garbus. — Kto tam wierzy w upiory? W środku dnia, na ulicy — nikt. O północy, w samotnym pokoju, gdy przypadkiem zgaśnie lampka nocna — wszyscy. Jest jakiś kwiatek, który się roztwiera przy blasku gwiazd nocnych; sumienie ludzkie jest takim, kwiatkiem. Ale nie bójcie się panowie nie jestem upiorem.
— Czy raczysz się nam nareszcie wytłomaczyć, piękna masko? — zapytał znowu p. Rohan, wstając.
Całe towarzystwo okrążyło garbusa. Pejrol tylko trzymał się w drugim rzędzie, ale cały zamienił się w słuch.
— Książę panie — odpowiedział garbus — nie jesteśmy obaj piękni, ani pan, ani ja. A to jest, wiedzcie panowie, sprawa z tamtego świata: pewien umarły od dwudziestu lat unosi kamień swego grobu.
Nagle zatrzymał się.
— Czyż tutaj, na dworze pamiętają o umarłych przed dwudziestu laty? — mruknął na pół do siebie.
— Ale cóż nareszcie chce on nam przez to powiedzieć? — zawołał Chaverny.
— Nie do was mówię, panie markizie — odrzekł garbus. — Było to w roku waszych narodzin, zbyt byliście, panie, młodzi. Mówię do tych, którzy mają siwe włosy.
I zmieniając w jednej chwili ton głosu, dodał:
— O, był to piękny pan, szlachetny książę, młody, dzielny, odważny, szczęśliwy, kochany; o obliczu archanioła, o postawie bohatera. I posiadał wszystko co tylko Bóg daje wybrańcom swym na świecie.
— Gdzie najpiękniejsze rzeczy — wtrącił Chaverny — mają jak najgorsze przeznaczenie....
Czarny człowiek dotknął palcem jego ramienia i rzekł łagodnie:
— Pamiętajcie panie markizie, że przesłowia kłamią niejednokrotnie i że są uczty bez jutra.
Chaverny zbladł. Garbus odsunął go ręką i zbliżył się do stołu.
— Mówię do tych, którzy mają włosy siwe — powtórzył. — Do pana, panie Honodaj: leżałbyś głęboko pod ziemią Flandryi gdyby ten, o którym mówię, nie strzaskał czaszki bandyty, co cię trzymał pod swym kolanem.
Stary baron patrzył z otwartemi ustami i tak mocno wzruszony, iż słowa przemówić nie mógł.
— Do pana, panie Mazillae, którego córka dotąd nosi welon klasztorny z miłości dla mego. Do pana, panie Senneterre. któryś w przeciągu jednego wieczora przegrał dla niego swój rodzinny zamek. Do pana, panie Wogu, którego ramię dotąd nosi ślad ciosu jego szpady...
— Nevers! — zawołało dwadzieścia głosów jednocześnie. — Filip de Nevers!
Garbus zdjął z głowy kapelusz i mówił wolno:
— Filip Lotoryński, książę Nevers, zamordowany pod murami zamku Kajlusów dnia listopada 1697 roku!
— Mówią że zamordowany podstępnie, z tyłu — szepnął p. Rohan.
— W jakiejś zdradzieckiej zasadzce — dodał p. Senneterre.
— Jeżeli się nie mylę — dorzucił p. Rohan — posądzono markiza Kajlusa-Tarridesa, ojca księżnej Gonzagi.
— Ojciec mój nieraz o tem mówił — rzekł Navail.
— Mój ojciec był przyjacielem zmarłego księcia Neversa — rzekł Chaverny.
Pejrol słyszał to wszystko i kurczył swą postać.
A garbus zaczął znów głosem cichym, głębokim:
— Zamordowany podłe, z tyłu, w zasadzce — to wszystko prawda, ale zbrodniarz nie nazywał się Kajlus-Tarrides.
— Jakże więc się nazywał! — dopytywano się ze wszystkich stron.
Ale garbusowi nie podobało się odpowiadać na zapytania. Zaczął sam dalej mówić głosem szyderczym i lekceważącym, w którym przebijała gorycz.
— Sprawa ta narobiła hałasu, ponownie, wielkiego hałasu. Przez cały jeden tydzień mówiono o niej. W drugim tygodniu mówiono znacznie mniej. Po miesiącu na tego, co wymówił nazwisko Neversa, patrzano jak na raroga...
— Jego królewsko wysokość — przerwał Rohan — robił wszystko co mógł!
— Tak, tak, ja wiem. Jego królewska wysokość był jednym z trzech Filipów. Jego królewska wysokość chciał pomścić przyjaciela. Ale co było robić? Ten zamek Kajlusów jest na końcy świata. Więc noc 24 listopada pokryła tajemnica. Rozumie się, że książę Gonzaga... Ale — urwał nagle garbus — wszak tu gdzieś jest wierny sługa księcia Gonzagi, imieniem p. Pejrol?
Oriol i Noce odsunęli się, aby odsłonie za nimi zmieszanego służalca.
— Chciałem dodać — zaczął garbus, — że rozumie się. iż książę Gonzaga, który też był jednym z trzech Filipów, musiał również poruszyć niebo i ziemię, by pomścić swego przyjaciela. Ale wszystko napróżno. Żadnej wskazówki, żadnego dowodu! Trzeba było nadzieje wykrycia zabójcy zdać na łaskę czasu a właściwie Boga.
Pejrola gniotło tylko pragnienie uciec stąd jaknajprędzej i uprzedzić Gonzagę. Chciał jeszcze tylko wiedzieć, dokąd garbus posunie swoją zuchwałość. Wywołane przez garbusa wspomnienie nocy 24-go listopada dusiły go wprost za gardło.
Garbus miał racyę; dwór łatwo zapomniał, umarli przed dwudziestu laty, dwadzieścia razy są zapomniani.
Ale tutaj była wyjątkowa okoliczność: umarły należał do trójcy, której dwu członków żyło u szczytu sławy i potęgi. To też na twarzach wszystkich słuchaczów malowało się żywe zainteresowanie, tak jakby chodziło o zbrodnię wczoraj spełnioną. Jeżeli zamiarem garbusa było wskrzesić przerażenie nad tym tajemniczym a odległym dramatem, to udało mu się świetnie.
— He, he! — zaczął garbus, rzucając przenikliwe spojrzenie dokoła. — Spuścić się na Niebo, to czasem rzecz roztropna; Niebo ma lepsze oczy niżeli polisya, Niebo jest cierpliwe i ma czas. Nieraz się opóźnia, zwleka, uchodzą dni, miesiące, lata, ale wreszcie zbliża się godzina...
Zatrzymał się. Głos jego dźwięczał ponuro.
Wrażenie między słuchaczami było tak żywe i silne, że wszystkim się zdawało, iż z ust garbusa pada na nich groźba tajemnicza.
A przecież jeden tylko był winowajcą między nimi — podwładny, sługa, bierne narzędzie.
Klika Gonzagi, składająca się całkowicie z łudzi tak młodych, że nie mogli być posądzani, doznawała uczucia dziwnego pognębienia. Czyżby przeczuwali, iż każdy dzień coraz mocniej zacieśnia łańcuch, którym są skuci z ich mistrzem? Czyżby przeczuwali, iż wiszący na cienkiej nitce miecz Damoklesa spadnie na głowę samego Gonzagi?
Nie wiadomo. Ale ogarniał ich strach.
— Kiedy nadeszła godzina — zaczął garbus — a ona zawsze nadchodzi, wcześniej czy później — upiór, posłannik grobu, wstaje z pod ziemi i spełnia z rozkazu Boga, często wbrew własnej woli, przeznaczone zadanie. Jeżeli jest silny — uderza; jeżeli słaby, jeżeli ramię tego tak jak moje, nie może unieść ciężaru miecza, musi pełzać, wciskać się, skradać... aż zdoła zbliżyć swe usta do ucha potężnych i wówczas mściciel usłyszy imię zabójcy...
Zapanowało głębokie milczenie.
— Jakie to imię? — przemówił pierwszy p. Rohan.
— Czy znamy je? — zapytywali razem Chaverny i Navail.
Garbus się zdawał również unosie wrażeniem własnych słów; wzburzonym, urywanym głosem mówił:
— Kim wy jesteście? Co wy możecie? Wymówione przezemnie imię zabójcy przeraziłoby was jak uderzenie piorunu. Ale tam, wysoko, u samych stóp tronu stoi człowiek; on to właśnie Usłyszał głos tajemniczy, jakby spadły z nieba: “Zabójca jest tutaj, wasza królewska wysokość! W tym błyszczącym rozbawionym tłumie jest zabójca!” I jego królewska wysokość zadrżał, on, mściciel! I spojrzał na tłumy przechodzące pod jego oknami.
Garbus mówił dalej:
“Wasza królewska wysokość! Wczoraj zabójca siedział za twym stołem, i jutro za twym stołem zasiądzie!” Więc mściciel przebiegi w myśli listę wszystkich swych gości. “Wasza królewska wysokość! Codziennie rano i wieczorem, zabójca podaje ci swą okrwawioną rękę!” Wówczas mściciel zerwał się z krzesła i rzekł: “Na Boga żywego! Sprawiedliwości stanie się zadość!”
I stała się rzecz szczególna: wszyscy, którzy tutaj jego słuchali, najpotężniejsi i najszanowniejsi, obrzucili się spojrzeniem nieufności.
— Oto widzicie panowie — kończył garbus — dlaczego regent Francyi jest dzisiaj zakłopotany; oto; dlaczego podwójne straże.
Ukłonił się wokoło i zamierzał wyjść z namiotu.
— Ale to imię! — zawołał Chaverny, zastępując drogę garbusowi.
— To sławetne imię! — poparł Oriol.
— Czyż nie widzicie — mruknął Pejrol, — że zuchwały aktor zakpił z was?
Garbus zatrzymał się na progu. Przyłożył do oczu lornetkę i przyjrzał się każdemu z kolei. Potem zawrócił w tył paru krokami, i śmiejąc się przymuszonym, suchym śmiechem, mówił:
— Ha, ha, ha! Oto z nieufnością patrzycie na siebie wzajemnie; każdy z was myśli że może jego najbliższy sąsiad jest zabójcą! Wzruszający dowód wzajemnego szacunku. Panowie, czasy się zmieniły, inna moda nastała. Za naszych czasów nikogo się nie zabija starym systemem: mieczem czy pistoletem. Obecna nasza broń — to pugilares. Aby zabić człowieka wystarcza wypróżnić swą kieszeń. Ha, ha, ha! — śmiał się garbus. — Chwała Bogu, na dworze regenta zabójcy są rządcy. Nie rozsuwajcie się jedni od drugich — tam niema zabójcy. Ha, ha, ha! — zwrócił się twarzą do kliki Gonzagi, — Jakże wam się wydłużyły twarze! Czyżbyście mieli jakie wyrzuty sumienia? Czy chcecie, abym was trochę rozweselił? Ale co to? Patrzajcie p. Pejrol ucieka. Czy wiecie, gdzie tak pędzi p. Pejrol?
Ów zaś ginął już poza gęstymi zaroślami, w stronie pałacowej.
Chaverny dotknął ramienia garbusa.
— Czy regent zna to imię? — zapytał.
— Ech, panie markizie, — odpowiedział czarny człowiek — porzućmy już to, śmiejmy się lepiej! Mój upiór jest w dobrym humorze; on widzi, że tragizm nie jest teraz w modzie, więc przechodzi do komedyi. Ale, ponieważ ten mój upiór wie wszystko, tak w przeszłości, jak w, przyszłości, więc czeka na jego królewską wysokość, aby mu tutaj, na balu, pokazać wprost palcem...
To mówiąc garbus przebijał palcem próżnię.
— Palcem! Rozumiecie, panowie, palcem! Książę regent jest dobrym księciem i nie ulega przesądom, ale on nie wie wszystkiego. Gdyby on wszystko wiedział, jakiż by to był dla niego wstyd i hańba!...
Podchlebcy Gonzagi poruszyli się niespokojnie.
A p. Rolian zawołał:
— To prawda! Święta prawda! Brawo! — przyklasnął baron Hunodaj i baron i Barbanchoa.
— Nieprawdaż, panowie? — zaczął garbus. — Ci młodzi ludzie wielką mieliby ochotę wyrzucić mię na dwór, powstrzymują się jedynie przez wzgląd na was, czcigodni panowie. Do was się zwracam, panowie: Chaverny, Oriol, Taranne i inni — nie gniewajcie się na mnie, jesteśmy wszak na balu maskowym, a ja czemże jestem: tylko biednym garbusem. Jutro będziecie mi rzucać dukaty w pulpit mój garb. Wzruszacie ramionami? Zapewne? W rzeczy samej nie zasługuje na nic więcej, jak tylko na waszą wzgardę.
Chaverny wziął pod rękę Navaila.
— Do dyabła z tym błaznem! Wyjdźmy stąd.
I nasi gracze wyszli jeden po drugim z namiotu.
Powoli i inni ruszyli od stołu i garbus nie miał słuchaczy. Ostatni: p. Hunodaj i p. Barbanszoa odeszli kulejąc, gdyż pierwszy miał podagrę w prawej nodze a drugi w lewej nodze.
Garbus śmiał się wciąż do siebie.
Potem zostawszy sam jeden, wyciągnął z kieszeni pergamin z pieczęciami o herbach korony Francyi, usiadł przy stole i zaczął czytać: “My z łaski Bożej Ludwik, król Francyi i Navarry ect... ” Na samym dole był podpis Ludwika i regenta, księcia. Orleanu, a jeszcze niżej sekretarza stanu, p. Leblan i p. Maszolta, naczelnika policyi.
— Doskonale! — zawalał garbus, skończywszy czytać. — A więc poraź pierwszy od lat dwudziestu mogę podnieść głowę, patrzyć ludziom prosto w oczy i rzucić w twarz moje imię tym, którzy mię prześladują. I tak się stanie!

IV.
RÓŻOWE DOMINO.

Pergamin z pieczęciami o herbach Francyi stanowił list bezpieczeństwa na imię Henryka Lagardera, dawnego ułana nieboszczyka króla. Akt ten dawał kawalerowi Lagarderowi najzupełniejszą swobodę przyjazdów i wyjazdów w całem królestwie.
— Jakkolwiek jest — powtarzał sobie kilkakrotnie garbus — jakiekolwiek wady i słabości posiada regent, trzeba przyznać że jest uczciwym człowiekiem i słowa dotrzymuje. Jakkolwiek jest, Lagarder ma zapewnioną swobodę ruchów. Niech więc przybywa i działa, jak należy.
Spojrzał na zegarek i wstał.
Namiot indyjski miał dwa wejścia. Jedno z nich otwierało się na wazką ścieżkę, która prowadziła, pomiędzy krzewami do wiejskiej budki stróża ogrodowego, Breama. Budka znajdowała się w miejscu samotnem ponurem, i wieczorem strzeżona pilnie przez gwardzistów. Ale dzisiaj była udekorowana i oświetlona przez reflektor, zawieszony między liśćmi ogromnej lipy.
Gdy garbus wyszedł z namiotu, ujrzał na ścieżce całą klikę Gonzagi: prawdopodobnie rozmawiano o nim. Oriol, Taranne, Noce, Navail i inni śmieli się, ile tylko mogli; jeden Chaverny był milczący.
Garbus szedł prosto na nich. Przyłożył lornetkę do oka i znowu zaczął się zachwycać dekoracyami ogrodu.
— Cudowne! Zachwycające! Już to nie ma jak książę regent do takich rzeczy.
Nasi gracze rozsunęli się, aby mu zrobić wolne przejście na ścieżce. Garbus zrobił minę jakby ich dopiero w tej chwili poznał.
— Ach, to panowie! Kłaniam się pięknie! Dziękuję!
I szedł dalej. Dogonił go Chaverny i zatrzymał.
— Jedno słowo mój panie — rzekł do garbusa.
— Tyle słów, ile tylko pan markiz sobie życzy.
— Czy to zdanie, któreś pan wypowiedział: “Są uczty, które nie mają jutra,” do mnie się stosuje osobiście?
— Osobiście do pana.
— Czy nie zechciałby mi pan to wytłomaczyć.
— Panie markizie, nie mam czasu.
— A gdybym cię zmusił!
— Markizie, czyż to się godzi! Pan Chaverny zabija Ezopa II, Jonasza, lokatora budy psa księcia Gonzagi! No, toby do reszty pogrążyły pańską reputacyę!
Chaverny, mimo to, zrobił ruch, aby zastąpić mu drogę. Wyciągnął rękę. Garbus ujął ją w obie dłonie i mocno ścisnął.
— Markizie — mówił cichym głosem — wart jesteś więcej niż twe czyny. W podróżach moich po pięknym kraju Hiszpanii, widziałem razu jednego dosyć ciekawy wypadek: szlachetnego rumaka wojennego, którego jakimś sposobem zdobyli przekupnie żydowscy, umieszczono między muły pociągowe. Było to w Owiedo. Kiedym po pewnym czasie przechodził tam tędy, piękny rumak zaledwie trzymał się przy życiu. Markizie, i ty nie jesteś na swojem miejscu: umrzesz młodo, bo nie będziesz miał dosyć sił, aby stać się łajdakiem!
Garbus ukłonił się i odszedł.
Chaverny stał przez długą chwilę bez ruchu, z głową na piersi spuszczoną.
Przybiegli towarzysze, którzy zdaleka przypatrywali się scenie z garbusem.
— To wcielenie dyabła, ten garbus — zawołał Oriol.
— Patrzcie tylko, jak biedny Chaverny zmartwiony!
— Chaverny, co on ci mówił?
— Chaverny, opowiedz nam to!
Otoczyli go, ale markiz patrzył na nich głęboko zadumany. I mimowoli, nie czując, że mówi, powtarzał:
— Są uczty, które nie mają jutra!
W salonach pałacu muzyka ucichła. Tutaj, również jak w ogrodzie, gwarno było i wesoło. Książę Gonzaga zabawiał damy, a był ich ulubieńcem. Elegancka jego postawa i błyskotliwość słowa, zdobywały mu łaski płci pięknej.
Wtem, wśród największego powodzenia i zachwytu całego towarzystwa, ujrzał Gonzaga Pejrola, wciśniętego we framugę okna. Zastanowił go szczególny wyraz fizyonomii wiernego sługi. Wydał mu się poprostu uosobieniem rozpaczy i boleści. Był blady i co chwila obcierał pot, który grubymi kroplami osiadał na czole.
Gonzaga skinął na niego. Pejrol chwiejąc się, przeszedł przez salon. Szepnął kilka słów na licho swemu panu, który się porwał z miejsca natychmiast, i z całą przytomnością umysłu, wrodzoną zazwyczaj wielkim hultajom, zawołał:
— Jakto? Księżna pani ma przyjść na bal? Spieszę na jej spotkanie.
Sam Pejrol był tem zdziwiony.
— Gdzież ją mogę znaleźć? — zapytał go Gonzaga.
Rozumie się, że Pejrol nic nie wiedział. Skłonił się tylko i wyszedł naprzód.
— Jednak są mężczyźni poprostu dobrzy! — odezwała się matka regenta.
Księżne i księżniczki ze wruszeniem patrzyły za odchodzącym Ganzagą! Biedny człowiek!
— Czego chcesz odemnie? — zapytał książę Pejrola, gdy już byli sami.
— Garbus jest tutaj na balu odpowiedział sługa.
— Do licha! Wiem o tem, gdyż sam dałem mu kartę wejścia.
— Wasza ekselencya niczego się nie dowiadywał o tym garbusie?
— Gdzież mam się dowiadywać?
— Wydaje mi się podejrzany.
— Możesz go sobie podejrzywać! Czy to wszystko?
— On rozmawiał blizko godzinę z regentem dzisiaj wieczorem.
— Z regentem? — zdziwił się Gonzaga.
Ale się natychmiast uspokoił i dodał:
— Widocznie miał mu dużo rzeczy do powiedzenia.
— Napewno dużo rzeczy — rzekł Pejrol — i niech wasza ekselencya sam osądzi.
Tu służalec zaczął opowiadać scenę, jaka się odbyła pod namiotem indyjskim.
Kiedy skończył, Gonzaga uśmiechnął się z politowaniem.
— Te garbusy mają zawsze spryt wielki — rzekł niedbale — ale spryt ten jest zato dziwaczny i niezgrabny, jak ich postać; zawsze grają jakieś bezużyteczne komedye. Ten który spalił świątynię w Efezie, aby stać się sławnym, musiał być też garbatym.
— I to wszystko; co wasza ekselencya ma mi do powiedzenia? — zawołał Pejrol z rozpaczą.
— Oby tylko ten garbus — rzekł zastanawiając się Gonzaga — nie zechciał sprzedać się zbyt drogo.
— On nas zdradza! — wyrzekł z energią Pejrol.
Gonzaga spojrzał nań z uśmiechem ironicznym.
— Mój biedny chłopcze, widzę że trudno jest z ciebie zrobić cokolwiek. Czyś ty dotychczas nie odgadł, że ten garbus stara się włożyć całą swą gorliwość do naszej sprawy?
— Nie ekselcncyo, przyznaję żem nie odgadł.
— Ale ja nie lubię gorliwości — mówił Gonzaga — i garbus będzie za to zgromiony. Tem nie mniej nasuwa nam doskonałą myśl.
— Gdyby mi wasza ekselencya raczył wytłomaczyć...
Doszli w tej chwili do alei grabowej. Gonzaga poufale wziął służalca swego pod rękę.
— Słuchaj przedewszystkiem powiedz mi, co słychać na ulicy Chantre?
— Pańskie rozkazy wykonane dokumentnie. — odpowiedział Pejrol. — Na własne oczy widziałem, jak lektyka zbliżała się do Saint-Magloire.
— A dona Kruz? Panna Nevers?
— Dona Kruz musi być tutaj.
— Poszukasz jej, te panie czekają na nią. Wszystko tak przygotowałem, że będzie miała ogromne powodzenie. A teraz wróćmy do garbusa. Cóż on powiedział regentowi?
— Właśnie tego nie wiemy.
— A ja wiem, a właściwie zgaduję. Powiedział regentowi: “Zabójca Neversa istnieje”.
— Szaaa! — wyrwało się mimowoli Pejrolowi, który zadrżał od stóp do głów.
— I dobrze zrobił — mówił dalej Gonzaga bez najmniejszego wzruszenie. — Zabójca Neversa istnieje. Jakiż miałbym interes, aby to ukrywać, ja mąż, wdowy po Neversie; ja naturalny sędzia i prawny mściciel? Zabójca Neversa istnieje! Tak, chcę, aby cały dwór usłyszał to odemnie!
Pejrol był cały w potach.
— A ponieważ istnieje — ciągnął dalej Gonzaga. — Znajdziemy go, do kata!
Spojrzał na służalca, który drżał jak liść osiny, a twarz wykrzywiały kurcze nerwowe.
— Czyś zrozumiał? — zapytał Gonzaga.
— Rozumiem, że to poprostu igraszka z ogniem, wasza ekselencyo.
— Jednak jakim prawem ten garbus chce być bardziej uświadomiony niż my? Musimy to wyjaśnić. Ci, którzy obdarzeni takim sprytem, skazani są z góry na śmierć przedwczesną.
Pejrol podniósł żywo głowę. No, nareszcie książę przestał mówić po hebrajsku.
— Czy jeszcze tej nocy? — zapytał szeptem.
Właśnie zbliżyli się obaj do arkady głównej, przez którą widać było zdała wśród zieleni i świateł statuę bożka Mississipi, dokoła której tryskały fontanny oblane różnokolorowym światłem.
Z drugiego końca alei szła ku nim kobieta w czarnem domino i masce na twarzy. Prowadził ją pod rękę starzec o białych całkiem włosach.
Gdy już byli blizko arkady, Gonzaga dał znak Pejrolowi, aby się cofnąć w cień.
Kobieta i starzec przeszli koło nich, nie widząc ich wcale.
— Czyś ją poznał? — zapytał cicho Gonzaga.
— Nie odpowiedział Pejrol.
— Czy księżna pani będzie potrzebowała mych usług tej nocy? — pytał starzec.
— Za godzinę znajdziesz mię pan tutaj, w tem miejscu.
— To p. Lamoignon! — szepnął Pejrol.
Starzec skłonił się towarzyszce i zniknął w bocznej alei.
— Księżna pani — mówił do Pejrola Gonzaga — ma minę, jakby nie mogła znaleźć tego, kogo szuka. Nie traćmy jej z oczu.
Zamaskowana kobieta, która była rzeczywiście księżną Gonzaga, zarzuciła na głowę kapturek od domina i skierowała kroki ku wodotryskowi.
Tymczasem tłum wpadł w nowy zachwyt: oznajmiono regenta i poczciwego p. Law, który był obecnie drugą osobą w państwie. Małego króla nie brano jeszcze w rachubę.
— Wasza ekselencya nie raczył mi odpowiedzieć — nastawał Pejrol. — Czy to, co ekselencya mówił o garbusie, stanie się jeszcze tej nocy?
— Ach czyż on naprawdę napędza ci takiego strachu?
— Gdybyś, ekselencyo słyszał go tak, jak ja dzisiaj...
— O otwierających się grobach, o upiorach i sprawiedliwości niebieskiej? To cóż? Znam go doskonale. Muszę pomówić z tym garbusem. Nic, to nie będzie jeszcze tej nocy. Tej nocy, musimy iść tą drogą, którą nam wskazał. Słuchaj dobrze i staraj się mnie zrozumieć: tej nocy, jeżeli garbus dotrzyma obietnicy — a jestem najpewniejszy, że jej dotrzymamy z naszej strony dotrzymamy znów obietnicy, którą on dał w naszem imieniu regentowi. A więc ma się zjawić tutaj na balu. ów straszny i największy mój wróg; ów, na którego samą myśl drżysz, jako słaba białogłowa.
— Lagarder! — szepnął drżący Pejrol.
— Jemu więc tutaj, w obliczu tłumów, oczekujących dziwnych wypadków tej nocy, zedrzemy maskę i powiemy: oto zabójca Neversa!
— Czyś widział? — zapytał Navail.
— Na honor! Zdaje się że księżna Gonzaga — odpowiedział Gironne.
— Sama jedna w takim tłumie — rzekł Choisy — bez towarzysza ani pazia!
— Ona szuka kogoś.
— Na Jowisza! — zawołał Chaverny, przebudzony nagle z zadumy. — Moja piękna dziewczyna!
— Gdzie? Gdzie? Domino różowe? To Wenus prawdziwa!
— To panna Klermon, ona mnie szuka — chwalił się Noce.
— Waryat! — burknął Chaverny. — Nie widzisz, że to markiza Tesse, która mnie szuka.
— O pięćdziesiąt luidorów, że to panna Klermon.
— O sto, że markiza!
— No, to i chodźmy i zapytajmy się jej, czy jest markizą czy panną Klermon?
I obaj młodzieńcy rzucili się w stronę owego domina. Za piękną nieznajomą szło w pewnej odległości dwóch lokajów z rapierami przy boku, z podniesionemi bardzo głowami, w maskach.
— Do licha! — zawołali razem nasi młodzieńcy. — To nie jest ani panna Klermon, ani markiza.
Reszta ich towarzyszów znajdowała się przy wodotrysku; po małej przekąsce przy bufecie wszyscy byli w znakomitych humorach.
Oriol — świeżo upieczony szlachcic — pałał pragnieniem spełnienia czynu, za którego by mógł dostać szlacheckie ostrogi.
— Panowie — rzekł — a czy to czasem nie Nivella?.
Młodzi towarzysze postanowili nigdy nie odpowiadać, gdy Oriol będzie mówił o Nivelli.
W przeciągu sześciu miesięcy wydał na nią przeszło pięćdziesiąt tysięcy dukatów.
Piękna nieznajoma wydawała się być obcą pośród tego rozbawionego tłumu. Pomimo maski widać było. że wzrokiem wypatrywała kogoś; zgrabne jej ruchy wyrażały pewne zaambarasowanie i nieśmiałość.
Dwa potężne zuchy, ramię przy ramieniu, szły wciąż za nią w odległości dziesięciu czy dwunastu kroków.
— Maszerujmy prosto, braciszku Paspoalu! — Kokardasie szlachetny przyjacielu, maszerujmy prosto!
— Korono cierniowa! Tu niema co żartować, kochaneczku!
— Ten łotr garbus rozkazywał im w imieniu Lagardera. Coś im szeptało, że czujne a surowe oko śledzi ich kroki. To też byli poważni i sztywni, jak żołnierze na musztrze.
Już od godziny biedna Aurora napróżno szukała Henryka. Parę razy przeszła tuż obok księżny Gonzagi i o mało jej nie zaczepiła jakiem słowem, gdyż spojrzenia impertynentów paliły ją ogniem i napędzały strachu. Ale nie śmiała. Cóż powie tej wspaniałej pani? Jakież ma prawo prosić ją o opiekę nad sobą?
Więc szła trwożna, kierując się do pałacyku Dyany, jako do wskazanego miejsca schadzki.
— Panowie — zaczął znów Chaverny — to nie jest ani panna Klermon, ani markiza, ani Nivella, ani nikt z naszych znajomych. To jest całkiem nowa cudowna piękność. Ale małomieszczanka nie miałaby takiej królewskiej postawy, ani takiego czarującego wdzięku w ruchach. Ale i żadna dama dworska nie zdradzałaby tego zachwycającego niewinnego zakłopotania. Ja stawiam jedną propozycyę.
— Jakaż jest twoja propozycya, markizie?. — zawołali wszyscy.
I szaleńcy otoczyli kołem młodego markiza.
— Ona kogoś szuka, nieprawdaż? — mówił Chaverny.
— Na to można się zgodzić — odpowiedział Noce.
— No tak, tak — przytwierdzili inni — napewno kogoś szuka.
— A więc panowie — zaczął Chaverny — ten. “ktoś” jest szczęśliwym filutem.
— Zgoda! Ale to nie jest żadna propozycya.
— Zaraz — odrzekł markiz. — Oto, byłoby krzyczącą niesprawiedliwością, aby jakiś tam chłystek, nie należący do naszej kompanii miał posiąść taki skarb.
— Niesprawiedliwość! Krzycząca niesprawiedliwość!
— A więc proponuję — mówił Chaverny, — aby piękne dziecko nie znalazło wcale tego kogo szuka.
— Brawo! Brawo!
— Nareszcie dawny nasz Chaverny zmartwychwstał!
— A dalej — ciągnął młody markiz — proponuję, aby piękne dziecko zamiast owego chłystka znalazło którego z nas.
— Brawo! Brawissimo! Niech żyje Chaverny!
— Ale — zaczął Navail — którego z pomiędzy nas ma ona znaleźć?
— Mnie! Mnie! Mnie! — wolał każdy w chórze z innymi. Nawet sam Oriol — pomimo całego szacunku dla Nivelli.
Chaverny ruchem ręki nakazał milczenie.
— Panowie — rzekł, — tymczasem jeszcze takie debaty są przedwczesne. Gdy zdobędziemy piękne dziewczę, t. j. wyrwiemy z rąk tych dwóch stróżów, wówczas uczciwie zagramy w kości, czy w faraona, czy w orła i reszkę o to, który z nas ma dotrzymywać jej towarzystwa.
Tak mądre zdanie przyjęte zostało jednogłośnie.
— A więc do ataku! — zawołał Navail.
— Chwilkę jeszcze, panowie! — rzekł Chaverny. — Proszę dla siebie o zaszczyt kierowania tą wyprawą.
— Zgoda! Zgoda! Do ataku!
Chaverny obejrzał się dokoła.
— Przedewszystkiem — przestrzegał — nie należy robić hałasu. W ogrodzie pełno gwardzistów i niepodobna byłoby dostać się z ogrodu przed kolacyą. Trzeba użyć podstępu. Czy który z was z dobrym wzrokiem nie widzi gdzie jeszcze jakiego drugiego różowego domina?
— Panna Nivella! — wtrącił Oriol.
— O, patrzcie, tam: dwa, trzy, cztery! Mówi się o dominie różowym między znajomemi.
— A więc, masz! — zawołał Navail. — Panna Deboa.
— A tam Cydalisa! — proponował Taranne.
— Zatem niech będzie Cydalisa, gdyż jest tego samego wzrostu co nasza piękność. Dawajcie Cydalisę!
Cydalisa szła pod rękę z jakimś starym księciem w dominie i masce. Porwano mu ją i przyprowadzono do Chaverny‘ego.
— Aniele — przemówił czule markiz, — Oriol, który jest już szlachcicem, obiecuje ci sto pistolów, jeżeli nam zręcznie usłużysz. Chodzi o to, aby na jedno mgnienie oka odwrócić uwagę tych dwóch cerberów, o tam! i abyś ty znalazła się na miejscu tamtego domina.
— A czy będzie z tego trochę zabawy i śmiechu? — zapytała Cydalisa.

— Masę śmiechu — odpowiedział Chaverny.

V.
CÓRA MISSISIPI.

Oriol nie protestował przeciwko obietnicy stu pistolów, bo powiedziano mu przytem, iż jest szlachcicem.
A Cydalisa, gdy jej przyrzeczono zabawę i śmiech, przystała na wszystko.
W chwilę później znalazła się na drodze między Aurorą, a groźnymi fechmistrzami. Jednocześnie część oddziału Chaverny‘ego zaczęła się siłą przeciskać i popychać Kokardasa i Paspoala; druga część usiłowała otoczyć Aurorę.
Gdy Kokardas poczuł jakieś łokcie na swoich plecach, zaklął straszliwie i już chwytał za rapier, ale Paspoal szepnął mu do ucha:
— Maszerujmy prosto!
Kokardas zapanował nad sobą. Wtem silne pchnięcie omal nie zwaliło Paspoala.
— Maszerujmy prosto! — upominał go Kokardas, widząc, że oczy przyjaciela zapałały wściekłością. — Nie bój się! Maszerujmy prosto!
Tymczasem ktoś ciężkim obcasem nastąpił na nogę Kokardasowi, a Paspoal znów się potknął, gdyż czyjaś szpada zaplątała mu się pod nogami.
— Maszerujmy prosto! Ale już wszystka krew uderzała naszym zuchom do głowy.
— Skorupko moja — jęknął Kokardas, patrząc współczuciem na Paspoala boję się że się rozgniewam.
Paspoal parskał, jak foka morska. Nic nie mówił; ale gdy Taranne znów natarł swemi łokciami, wyciął go silnie w twarz. Kokardas wydał pełno ulgi westchnienia. Przecież to nie on zaczął. Więc teraz potężnym kułakiem powalił na ziemię Girona i przy sposobności niewinnego całkiem Oriola.
Powstało zamieszanie. Trwało tylko chwilkę. Kokardas i Paspoal, zmusiwszy kułakami natrętów do ucieczki, odetchnęli z tryumfem i z wąsami w górę maszerowali prosto. Przed nimi kroczyło wciąż domino różowe. Ale była to już Cydalisa — wygrała sto pistolów.
Tymczasem Aurora, zbita z tropu, nic widząc swych dwóch opiekunów, pomimo woli zmuszoną była iść tam, gdzie ją popychano i znalazła się przy klombie krzewowym, między fontanną, a placykiem Djany. Właśnie w samym środku tego klombu stała budka stróża Breana. Klomb był rozległy i poprzecinany wieloma ścieżkami idącemi w rożnych kierunkach. Ścieżka, prowadząca do mieszkania stróża, była ukryta w gęstych zaroślach i zupełnie pusta. Tutaj więc wciągnięto Aurorę.
Chaverny zerwał z twarzy maskę, Aurora krzyknęła lekko, poznając w nim młodzieńca z Madrytu.
Na dźwięk głosu młodej dziewczyny drzwi budki raptem otworzyły się i na progu stanął wysoki mężczyzna, w czarnem domino i masce. W ręku trzymał gołą szpadę.
— Nie lękaj — się, urocza bogini, — mówił młody markiz — ci panowie wraz ze mną są twymi wielbicielami.
I prawem ramieniem chciał objąć kibić przerażonej Aurory.
Krzyknęła na pomoc raz jeden tylko, bo Albert, szybki jak błyskawica, zakneblował jej usta jedwabną chusteczką. Ale ten jeden raz wystarczył. Czarne domino przeniosło szpadę do ręki lewej, a prawą schwyciło Chaverny‘ego za kark i rzuciło z całej siły na ziemię. Z Albertem stało się to samo.
Dziesięć rapierów wyskoczyło z pochew. Czarny człowiek, ująwszy w prawą rękę szpadę, w jednej chwili rozbroił pierwszych dwóch na przedzie. Oriol widząc to i chcąc zapewne skorzystać z okazyi, aby prędzej zdobyć ostrogi, rzucił się ku ucieczce, krzycząc: Na pomoc! Montobert i Choisy natarli: pierwszy oberwał boleśnie po uchu i zmuszony był paść na kolana; drugi, mniej szczęśliwy, rozpłatany miał policzek.
Na krzyk zjawili się żołnierze. Nasi awanturnicy w jednej chwili rozpierzchnęli się po ogrodzie.
— Gwardziści francuscy nikogo już nie znaleźli, bo i domino czarne wraz z młodą dziewczyną też nagle zniknęło, jak zaczarowane. Słychać było tylko przez chwilę skrzypnięcie zamykających się drzwi w budce stróża Breana.
— Do djaska! — odezwał się Chaverny, natknąwszy się w tłumie na Navaila. To dopiero heca! Mam ochotę zobaczyć się z tym hultajem, chociażby dla tego, aby mu powinszować kułaka!
Gironne i Noce zbliżyli się z nosami na kwintę. Choisy stał gdzieś w ciemnym kącie, obcierając chustką zakrwawiony policzek. Montobert usiłował ukryć i rozcięte ucho. Pięciu czy sześciu innych miało też sińce i guzy więcej lub mniej widoczne.
Wszyscy przypatrywali się sobie w ponurem milczeniu, zapytując się w duchu, ktoby to mógł być ten wytrawny gracz szpadą. Nikt jednak między wirtuozami szpady nie byłby zdolny z taką łatwością i szybkością rozbić, rozrzucić na wszystkie strony ośmiu czy dziesięciu noszących również rapiery. A domino czarne spisało się w jednem mgnieniu oka, jak prawdziwy mistrz-szermierz.
Musiał być cudzoziemcem. Nikt w salach fechtunkowych w Paryżu nie miał takiej siły.
Przy tej sposobonści wspomniano o księciu Neversie, zabitym w kwiecie wieku — ten był znakomitym szermierzem. Ale ów nic żyje, a trudno się zgodzić, aby domino czarne było jego widmem.
Przypomniano sobie, że za czasów Neversa był człowiek, od tamtego jeszcze silniejszy, ułan królewski, imieniem Henryk Lagarder. Ale mniejsza o nazwisko strasznego rycerza. To pewna, że nasi rozpustnicy nie mieli szczęścia tej nocy: najpierw pobił ich garbus językiem, następnie czarne domino szpadą.
— Balet! Balet! — krzyczały tłumy.
— Jego królewska wysokość! Księżna! Tędy! Tędy!
— Pan Law! Tędy! Tutaj! O! Pan Law z lordem, ambasadorem królowej angielskiej!
— Nie pchać się, do djabła! Dość miejsca dla wszystkich!
— Niezgraba! Gbur! Bydlę!
I tym podobne przyjemności ścisku i tłoku.
— Pan Law! Pan Law! Wchodzi na estradę regenta!
— Jaki pan Law czerwony! Pewno dobry zjadł obiadek!
— Jaki regent blady! Pewnie złe przyszły nowiny z Hiszpanii!
— Cicho tam! Balet! Balet!
Rozległy się po ogrodzie pierwsze tony orkiestry baletowej.
Oriol szalał z radości i upojenia: na scenę weszła Nivella, tańcząca rolę główną, rolę córy Mississipi.
W tym rozbawionym zachwyconym tłumie były jednak dwie dusze w rozterce i niepokoju: Kokardas i Paspoal.
Przez więcej niż dziesięć minut spokojnie i z całem nabożeństwem szli za Cydalisą, a właściwie za jej różowem domino. Nagle różowe domino zniknęło, jak gdyby zapadło się w ziemię. Stało się to koło fontanny tuż przy wejścia do jakiegoś namiotu z papieru naśladującego liście palmowe. Gdy Kokardas i Paspoal chcieli tam wejść za dziewczyną, dwóch gwardzistów karabinami zagrodziło im drogę. Namiot ten bowiem był ubieralnią dla pań z baletu.
— Korono cierniowa! Towarzysze — zaczął Kokardas.
— Z drogi! — Zagrzmiała odpowiedź żołnierza.
— Mój przyjacielu — próbował Paspoal.
— Z drogi!
Spojrzeli na siebie markotnie.
Co tu robić Wypuścili ptaszka, powierzonego ich opiece. Wszystko stracone!
Kokardas wyciągnął rękę do Paspoala.
— Ha, trudno, kochanku! — rzekł z głębokim smutkiem. — Zrobiliśmy wszystko, cośmy mogli.
— Nie było szczęścia, oto wszystko! — odpowiedział Normandczyk.
— Nie bój się! Już tutaj nasz koniec! Najedzmy się, napijmy uczciwie, dopóki tu jesteśmy, a potem va a Dios! jak to tam mówią w Hiszpanii.
Braciszek Paspoal westchnął ciężko.
— Ja go tylko poproszę — rzekł — aby mi zadał cios prędko w samą pierś. Powinno mu to być wszystko jedno.
— Dlaczego w pierś? — zapytał Gaskończyk.
Paspoal miał pełne łez oczy; i to go wcale nie upiększało. W chwili tak wzniosłej Kokardas jednak musiał przyznać, że nigdy nie widział człowieka również brzydkiego, jak ta jego lebioda.
Oto, co odpowiedział Paspoal, spuszczając skromnie bezrzęsne powieki.
— Pragnę, mój szlachetny przyjacielu, umrzeć od ciosu w piersi, gdyż, będąc przyzwyczajony do podobania się damom, przykroby mi było pomyśleć, iż jedna lub więcej z tej nadobnej płci mogłaby mię zobaczyć zeszpeconym po śmierci.
— Ręko boska! — mruknął Kokardas — biedny gołąbek!
Nie miał nawet siły się śmiać.
Okrążyli dokoła fontannę, podobni do lunatyków, stąpających bez mowy, bez wyroku.
A tymczasem taniec Córy Mississipi był bardzo ciekawy. Od czasu istnienia baletu nie widziano nic równie pięknego.
Córa bożka Mississipi, o pięknych rysach twarzy Nevelli, leciuchno jak motyl, przebiegała kobierce kwiatowe, muskała swą piersią lilie i róże, i wielkie nenufary pływające po wodzie, a potem wdzięcznie zwołała swe towarzyszki, prawdopodobnie siostrzenice Mississipi, które przebiegły z girlandami kwiatów w ręku. Wszystkie te dzielne niewiasty, pomiędzy któremi poznać można było Cydalisę, pannę Deboa, de Fleury i inne tańczące znakomitości, tańczyły zgodnie i harmonijnie, szczęśliwe i uśmiechnięte. Nagle banda dzikich Indyan wyskoczyła z krzaków. Kołysząc się niezgrabnie, skacząc i gestykulując, dzicy zbliżyli się do dziewcząt i wyciągnąwszy z za pasa tomahawki, przygotowywali się do roztrzaskania główek pięknym ofiarom, aby je potem upiec i zjeść. Przed tem zaś kaci i ofiary, ażeby lepiej zapewne wyjaśnić to straszne położenie, odtańczyli długiego a wymownego menueta.
Ale w chwili, kiedy biedne dziewczęta miały już być pożarte, ucichły skrzypce i zdała dał się słyszeć przenikliwy głos trąbki.
Na scenę wpadł oddział francuskich marynarzy i zaczął tańczyć nowy jakiś taniec. Dzicy, wciąż też tańcząc, wygrażali marynarzom pięściami, a panienki tańczyły, wznosząc ręce do nieba Tańcząca bitwa. Podczas niej dowódca Francuzów i wódz dzikich stoczyli z sobą walkę, polegającą na wykonaniu jakiegoś tańca na dwa pas. Naturalnie zwycięstwo Francuzów, porażka dzikich, którzy uciekają, krążąc dokoła sceny z girlandami kwiatów w ręku, co już stanowczo dowodzi obecności cywilizacyi w tych dzikich krajach.
A najpiękniejszy był koniec.
Córa Mississipi, wciąż zawzięcie tańcząc, rzuca girlandę z kwiatów i bierze czarę z kartonu, zbliża się w zgrabnych podskokach do statui bożka, swego ojca. Stojąc na koniuszczkach palców jednej tylko nogi, napełnia kielich wodą z rzeki Mississipi. I znowu piruety. Potem cudowną wodą pokrapia tańczących niżej marynarzy francuskich. Cud! Z czary wylewa się nie woda, lecz złote pieniądze. Nad brzegiem rzeki taniec się ożywia, wszyscy rzucają się z pożądliwością na złote pieniądze. Wszystko kończy się ogólnym zgodnym tańcem kuzynek Mississipi, marynarzy i dzikich, którzy, począwszy nagle w swych czarnych piersiach szlachetniejsze uczucia, rzucają totomahawki do rzeki.
Przedstawienie to podobało się publiczności ogromnie i kiedy już ciało baletnicze opuściło scenę, trzy, czy cztery tysiące wzruszonych głosów, zawołało: Niech żyje pan Law!
Ale to nie koniec, była jeszcze kontata, bardziej niż balet pomysłowa i wspaniała; śpiewał ją sam bożek Mississipi, czyli ukryty w posągu największy tenor opery.
Naturalnie we wszystkich strofkach opiewano gieniusz i sławę Francyi. Nie brakowało też oddzielnej strofki dla młodego króla i ładnego kupletu dla księcia regenta. Trzeba wszystkich zadowolnić.
Kiedy bożek skończył śpiewać, publiczność rozeszła się i dalej trwał bal.
Książę Gonzaga podczas przedstawienia musiał stać na estradzie obok regenta, a przed tem wydał polecenie Pejrolowi, aby nie spuszczał z oczu księżnej i aby natychmiast mu doniósł jeżeli jaki nieznajomy zbliży się do niej. Ale podczas przedstawienia nie przyszedł żaden poseł; regent był dla księcia bardzo uprzejmy, wszystko szło jak najlepiej.
Po balecie Gonzaga spotkał się z Pejrolem pod namiotem indyjskim na placyku Djany. Księżna siedziała tam sama jedna, widocznem było, że czekała na kogoś. W chwili, gdy Gonzaga chciał się cofnąć, aby swoją obecnością, nie spłoszyć mającego wejść do klatki ptaszka, rozbawiona banda jego podchlebców wpadła do namiotu. Chaverny naśladował mruczenie Indyan; Noce śpiewał urywek z kantaty.
— Ależ miała powodzenie! — wołał Oriol.
— Bis! Bis! No, kostyum też dużo znaczył!
— A przez to samo i ty sam! — wywnioskowali towarzysze. Uwijmy koronę dla Oriola!
Na widok Gonzagi ucichli. Każdy przybrał minę uprzejmego dworaka, z wyjątkiem Chavernego.
— Nareszcie spotykamy cię, panie kuzynie — rzekł Nayail; — byliśmy trochę zaniepokojeni.
— Bez naszego drogiego księcia, niema zabawy! — zdecydował Oriol.
— Ale, ale! Kuzynie — rzekł seryo Chaverny — czy wiesz, co tu się dzieje?
— Dzieje się wiele rzeczy — odrzekł Gonzaga.
— Innemi słowy — ciągnął Chaverny czy ci doniesiono, co tutaj się stało przed chwilą?
— Opowiedziałem wszystko jego ekcclolencyi — wtrącił Pejrol.
— Ta historya o Neversie — zaczął Chayerny, — która teraz tak jakoś nagle powraca, po tylu latach, ogromnie zaciekawia mnie. Kuzynie, czy masz jakie podejrzenie?
— Nie — odpowiedział Gonzaga.
Potem nagle, jakby jakaś myśl przyszła mu do głowy, dodał:
— To jest właściwe... jest jeden człowiek...
— Jaki człowiek?
— Jesteś zamłody, nie znałeś go.
— Jak się nazywa?
— Człowiek ten — mówił, jakby do siebie, Gonzaga — mógłby powiedzieć, czyja ręka uderzyła mego biednego Filipa Neversa.
— Jak się nazywa? — powtórzyło kilka głosów.
— Kawaler Henryk Lagarder.
— On jest tutaj — zawołał roztrzepany Chaverny. — To napewno nasze czarne domino!
— Co to znaczy? — zapytał żywo Gonzago. — Widziałeś go?
— Głupia awantura! Nie znamy Lagardera, nie mamy pojęcia jak wygląda, ale gdyby przypadkiem on tu był na balu....
— Gdyby on tu był na balu — kończył Gonzaga — obowiązuje się wskazać jego królewskiej wysokości zabójcę Filipa Neversa.
— Jestem! — zawołał tuż za plecami księcia jakiś głos męski, poważny.

Gonzaga tak silnie zadrżał, że aż Noce musiał go podeprzeć.

VI.
W GRABOWEJ ALEI.

Ubiegła długa chwila zanim Gonzaga zdołał się odwrócić. Jego dworacy, widząc takie pomięszanie swego pana, stali zdziwieni. Chaverny ściągnął brwi.
— Czy to ten człowiek nazywa się Largarderem — zapytał kładąc rękę na rękojeści szpady.
Wówczas Gonzaga odwrócił się i rzucił piorunujące spojrzenie na tego, który wyrzekł: jestem! Człowiek ów stał nieruchomy, z rękami skrzyżowanemi na piersiach. Twarz miał odsłoniętą.
— Tak — to on! — rzekł cichym głosem Gonzaga.
Księżna, która od początku tej sceny siedziba ciągle na tem samem miejscu, zatopiona w myślach, ocknęła się na dźwięk imienia Lagardera. Zaczęła nasłuchiwać, nie śmiejąc się zbliżyć.
Wszak człowiek ten trzymał w ręku jej los.
Lagarder miał na sobie dworski strój z białegao atłasu, cały haftowany srebrem. Był to ten sam piękny Lagarder co dawniej, a może jeszcze piękniejszy. Cała jego postać, nie tracąc nic na zręczności, nabrała więcej męztwa i majestatu. Na pięknej twarzy malowała się prawdziwie męzka inteligencja i szlachetna energia. Jakaś smutna a słodka rezygnacja hamowała ogień spojrzenia. Cierpienia potęgują piękność wielkich dusz: a to była wielka dusza, która dużo cierpiała. Przytem ciało, jak ze spiżu. Jako wiatr, deszcz, śnieg i burze spływają po twardym marmurze posągów, tak czas, praca, cierpienia, niepowodzenia i radości ześlizgiwały się po tem dumnem czole, bez śladu.
Był piękny i młody. Złotawy odcień, którym słońce Hiszpanii zabarwiło jego policzki, pasował ślicznie z kolorem jasnych włosów. Wspaniały kontrast: ciemne, harde oblicze żołnierza w miękkich jedwabnych ramach złocistych włosów.
Dużo było kostyumów równie strojnych, jak Lagardera, ale nikt, tak, jak on, nie umiał go nosić. Lagarder miał minę króla.
Piękny rycerz nie raczył zwrócić uwagi na zawadyjacki ruch Chaverny‘ego. Rzucił tylko wzrokiem ku księżnej, jakby jej tem mówił: “Czekaj na mnie“. Potem ujął za ramię Gonzagę i odszedł z nim na bok.
Kilku młodzieńców wyjęło z pochew rapiery. Księżna Gonzaga stanęła między grupą hulaków a mężem, rozmawiającym nieco dalej z Lagarderem.
Gonzaga nie opierał się temu wcale.
A Pejrol rzekł do pozostałych szeptem:
— Panowie, bądźcie gotowi!
Ponieważ Lagarder sam nie zaczynał, Gonzaga, zapytał głosem zdławionym:
Czego pan chcesz odemnie!
Obaj byli bladzi. Lagarder wpatrywał się przenikliwie w twarz przeciwnika. Oczy Gonzagi nie wytrzymały długo, a Gonzaga, wściekły z gniewu tupnął nogą, starając się oswobodzić ramię z uścisku Lagardera.
— Czego pan chcesz odemnie?
Żelazna ręka jeszcze mocniej trzymała go za ramię. Następnie, nie zmieniając wciąż niewzruszonej postawy, Lagarder ujął rękę Gonzagi poniżej dłoni i zaczął ją ściskać. Gonzaga uczuł jakby żelazną obręcz, więc krzywiąc się z bólu, szeptał:
— Boli mnie! — czoło jego pokryło się potem.
Henryk Lagarder nic nie odrzekł, tylko ko ściskał coraz mocniej. Niewypowiedziany ból wyrwał stłumiony jęk z piersi Gonzagi, który mimowoli wyprostował skurczone palce prawej ręki. Wówczas Lagarder, ciągle zimny i milczący, zerwał mu rękawiczkę.
— Panowie! — krzyknął Chaverny z pod niesioną szpadą w ręku. Jak możemy to ścierpieć?
— Rozkaż swym ludziom, aby byli cicho! — zawołał Lagarder:
Gonzaga zwrócił się do swojej świty i rzekł:
— Panowie, proszę was, nie mieszajcie się wcale do tego.
Lagarder pokazał palcem długą bliznę na dłoni księcia.
— Ja to zrobiłem! — rzekł z głębokiem wzruszeniem.
— Tak, to pan — odrzekł Gonzaga, zgrzytając zębami. — Nie zapomniałem. Dlaczego mi to przypominasz?
— Panie Gonzaga, po raz pierwszy w życiu stoimy tak naprzeciw siebie — mówił wolno Henryk Lagarder — i nie po raz ostatni. Dotychczas miałem tylko podejrzenia, teraz mam już pewność. Ty jesteś zabójcą Neversa!
Gonzaga wybuchnął konwulsyjnym śmiechem.
— Ja jestem książę Gonzaga — rzekł cichym głosem, ale z podniesioną głową — dosyć mam milinów, aby przekupić wszystką na świecie sprawiedliwość, a regent patrzy mojemi oczami. Panu zaś zostaje jeden tylko środek — szpada. Wyzywam cię, zaczynaj!
Mówiąc to Gonzaga, rzucił wzrokiem na stających w pobliżu żołnierzy.
— Panie Gonzaga — odpowiedział Lagarder — twoja godzina jeszcze nie wybiła. Ja sam wybiorę miejsce i czas. Kiedyś powiedziałem ci: “Jeżeli nie przyjdziesz sam do Lagardera, Lagarder przyjdzie do ciebie”. Tyś nie przyszedł, więc jestem. Bóg sprawiedliwy i Filip Nevers będzie pomszczony.
Puścił w końcu rękę Gonzagi. Ów cofnął się parę kroków.
— Pani — rzekł — jestem na rozkazy.
Lagarder zwrócił się znowu do księżny z pełnym szacunku ukłonem.
Księżna podeszła do męża i szepnęła mu do ucha:
— Jeżeli pan cokolwiek przedsięweźmie przeciw temu człowiekowi, stanę osobiście na drodze!
Potem podała rękę Lagarderowi.
Gonzaga wszystkiemi siłami starał się ukryć wściekłość, jaka w nim huczała. Zbliżył się do swych pochlebców i rzekł im:
— Panowie, człowiek ten chce wam wydrzeć jednym zamachem fortunę i przyszłość. Ale on jest szalony, los nam go oddaje. Chodźcie za mną!
Szedł prosto w stronę pałacu i kazał sobie otworzyć drzwi prowadzące do apartamentów regenta.
Właśnie oznajmiono kolacyę w pałacu, oraz w różnych bogato nakrytych namiotach na podwórcach. Ogród pustoszał. Zaledwie kilka spóźnionych osób majaczyło w głównych alejach. Między innymi poznalibyśmy p. barona Barbanszoa i p. barona Hunodaj, którzy, kulejąc, śpieszyli się jak mogli, powtarzając:
— Gdzie my idziemy panie baronie? Gdzie my idziemy?
— Na kolacyę! — odpowiedziała Cydalisa, przechodząca tuż obok nich pod rękę z jakimś muszkieterem.
Lagardor z księżną wkrótce znaleźli się zupełnie sami w pięknej alei grabowej, ciągnącej się wzdłuż ulicy Richelieu.
— Panie — mówiła księżna drżącym ze wzruszenia głosem — przed chwilą usłyszałam pańskie nazwisko. Głos pański obudził we mnie bolesne wspomnienia z przed lat dwudziestu. Więc to pan tyłeś, jestem pewna, że pan, w którego ramiona złożyłam moją córkę, tam w zamku Kajlus-Tarridesów!
— Tak, to byłem ja — odpowiedział Lagarder.
— Dlaczegóż mię wówczas oszukał, panie? Odpowiedz szczerze, błagam cię o to.
— Bo tak Bóg mię natchnął. Ale to jest długa historya, która kiedyś opowiem szczegółowo. Walczyłem w obronie męża twego, pani, otrzymałem jego ostatnie tchnienie, ocaliłem twoje dziecię, pani — czyż trzeba więcej dowodów, aby mi ufać?
Księżna spojrzała na młodzieńca.
— Bóg położył piętno prawości na pańskiem czole — szepnęła. — Ale ja nic nie wiem, a tyle razy byłam oszukiwaną!
Lagarder spochmurniał, wyrazy księżnej mroziły go.
— Posiadam dowody urodzenia córki pani — rzekł.
— A to słowo, któreś wymawiał: Jestem!...
— Nauczyłem się go nie z ust twego męża, lecz z ust zabójców.
— I wymówiłeś tam, w fosie Kajlusów?
— Tak, i tym sposobem dałem po raz drugi życie twemu dziecku, pani.
Księżna milczała.
Zdawało się, że pomiędzy tym zbawcą a tą matką, powinna się zawiązać rozmowa długa, tkliwa, gorąca. Tymczasem zaczęła się tak jakaś walka dyplomatyczna, mająca się zakończyć wrogim wybuchem. Dlaczego? Do między nimi był skarb o który oboje zarówno byli zazdrośni. Dlatego, że tak zbawca, jak matka mieli doń równe prawa. Dlatego, że ta nieszczęśliwa kobieta złamana długiem cierpieniem, a zarazem dumna i nieprzystępna, nie ufała mu. I że ten zbawca, wobec kobiety bez odrobiny serca dla niego, również był pełen trwogi nieufności.
— Pani — zaczął zimno Lagarder — czy wątpisz w tożsamość twej córki?
— Nie. — odpowiedziała księżna — coś mi mówi, że córka moja, biedna moja córka, naprawdę jest w pańskich rękach. Jakiej nagrody żądasz pan za to niezmierne dobrodziejstwo? Nie lękaj się wyjawić zbyt wysokiego wymagania. Oddałabym panu połowę mego życia.
Nie czuła że rani szlachetną duszę jego. Tyle lat żyjąc w samotności, z sobą samą jedynie, nie znała ludzi.
Lagarder stłumił w sobie wyrywającą się mu z piersi gorzką odpowiedź i bez słowa jednego skłonił się lekko.
— Gdzie jest moja córka? — spytała księżna.
— Przedewszystkiem proszę, abyś pani zgodziła się mnie wysłuchać.
— Rozumiem pana. Ale jak powiedziałam...
— Nie — przerwał jej surowo Henryk — pani mnie nie rozumie; i obawiam się, że pani nie będzie zdolna mnie zrozumieć — Co pan chcesz przez to powiedzieć?
— Córki pani niema tutaj.
— Ona u pana! — zawołała księżna z wyniosłością.
Lecz opamiętała się natychmiast.
— To zrozumiałe zresztą — rzekła. — Opiekowałeś się moją córką prawie od jej urodzenia Czy nigdy nie rozstawała się z panem?
— Nigdy, pani.
— A więc to całkiem naturalne, że jest u pana. Bezwątpienia masz pan służbę?
— Kiedy córko pani skończyła lat dwanaście, wziąłem do mego domu starą wierną służącę pierwszego męża pani, Franciszkę.
— Franicszka Berichon! — zawołała z radością księżna i ująwszy rękę Lagardera, do dała:
— Panie, postąpiłeś, jak prawdziwy szlachcic, dziękuję panu!
Słowa te, jak zniewaga, dotknęły boleśnie serce Henryka. Ale księżna Gonzaga zanadto była przejętą, aby to zauważyć.
— Zaprowadź mię pan do mej córki, jestem gotowa iść z panem natychmiast.
— Ale ja nie jestem gotów — odpowiedział Lagarder.
Księżna puściła jego ramię.
— A! — rzekła patrząc na niego jakby ze strachem. — Nie jesteś pan gotów?
— Pani tłomaczył Lagarder — dokoła nas wielkie niebezpieczeństwa.
— Dokoła mej córki? Ja teraz będę jej broniła.
— Pani? — wybuchnął wyrzutem Lagarder. — Pani?
Wzrok jego błyszczał.
— Czy pani nigdy nie zadawała sobie pytania tak naturalnego i właściwego dla matki: dlaczego ten człowiek tak długo nie oddawał mi córki?
— Owszem, panie, zadawałam sobie to pytanie.
— Aleś pani wcale mnie o to nie zapytała.
— Panie, szczęście moje jest w twoich rękach.
— I pani się mnie boi?
Księżna nie odpowiedziała Henryk uśmiechnął się smutnie.
— Gdyby mi pani zadała to pytanie — zaczął z odcieniem współczucia — odpowiedziałbym szczerze, otwarcie, o ile mi na to pozwala! szacunek i grzeczność.
— Więc zwracam się z nim do pana teraz, odpowiedz mi, odkładając na bok grzeczność i szacunek.
— Pani — rzekł Lagarder — jeżeli przez tyle długich lat ociągałem się z oddaniem ci dziecka to dlatego, że tam, do kąta mego wygnania doszła wieść dziwna, w która z początku uwierzyć nie chciałem i która rzeczywiście była nie do uwierzenia: Oto, że wdowa po Neversie zmieniła swe nazwisko; że wdowo po Neversie nosi nazwisko księżnej Gonzagi!
Księżna spuściła głowę, a twarz jej oblał rumieniec.
— Wdowa po Neversie. — powtórzył Henryk. — Kiedy zasięgnąwszy bliższych wiadomości, upewniłem się, że to było prawdą, powiedziałem sobie: Czyż podobna, aby córka Neversa miała za schronisko pałac Gonzagi?
— Panie!... — zaczęła księżna.
— Pani nie wie wielu rzeczy — przerwał Henryk. — Pani nie wie, dlaczego wiadomość o pani małżeństwie oburzyła moje sumienie tak, jak gdyby się stało jakie świętokradztwo. Pani nie wie, dlaczego sama myśl o obecności w domu Gonzagi córki tego, który w ostatniej chwili swego życia, nazwał mię bratem, wydawał mi się poprostu zniewagą jego grobu ohydnem bluźnierstwem.
— I nie wytłómaczysz mi tego panie? — zapytała księżna z ogniem w oku.
— Nie, pani. Ta nasza pierwsza i ostatnia rozmowa będzie krótką. Z żalem, ale i z rezygnacją widzę, że nie potrafimy się nigdy zrozumieć. Otóż, gdym dowiedział się owej dziwnej nowiny, zadałem sobie jeszcze inne pytanie: Znając lepiej, niż pani potęgę wrogów swej córki, zapytywałem w duchu: jakże ta, która nie umiała obronić się sama, zdoła obronić córkę?
Księżna zakryła twarz rękoma.
— Panie — zawołała głosem przerwanym łkaniem — rozdzierasz mi serce!
— Bóg widzi że nie jest to mojem pragnieniem.
— Pan nie wie, jakim człowiekiem był mój ojciec! Pan nie ma pojęcia o męczarniach, jakie znosiłam w opuszczeniu, w odosobnieniu od świata po śmierci męża, sprzeciwiając się woli ojca...
— Pani — przerwał jej Lagarder z największym szacunkiem — wiem, jaką świętą miłością ukochałaś księcia Neversa. Przypadek, który powierzył mej opiece twoją dziecinę, dał mi poznać, mimo mej woli, tajemnicę twej pięknej woli, tajemnicę twej pięknej duszy. Kochałaś go, pani gorąco, głęboko, — wiem to. I rozumiem to dobrze, gdyż jesteś szlachetną niewiastą gdyż byłaś wierną i odważną małżonką. Ale niestety, uległaś, ustąpiłaś przed gwałtem.
— Tak, aby tym sposobem módz stwierdzić moje pierwsze małżeństwo i przyjście na świat córki.
— Cóż kiedy prawdziwe dowody małżeństwa pani i urodzin Aurory były i są w mojem ręku.
— Pan mi je oddasz, nieprawda?
— Tak, pani. Otóż — jak mówiłem — pomimo pani słabości, pomimo tak żywych wspomnień świeżo utraconego szczęścia, ustąpiła pani wobec gwałtu. A więc! Czyż gwałt, który użyto przeciw matce, nie mógł być potem skierowany przeciw córce? Czyż nie miałem zatem; prawa wierzyć mojej opiece bardziej, niż każdej innej? Nigdy nie ugiąłem się przed żadną siłą; od najmłodszych lat patrzyłem na wszelką pomoc i gwałt z odwagą i mówiłem: witaj, spróbujemy się!
Księżna przez długą chwilę nie mogła zdobyć się na odpowiedź. Patrzyła na młodzieńca z prawdziwą trwogą. Wreszcie cicho, lękliwie spytała:
— Czy ja dobrze rozumiem? Pan chce odmowie oddania mi córki?
— Nie, pani. Tego jej nie odmówię. Toż przebiegłem czterysta mil drogi, z narażeniem życia własnego, aby ją pani zwrócić. Ale droga mego działania wytknięta z góry. Od osiemnastu lat bronię twej córki; życie jej dziesięć razy należy do mnie, bom je dziesięć razy ocalił.
— Panie, panie! — zawołała z rozpaczą biedna matka. — Czyż mam cię uwielbiać, czy nienawidzieć? Serce moje zwraca się do ciebie, a ty je odpychasz. Ocaliłeś życie mego dziecka, wałczyłeś w jego obronie...
— I dalej będę walczył, pani — przerwał jej zimno Henryk.
— Nawet ze mną, matką? — zapytała księżna wyniośle.
— Może — odparł Henryk — to zależy od matki.
W oczach księżnej Gonzagi błysnął ogień nienawiści prawie.
— Pan igrasz z mojem nieszczęściem! — szepnęła. — Wytłomacz się pan, nie rozumiem go.
— Właśnie przyszedłem aby się pani wytłomaczyć i chciałbym to zrobić jaknajprędzej. Raczy więc pani z uwagą mię wysłuchać. Nie wiem, jak mię pani sądzi, ale przypuszczam, że źle. Ja mam, jak wspomniałem z góry wytkniętą drogę działania i idę po niej. Biada przeszkodom! I ze mną trzeba się liczyć. Ja mam prawa opiekuna.
— Opiekuna! — powtórzyła księżna.
— A jakież inne miano należy się człowiekowi, które, spełniając prośbę umierającego, łamie swoje życie i oddaje się całkowicie sierocie? Pani uważa, że tytuł opiekuna, to jeszcze zamało? I dlaczego zaprzeczyłaś, prawda? A może tak cię oślepia wzruszenie, że uważasz, że ośmnaście lat nieustannej opieki zrównały prawa moje z twojemi?
— O! — powtórzyła znowu księżna — zrównały!
— Nie! One są wyższe od twoich — ciągnął Lagarder, podnosząc głos. — Prawa ojca, przelane na mnie przez umierającego ojca, są równe prawom matki. Lecz poświęcenie trzeciej części mego życia dziecku, zwiększa moje prawa, to znaczy: nakazuje mi z większą jeszcze gorliwością, z większą tkliwością, z większą trwogą czuwać nad sierotą. I z tego, większego od matki, prawa pragnę skorzystać.
— Więc nie ufasz mi? zapytała księżna.
— Pani — rzekł Lagarder. — Dzisiaj rano ukryty, w tłumie, słyszałem takie słowa twoje: “Gdyby moja córka na jedną chociaż chwilę zapomniała o godności swego pochodzenia, nakryłabym twarz żałobą, mówiąc: Nevers umarł już całkowicie!”
— Czyżbym miała się obawiać? — przerwała mu, ściągając brwi, księżna.
— Nie, pani. Nie potrzebujesz się niczego obawiać! Córka Neversa pozostaje pod moją opieką czystą jak anioł.
— A więc, w takim razie... czego, ale ja się boję.
Księżna przygryzła usta. Zdawało się, że dłużej nie wstrzyma gniewu.
— Przybywałem — mówił Lagarder — ufny, szczęśliwy, pełen nadziei. I słowa pani ścięły lodem moje serce. Gdyby nie te słowa, córka twoja byłaby już w twoich objęciach. Jakto! — Jakto! — zawołał z namiętną boleścią. — Taka to była najpierwsza myśl pani o córce! Zanim ujrzałaś swe jedyne dziecko, pycha już zwyciężyła miłość! Wówczas gdy ja szukałem serca matki, znalazłem tarczę herbową wielkiej damy! Więc powtarzam: boję się, bo inaczej pojmuję miłość macierzyńską, chociaż nie jestem kobietą; bo gdyby mi powiedziano: “Córka twoja jest tutaj; córka twoja, jedyne dziecię tego, którego wielbiłaś; córka twoja za chwilę złoży swe czoło na twoich piersiach, i jej łzy łzy radości zmieszają się z twojemi”... gdyby mi to powiedziano, pani zdaje mi się, że miałbym tylko jedną myśl, jedno tylko pragnienie, doprowadzając do szału radości: jak najprędzej uścisnąć moje dziecko!
Księżna miała łzy w oczach, ale duma jej ni© pozwoliła im popłynąć.
— Nie znasz mię pan, a sądzisz — rzekła.
— Tak,, pani, sądzę z jednego słowa. Gdyby tu o mnie chodziło, zaczekałbym. Ale tu chodzi o nią i nie mam czasu czekać. Jaki będzie los tego dziecka w domu, gdzie ty nie jesteś panią? Jakąż rękojmię możesz mi dać, pani, przeciw władzy jej drugiego męża? Oto pytania, które stawiam przed panią. Jakież to nowe życie przygotowujesz pani dla swej córki? Ach, będzie bogatą, będzie wielką! Więcej będzie miała zaszczytów, za to mniej radości; więcej pychy, zamiast skromnych cichych cnót. Nie o to wcale nam chodzi. Oddalibyśmy oboje z chęcią wszystkie wspaniałości świata, wszystkie zaszczyty za jedno słowo płynące z serca i wciąż jeszcze na to słowo czekamy. Gdzież twoja miłość, pani? Nie widzę jej. Duma twoja się trwoży, a serce milczy. Ja boję się, słyszy pani, boję się nie pani Gonzagi, ale ciebie, ciebie, jej matki! Tu jest niebezpieczeństwo, przeczuwam je, zgaduję; i gdybym nie mógł zasłonić córki Neversa przed tem niebezpieczeństwem, jak ją zasłoniłem przed tyloma innemi, byłbym krzywoprzysięzcą przed zmarłym.
Zatrzymał się, czekał na odpowiedź. Księżna milczała.
— Pani — rzekł, wysilając się na spokój — przebacz mi. Obowiązek nakazuje mi postawić, przedewszystkiem, moje warunki. Chcę, aby Aurora była szczęśliwą. Chcę, aby była wolną. Bo gdyby miała być niewolnicą, to raczej...
— Kończ pan! — zawołała księżna rozkazująco.
Lagarder stanął.
— Nie, pani — odpowiedział — nie dokończę, przez szacunek dla pani. Zrozumiałaś mię pani dostatecznie.
Księżna Gonzaga gorzko się uśmiechnęła i zwracając się ku Henrykowi, aby mu spojrzeć w oczy, rzuciła mu te słowa:
— Panna Nevers jest najbogatszą dziedziczką we Francyi. Kto trzyma taką zdobycz, może się długo targować. Zrozumiałam pana, lepiej niż myślisz.

VII.
DRUGIE “SAM NA SAM.”

Stali na końcu grabowego szpaleru. Noc już była późna. Wesoły hałas toastów i brzęk szklanic wzrastał co chwila, ale iluminacya ciemniała, a pijatyka, rozlegająca się w zachrypłych: głosach biesiadników zapowiadała prędki koniec zabawy.
Ogród był w tej chwili niemal pusty, nic więcej nie przeszkadzało rozmowie Lagardera z księżną Gonzagą.
Ale też nic nie zapowiadało, aby się mogli porozumieć. Buntownicza duma księżnej, wymierzyła cios straszny i w pierwszej chwili doznała uczucia tryumfu. Lagarder spuścił głowę.
— Jeżeliś mnie pan widział zimną — ciągnęła dalej księżna jeszcze wynioślejszym, niż przedtem tonem — jeżeli z piersi mej nie wydarł się krzyk radości, o którym mówiłeś z taką zuchwałością, to dlatego, że wszystko odgadłam. Wiedziałam, że wojna jeszcze nie skończona i że nie czas jeszcze ogłaszać zwycięstwa. Od chwili, gdy pana ujrzałam, uczułam dreszcz trwogi. Jesteś piękny i młody, nie masz żadnej rodziny, twój rodowód, to awanturnicze przygody; musiała ci przyjść myśl, żeby w ten sposób odrazu zdobyć fortunę.
— Pani — zawołał Lagarder, kładąc rękę na sercu, — ten który jest w niebie, widzi mnie i zemści się za te obelgi!
— Ośmiel się więc zaprzeczyć, — przerwała namiętnie księżna — żeś nie miał tego zuchwałego marzenia!
Nastało długie milczenie. Księżna wyzywała wzrokiem Henryka, a on mienił się na twarzy. Potem przemówił głosem głębokim i poważnym.
— Jestem tylko biednym szlachcicem. Czyi zresztą naprawdę jestem nim? Nie mam imienia, nazwisko moje pochodzi od nazwy starych ruin, gdzie schroniłem się podczas zimnych nocy, jako opuszczone dziecko. Wczoraj byłem banitą. A jednak powiedziałaś, pani: śniłem to marzenie, nie zuchwałe marzenie, ale boski piękny sen. To, co ci dzisiaj wyznaję, pani, wczoraj było dla mnie jeszcze tajemnicą, sam nie wiedziałem....
Księżna uśmiechnęła się ironicznie.
— Przysięgam ci to, pani — mówił dalej Lagarder — na mój honor i na moją miłość!
Ostatnie to słowo wypowiedział z mocą. Księżna rzuciła mu nienawistne spojrzenie.
— Wczoraj jeszcze — ciągnął — Bóg świadkiem, myślałem tylko o tem, aby oddać wdowie po Neversie jej córkę, którą mi powierzono. Mówię prawdę, pani, wszystko mi jedno, czy mi uwierzą, bo jestem panem położenia i najwyższy sędzia losu pani córki. Czyż w dniach walki i trudu miałem czas badać własną duszę? Sama praca mnie uszczęśliwiała, a w poświęceniu znajdowałem zadowolenie i nagrodę. Aurora była moją córką. Gdy opuszczałem Madryt, aby przyjechać do pani, nie czułem wcale żalu. Zdawało mi się, że matka Aurory powinna na mój widok otworzyć ramiona i, obsypanego jeszcze pyłem podróży, przycisnąć do upojonego radością serca! Ale w czasie drogi, w miarę jak zbliżała się chwila rozstania z Aurorą, czułem w sercu ranę, która się roztwierała, powiększała, jątrzyła.
Usta moje próbowały jeszcze wymówić to słowo: “Córka!” Usta moje kłamały: Aurora już nie jest moją córką. Patrzyłem na nią i miałem łzy w oczach. Uśmiechała się do mnie! Niestety, biedne, święte dziecko pomimo woli i nieświadomie uśmiechało się do mnie inaczej, nie tak, jak się uśmiecha dziecko do ojca.
Księżna poruszyła się niecierpliwie i wyszeptała przez zaciśnięte zęby:
— Chce pan mi dowieść, że ona cię kocha.
— Gdybym w to nie wierzył, — zawołał namiętnie Lagarder. — Chciałbym umrzeć w tej chwili!
Księżna Gonzaga padła na ławkę. Wzburzona pierś falowała się gwałtownie. Teraz głucha już była na wszystkie perswazye. Owładnął ją zupełnie gniew i odraza. Lagarder wydarł jej córkę!
Gniew księżny stał się tem większy, że nie śmiała go okazać. Zrozumiała, że Lagarder, w jej oczach awanturnik i zuchwalec, nie cła przekupić się złotem.
— Czy Aurora zna swe prawdziwe nazwisko? — zapytała po chwili.
— Nie. Sądzi, że jest opuszczonem dzieckiem przeze mnie znalezionem, — odparł Henryk bez wahania, a widząc że księżna podniosła mimowoli głowę, mówił dalej. — To dodaje pani nadziei, oddychasz swobodniej. Gdy się dowie jaka przepaść nas rozdziela...
— Czy dowie się tego kiedy? — przerwała księżna z nieufnością.
— Dowie się, pani. Jeżeli chcę dla niej wolności ze strony matki, to myślisz pani, że dlatego, aby skrępować ją z mojej strony? Niech mi pani powie z ręką na sercu: “Na pamięć Neversa przyrzekam, że córka moja będzie przy, mnie wolna i bezpieczna.” Powiedz mi to pani, a oddam ci ją natychmiast.
Księżna nie spodziewała się takiego zakończenia, a jednak wcale jej to nie rozbroiło. Podejrzywała jakiś nowy wybieg. Chciała przeciwstawić podstępowi podstęp. Córka jej była w mocy tego człowieka, przedewszystkiem trzeba mu ją wydrzeć.
— Czekam! — przemówił pierwszy Lagarder, widząc że się waha.
Księżna nagle wyciągnęła do niego rękę. Spojrzał na nią zdziwiony.
— Przebacz nieszczęśliwej kobiecie — rzekła, — którą przez całe życie otaczali wrogowie i zdrajcy. Jeżeli się pomyliłam, panie Lagarderze, będę cię przepraszać na kolanach.
— Pani...
— Przyznaję, że winnam ci wiele. Nie tak powinniśmy z sobą rozmawiać, panie Lagarderze. Może by lepiej było gdybyś inaczej zaczął mówić może i ja z mej strony okazałam za wiele dumy. Trzeba było odrazu powiedzieć panu, że moje słowa wymówione na radzie familijnej skierowałam tylko do księcia Gonzagi i że wywołał je widok dziewczyny, którą mi przedstawiono jako pannę Nevers. Zbyt prędko uniosłam się gniewem, ale cierpienie rozgorycza, a ja tyle cierpiałam.
Lagarder stał naprzeciw niej w postawie pełnej szacunku.
— A przytem — mówiła dalej księżna, z melancholijnym uśmiechem, — jestem o pana zazdrosna, czyż tego nie zgadujesz? To rozdrażnia. Jestem zazdrosna o pana, któryś mi wszystko zabrał: jej pieszczoty, jej dziecinne zabawy, pierwsze łzy i pierwsze uśmiechy. O tak! Jestem zazdrosna! Osiemnaście lat jej kochanego życia! A pan targujesz się o to, co mi jeszcze pozostało. Czy mi pan przebaczy?
— Jestem szczęśliwy bardzo szczęśliwy słyszeć panią tak mówiącą.
— Sądziłeś pan że mam serce z marmuru? Obym ją tylko zobaczyła! Jestem twoją dłużniczką; panie Lagarderze, twoją przyjaciółką i przyrzekam, że nigdy tego nie zapomnę.
— Ja nic nie znaczę, pani, nie o mnie tu chodzi.
— Moja córka! — zawołała księżna powstając. — Oddaj mi córkę! Przyrzekam wszystko, czego pan wymaga, na mój honor i imię Neversa!
Obłok smutku przesłonił oblicze Lagardera.
— Przyrzekłaś pani, a więc przyprowadzę ci córkę. Proszę tylko o zostawienie mi czasu na przygotowanie jej i uprzedzenie, i o dusza tkliwa i wrażliwa, zbyt silne wzruszenie mogłoby ją złamać.
— Czy dużo potrzebujesz pan czasu na przygotowanie mojej córki?
— Proszę o godzinę.
— Jest więc stąd blizko?
— Jest w bezpiecznem miejscu, pani.
— I czy mogę przynajmniej wiedzieć?...
— Moje schronienie? Po co? Za godzinę nie będzie ono mieszkaniem panny Aurory. Nevers.
— Rób według swej woli, panie Lagarderze rzekła księżna. — Rozstajemy się przyjaciółmi, prawda?
— Ja nigdy nie przestałem być pani przyjacielem.
— A ja czuję, że pana pokocham. Do widzenia i miej nadzieję.
Lagarder gorąco ucałował jej rękę.
— Jestem, pani, twoim duszą i ciałem — zawołał z zapałem.
— Gdzie pana odnajdę? — zapytała.
— Na placyku Dyany, za godzinę.
Oddaliła się. Gdy tylko minęła szpaler, uśmiech znikł z jej twarzy. Poczęła iść szybko przez ogród.
— Odzyskam córkę! — wołała jak szalona.
— Odzyskam ją! Nigdy już, nigdy nie ujrzy tego człowieka!
Lagarder także był szalony, szalony ze szczęścia, wdzięczności i wzruszenia.
Skierowała się ku pawilonowi regenta.
— Miej nadzieję! — powtarzał. — Dobrze słyszałem, powiedziała: Miej nadzieję! Ach, jak się pomyliłem co do tej kobiety! Powiedziała: Miej nadzieję! Czyż ja prosiłem ją aż o tyle? Ja, com się z nią targował o jej szczęście, nie ufałem jej, myślałem, że nie dosyć kocha swą córkę. Och! Jakże ja będę ją teraz kochał! Z jaką radością oddam w jej ramiona Aurorę!
Przeszedł aleję grabową i skierował się do wodotrysku który nie był już oświetlony i pustka panowała w tej części ogrodu. Pomimo szału radości, nie zaniedbywał potrzebnych środków ostrożności, aby uniknąć pościgu. Kilka razy skręcał w ciemne uliczki, potem powracając prędkim krokiem dotarł do budki stróża Breana.
Zanim wszedł do niej. rzucił dokoła bystre spojrzenie. Nikt go nie śledził. Wszędzie było pusto. Tylko zdawało mu się, że słyszy jakiś szmer opodal, w szałasie indyjskim. Czyjeś kroki prędko się oddalały. Lagarder otworzył drzwi budki i wszedł do wnętrza.
W pierwszej chwili nie dojrzał Aurory, ale, rozejrzawszy się dobrze, spostrzegł przy blasku lampki sylwetkę młodej dziewczyny wychyloną za okno, jakby coś nadsłuchiwała. Zawołała na nią z cicha. Natychmiast opuściła okno i podbiegła do niego.
— Kto jest ta kobieta? — zawołała.
— Jaka kobieta? — zapytał ze zdziwieniem Łagarder.
— Ta, która przed chwila z tobą rozmawiała.
— Skąd to wiesz, Auroro?
— Ta kobieta jest twoim wrogiem, Henryku, wszak prawda? Śmiertelnym wrogiem!
— Lagarder uśmiechnął się łagodnie.
— Dlaczego myślisz, Auroro, że ona jest moim wrogiem? — zapytał.
— Uśmiechasz się Henryku? A więc się myliłam, tem lepiej! Zostawmy to, i powiedz mi prędko, dlaczego uwięziono mnie podczas tej wesołej zabawy? Czy się mnie wstydzisz? Czy nie jestem dosyć piękna?
I z niewinną kokieteryą odchyliła domino, którego kapiszon opadł na ramiona, odsłaniając czarującą twarzyczkę.
— Nie dosyć piękna, ty, Auroro! — zawołał Lagarder.
Był to okrzyk zachwytu, ale trzeba przyznać wyrażonego z pewnem roztargnieniem.
— Ach, jak ty to mówisz! — wyszeptała ze smutkiem młoda dziewczyna. Henryku ty coś przedemną ukrywasz, wydajesz mi się przygnębionym i zamyślonym. Wczoraj przyrzekłeś mi, że będzie to dla mnie ostatni dzień nieświadomości, a jednak nie wiem dziś nic więcej, niż wczoraj.
Lagarder patrzał na nią i zdawał się marzyć.
— Ale ja się nie skarżę — mówiła dalej z uśmiechem. — Gdy ciebie widzę, zapominam, że tak długo czekałam, jestem szczęśliwa... Nareszcie pokażesz mi bal i zabawę...
— Bał się skończył, — rzekł Lagarder.
— To prawda, nie słychać już wesołych głosów, które dochodziły aż tutaj, naigrawać się z biednej samotnicy. I od dawna nie widziałam też nikogo na tych uliczkach, z wyjątkiem tej kobiety.
— Auroro — przerwał jej Lagarder z powagą — proszę cię, powiedz mi, dlaczego myślałaś, że ta kobieta jest moja nieprzyjaciółką?
— I znowu mnie przestraszasz! — zawołała młoda dziewczyna. — Czyżby to była prawda?
— Odpowiedz, Auroro. Czy sama przechodziła koło twego okna? Nie towarzyszył jej jakiś pan w pięknym świetnym kostyumie. Miał na sobie niebieski sznur założony na krzyż.
— Nie wymówiła jego nazwiska?
— Nie, ale wymówiła twoje. Dlatego przyszło mi na myśl, że może właśnie z tobą się rozstawała.
— Odpowiedz mi dokładnie, Auroro, czyś słyszała, co ta kobieta mówiła, przechodząc: koło twego okna?
— Tylko słów kilka. Była bardzo wzburzona i wyglądała na obłąkaną. “Wasza królewska wysokość”, mówiła.
— Wasza królewska wysokość! — powtórzył Lagarder.
— “Jeżeli wasza królewska wysokość nie przyjdzie mi z pomocą“...
— Ależ to regent! — zawołał Lagarder, zadrżawszy.
Aurora z dziecięcą radością klasnęła w swe drobne rączki.
— Regent! — zawołała. — Widziałam regenta!
— “Jeżeli wasza królewska wysokość nie przyjdzie z pomocą...” — powtórzył Lagąrder. — I co dalej?
— Dalej? już dobrze nie słyszałam.
— Czy potem wymówiła moje imię? Nie, przedtem. Stałam koło okna. Zdawało mi się, że je słyszę, ale mnie się ciągle daje słyszeć twe imię, Henryku. Była jeszcze daleko, ale się zbliżyła, wtedy usłyszałam: “Siła! Tylko siłą można zwalczyć tę żelazną wolę!”
— A szepnął — Lagarder opuszczając ręce — ona to powiedziała?
— Tak powiedziała to wyraźnie.
— Tyś słyszała?
— Tak, ale jakiś ty blady, Henryku, jak twoje oczy się błyszczą!
Henryk był rzeczywiście blady, z rozognionym wzrokiem.
Gdyby mu przebito sztyletem serce, nie cierpiałby więcej, niż w tej chwili.
Nagle fala krwi uderzyła mu do głowy.
— Siła! — rzekł, powstrzymując wybuch zbuntowanej duszy. — Gwałt po podstępie. Co za głęboki egoizm! Jaka przewrotność. Oddać dobre za złe — to godne świętego lub anioła. Odpłacić złem za złe i dobrem za dobre to rzecz ludzka; ale oddać złem za dobre, o przez imię Chrystusa, to podłe i nikczemne! Myśl taka wyjść tylko z piekła! Ona mnie oszukała, teraz wszystko rozumiem. Będą się starali zmódz mnie siłą, rozłączą nas...
— Rozłączą nas! — powtórzyła Aurora, drgnąwszy, jakby raniona temi słowami. — Kto jest ta nędzna kobieta?
— Auroro, — przerwał Henryk, kładąc jej rękę na ramieniu, — nie trzeba nic mówić przeciw tej kobiecie.
Wyraz jego twarzy był w tej chwili tak dziwny, że młoda dziewczyna cofnęła się przerażona.
— Na Boga! — zawołała. — Co ci się stało?
Potem zbliżyła się do Henryka, który ukrył twarz w dłoniach i chciała mu zarzucić ręce na szyję. Odsunął ją prawie ze strachem.
— Zostaw mnie! Zostaw! — powtarzał. — To straszne! Dokoła nas jest jakieś przekleństwo i przekleństwo na nas samych!
Łzy napełniły oczy Aurory.
— Nie kochasz mnie już, Henryku! — wyszeptała.
Spojrzał na nią obłąkanem wzrokiem. Załamał ręce i wybuchnął bolesnym śmiechem . — Ach! zawołał, zataczając się jak pijany, bo równocześnie opuszczały go siły i przytomność. — Ja nie wiem, na honor, nie wiem. Co jest w mem sercu? Noc, pustka! Miłość, obowiązek... które z tych dwóch? Sumienie?...
Opadł na ławkę i szeptał głosem pełnym skargi jakim mówią dzieci lub ludzie pozbawieni nadziei.
— O, sumienie, sumienie! Wskaż mi, czego słuchać? Miłości czy obowiązku? Życia, czy śmierci? Ona ma prawa ta kobieta. A ja czyż nie mam ich także?
Aurora nie słyszała tych oderwanych słów, padających z ust Henryka, widziała tylko jego rozpacz i serce jej się rozdzierało na części.
— Henryku, Henryku! — szeptała, klękając przed nim.
— Nie kupuje się tych świętych praw — mówił dalej Lagarder, przychodząc z gorączki szału do zupełnego osłabienia. — Nie kupuje się ich nawet za cenę życia. Dałem racje życie to prawda. Co mi są za to winni? Nic!
— Na Boga, Henryku uspokój się, wytłumacz!
— Nie! I czyż robiłem coś dla tego, aby zyskać jakieś prawa? Co znaczy moje poświęcenie. Szaleństwo! Szaleństwo!
Aurora ujęła go za rękę.
— Szaleństwo — mówił dalej. — Budowałem na piaskach i jeden powiew wiatru obalił kruchą budowle moich nadziei. Marzenie się rozwiało!
Nie czuł tkliwego uścisku palców Aurory, nic czuł pałających łez, padających mu na rękę.
— Dlaczego tu przybyłem? — mówił dalej — Czyż mnie potrzebowano? Cóż ja jestem? Czy ta kobieta nie miała racyi? Przemawiałem zuchwale; mówiłem jak szaleniec... Skąd wiem, że będziesz ze mną szczęśliwa?... Płaczesz?...
— Płaczę widząc cię takim, Henryku. — wyszeptała biedna dziewczyna.
— Później, jeżeli ujrzę cię płaczącą, umrę z tego.
— Dlaczego miałabym płakać?
— Czy nie wiem? Auroro, czy można poznać dobrze serce kobiety? Czyż ja wiem nawet czy ty mnie kochasz?
— Czy ja cię kocham? — zawołała namiętnie.
Henryk wpatrywał się w nią z natężeniem.
— Pytasz się, czy ja cię kocham? — powtórzyła Aurora. — Ty, Henryku?
Lagarder przysłonił jej usta ręką. Pocałowała dłoń jego, cofnął się, jakby od dotknięcia płomienia.
— Przebacz mi, rzekł — jestem wzburzony. A jednak trzeba, abym wiedział. Ty się sama nie znasz, Auroro, a trzeba, abym wiedział! słuchaj mnie uważnie, zastanów się dobrze, chodzi tu o szczęście lub nieszczęście naszego całego życia. Odpowiedz mi, błagam cię, według swego sumienia, według swego serca.
— Odpowiem ci jak ojcu, — odparła Aurora.
Zbładł i przymknął oczy.
— Och, nie to imię — wyszeptał głosem tak cichym, że Aurora zaledwie go dosłyszała. Nigdy tego imienia! Boże mój — mówił po chwili, podnosząc wilgotne od łez źrenice — tego jednego ją nauczyłem: Widzi we mnie tylko ojca!
— O Henryku! — chciała mu przerwać Aurora, której śliczna twarzyczka powlokła się rumieńcem.
— Gdy byłem dzieckiem — myślał na głos Lagarder — ludzie trzydziestoletni wydawali mi się starcami.
Potem drżącym głosem i tkliwym zapytał:
— Jak myślisz Auroro, ile ja mam lat?
— Cóż dla mnie znaczy twój wiek, Henryku!
— Chcę znać twoje myśli. — Ile mam lat?
Wyglądał jak przestępca, oczekujący wyroku.
Miłość to potężne straszne uczucie, miewa dziwne kaprysy, Aurora spuściła oczy, pierś jej falowała.
Lagarder po raz pierwszy widział ją taką i zdawało mu się, że przed nim otwierają się bramy nieba.
— Nie znam twego wieku, Henryku — mówiła Aurora — ale to imię ojca, które ci dałam przed chwilą, oddawna wymawiani nie inaczej, jak z uśmiechem.
— Poco śmiać się córko moja? Ja mógłbym być twoim ojcem.
— A ja nie mogłabym być twoją córką Henryku.
Nektar, który pili nieśmiertelni bogowie, był octem z żółcią w porównaniu z rozkoszą tego głosu. A jednak Lagarder mówił dalej, chcę wychylić kielich szczęścia, aż do ostatniej kropelki.
— Byłem w twoim wieku Auroro, gdyś ty przyszła na świat. Byłem już mężczyzną.
— To prawda, — odrzekła, — ponieważ mogłeś trzymać w ręku moją kołyskę, a w drugiej szpadę.
— Auroro, ukochana moja, nie patrz na mnie po przez swą wdzięczność, ale zobacz mnie takim, jakim jestem...
Położyła mu ręce na ramionach i długo się w niego wpatrywała.
— Nie znam na święcie — nic lepszego, nic szlachetniejszego, nic piękniejszego nad ciebie!

VIII.
KONIEC BALU.

Była to prawda, szczególniej teraz, gdy aureola szczęścia opromieniła czoło Lagardera. Lagarder był w tej chwili młody jak Aurora i narówni z nią piękny.
A gdybyście ją widzieli, tę zakochaną dziewczynę w uniesieniu miłości, ukrywającą namiętność swego spojrzenia za zasłoną długich rzęs jedwabistych, z falującą piersią, z tkliwym uśmiechem na ustach gdybyśmy ją widzieli! Miłość wielka i czysta, święte uczucie, które wiąże w jedno dwa istnienia, łączy dwie dusze; miłość dodająca piękności niebiańskiego czaru, jaśniała na tej dziewiczej twarzyczce, czyniąc ją poprostu anielską.
Lagarder przyciskał do serca swą drżącą narzeczoną. Przez chwilę milczeli oboje, usta ich nie połączyły się w pocałunku.
— Dziękuję, dziękuję! — szeptał.
Oczy ich rozumiały się wzajemnie.
— Powiedz mi. Auroro — mówił Lagarder. — Czyś zawsze była ze mną szczęśliwa?
— Tak, bardzo szczęśliwa — odparła.
— A jednak dziś płakałaś, Auroro.
— Wiesz o tem, Henryku?
— Wiem wszystko, co ciebie dotyczy, Auroro. Dlaczego płakałaś?
— Dlaczego płaczą młode dziewczęta? odparła, chcąc wyminąć pytanie.
— Ty nie jesteś taką jak inne. Gdy płaczesz... O, proszę, powiedz, dlaczego płakałaś?
— Z powodu twej nieobecności, Henryku. Widuję cię tak rzadko, a także z powodu tej myśli...
Wahała się i odwróciła oczy.
— Jakiej myśli? — zapytał Lagarder.
— Jestem szalona,, Henryku — wyszeptała zakłopotana dziewczyna. — Myślałam, ze w Paryżu jest wiele pięknych kobiet, że każda kobieta pragnęłaby się podobać tobie i że może...
— Może... — powtórzył Lagarder zapamiętale upajając się nektarem szczęścia.
— Że może kochasz inną.
I ukryła zarumienione czoło na piersiach Lagardera.
— Czyżby Bóg dał tyle szczęścia! — wyszeptał Henryk w uniesieniu. — Czyż mogę wierzyć...
— Musisz wierzyć, że cię kocham! — szepnęła Aurora, tłumiąc głos na piersiach ukochanego, bo przeraził ją sam dźwięk wymówionych słów.
— Ty mię kochasz, ty Auroro! Czy czujesz bicie serca mego? Ach, jeśli to prawda!... Ale ty, wiesz to sama, Auroro, najdroższa moja? Czy znasz swoje serce?
— Ono mówi ja słucham.
— Wczoraj byłaś jeszcze dzieckiem.
— Dzisiaj jestem kobietą. Henryku, Henryku., kocham ciebie! Lagarder przycisnął jej obie ręce do piersi.
— A ty? — zapytała Aurora.
Mógł tylko wyszeptać głosem drżącym, z załzawionemi źrenicami:
Och! Jestem szczęśliwy! Jestem szczęśliwy!
Potem znowu chmura smutku przysłoniła mu czoło.
— Co ci się stało? — zapytała z trwogą.
— Gdybyś kiedy żałowała? — rzekł cicho Henryk, całując jej włosy.
— Czego mogłabym żałować, jeżeli ty zostaniesz ze mną?
— Słuchaj dzisiejszej nocy chciałem ci uchylić róg zasłony, ukrywając przepychy świata. Widziałaś dwór, zbytek, śwatła; słyszałaś głosy zabawy. Co myślisz o tem.
— Dwór jest piękny — odparła Aurora. — Ale ja nic wszystko widziałam, prawda?
— Czy czujesz się stworzona do tego życia? Oczy twoje błyszczą: lubiłabyś świat i zabawy?
— Z tobą, tak.
— A bezemnie?
— Nic, bez ciebie.
Lagarder przycisnął do ust jej obie ręce. Czy widziałaś — mówił jednak dalej — te kobiety wesołe i uśmiechnięte?
— Wydają się szczęśliwe i bardzo piękne.
— Tak, one są — szczęśliwe, mają zamki, pałace...
— Gdy ty jesteś w naszem mieszkaniu Henryku, wolę od pałacu.
— Mają przyjaciół.
— Czyż ja nie mam ciebie?
— Mają rodzinę?
— Ty jesteś moją rodziną.
Aurora odpowiadała na te wszystkie pytania bez najmniejszego wahania z uśmiechem na ustach. To jej serce przemawiało. Ale Lagarder chciał ją wypróbować aż do końca. Wezwał całą odwagę i zaczął po chwili.
— One mają matkę.
Auroro zbladła. Już się nie uśmiechała. W pół przymkniętych powiekach zabłysły łzy. Lagarder puścił jej ręce. Skrzyżowała je na piersiach.
— Matkę! — powtórzyła, wznosząc oczy ku niebu. — Jestem często myślami przy matce. Po tobie Henryku, o niej myślę najczęściej.
Jej piękne oczy zdawały się modlić żarliwie.
— Gdybym ją miała matkę, tutaj z tobą Henryku — mówiła dalej — gdybym ją słyszała nazywającą cię synem. Och, czyż mogłabym mieć więcej szczęścia nawet w raju? — Ale dodała po chwili — gdyby mi trzeba było wybierać między matką, a tobą...
Zadrżał, ze wzruszenia, urocza jej twarzyczka wyrażała smutek głęboki. Lagarder czekał z zapartym oddechem, niespokojny.
— To może źle, co teraz powiem, — ale mówię to, co myślę: Gdyby mi trzeba było wybierać między matką, a tobą...
Ne dokończyła lecz padła złamana na pierś Henryka i zawołała głosem przerywanym od łkania:
— Kocham cię! O! Kocham cię, kocham!
Lagarder wyprostował się, jedną ręką przycisnął ukochaną do serca, drugą wzniósł w górę. Zdawał się brać niebo na świadka.
— Boże, który nas widzisz — mówiła z egzaltacyą, — Boże który nas słyszysz sądzisz, Ty mi ją dajesz; biorę ją od ciebie i przysięgam że będzie szczęśliwa!
Aurora otworzyła oczy i rozchyliła usta w bladym uśmiechu.
— Dzięki ci, dzięki! — mówił dalej Lagarder, zbliżając swe usta do czoła panny Nevers. — Patrz jakie mi dajesz szczęście! Śmieję się, płaczę, jestem pijany i szalony! Ach, teraz do mnie należysz, Auroro tylko do mnie!... Nie wiesz temu, co mówiłem przed chwilą. Ja jestem miody. O, tak! Ja kłamałem, czuję przepełniającą mnie młodość i siły życia. Będziemy szczęśliwi, długo szczęśliwi! Bądź pewna ukochana, że inni w moim wieku są starsi odemnie. Czy wiesz dlaczego? Inni robią to, co ja robiłem zanim napotkałem na swej drodze, twoją kołyskę. Inni kochają, inni piją, grają, czy ja wiem! Inni gdy są bogaci w zapał, w zuchwałą odwagę, lekkomyślnie trwonią skarby młodości. Tyś się zjawiła, Auroro i stałem się skąpcem. Opatrznościowy instynkt ostrzegł mnie, abym powstrzymał uniesienie serca. Zamknąłem w duszy zapał mych lat najpiękniejszych. Nie już nie kochałem. Niczego nie pragnąłem. Namiętność mych uczuć, która spała, jak zaklęta królewna, budzi się teraz silna i czysta, moje serce ma zaledwie lat dwadzieścia! Słuchasz mnie i uśmiechasz się, myślisz, że jestem szalony. Tak, ja jestem szalony ze szczęścia, ale mówię przytomnie. Co ja czyniłem przez te wszystkie lata? Spędziłem je wszystkie, wszystkie, patrząc, jak rosłaś i rozwijałaś się, śledząc twą duszę, która budziła się w moich oczach. Szczęścia szukałem w twoim uśmiechu. Na Boga! tyś miała racyę! Jestem dosyć młody aby być szczęśliwym, aby cię kochać! Jesteś moją będziemy dla siebie wszystkiem! I w tem masz racyę; poza nami nic nie istnieje! Odejdziemy gdzieś w jakieś nieznane ustronie daleko stąd, bardzo daleko! Całe nasze życie będzie jedna miłość... Przemów, Auroro, mów błagam!
Ona słuchała go w zachwycie.
— Miłość — powtarzała jakby w cudownem marzeniu — zawsze miłość!




— Nie bój się! — mówił Kokardas, trzymając za nogi pana barona Barbanszoa. — Oto staruszek, który waży porządnie, moja lebiodo!
Paspoal podtrzymywał głowę barona Barbanszoa, tego surowego męża, tak zgorszonego orgiami na dworze regenta, który jednak w tej chwili był na śmierć pijany.
Baron Hunodaj polecił Kokordasowi i Paspoalowi, za małem wynagrodzeniem, odnieść barona Barbanszoa do jego mieszkania. Przechodzili właśnie przez ogród ciemny i opuszczony.
— Słuchaj, zawołał Gaskończyk, gdy oddalili się o sto kroków od pawilonu, gdzie spożywali kolacyę, — gdybyśmy tak odpoczęli, kochanku!
— Przystaję — odparł Paspoal, — ten stary jest ciężki, a zapłata lekka.
Złożyli na miękkim trawniku barona Barbanszoa, który, napół rozbudzony chłodem nocy, począł powtarzać ulubioną zwrotkę:
— Gdzie my idziemy? Gdzie my idziemy?
— Do licha! — zaklął Kokardas. — Czy nie uważasz, kochanku, że ten stary pijak jest bardzo ciekawy?
— Idziemy do grobu — westchnął Paspoal z rezygnacyą.
Usiedli oba na ławce. Paspoal wyciągnął fajkę z kieszenie i począł palić spokojnie.
— Jeżeli to nasza ostatnia kolącya, — rzekł. — to jednak trzeba przyznać, że była dobra.
— Była dobra — potwierdził Kokardas krzesając ognia. — Ręka boska! Ja sam zjadłem półtory kury.
— Ach, — westchnął Paspoal. — A ta mała przedemną! Z blond włosami z upudrowanemi i z nóżką którą możnaby zmieścić w jednej dłoni!
— Cudowna! — zawołał Kokardas. — A karczochy, któremi była obłożona!
— A jej figurka! Objąłbym ją pięcioma palcami! Czyś to zauważył?
— Wolę moją! — odparł poważnie Gaskończyk.
— Naprzykład! — wykrzyknął Paspoal. — Twoja była ruda i zyzowata!
Mówił o sąsiadce Kokardasa. Gaskończyk chwycił go za kark i uniósł w górę.
— Lebiodo — rzekł, — nie cierpię, abyś obrażał moją kolacyę. Przeproś, bo do stu katów przebiję cię bez litości.
Aby się pocieszyć, wypili przy kolacyi dwa razy więcej, niż surowy baron Barbanszoa. Paspoal, zmęczony tyranią swego przyjaciela, nie chciał go przepraszać. Obnażyli szpady i poczęli walić się na oślep, później chwycili się za włosy i w końcu padli obaj na biednego barona, który się zbudził i począł powtarzać:
— Gdzie my idziemy! Boże, gdzie my idziemy!
— O! zawołał Kokardas. — Zupełnie zapomniałem o tym starym.
— Odnieśmy go! — Proponował Paspoal.
Ale zanim wzięli znowu ciało barona, rzucili się sobie w ramiona, wylewając łzy rozczulenia.
— Czyś ty ją potem widział? — zapytał Gaskończyk.
— Kogo? Tę z przeciwka.
— Ech, nie! Tę małą w różowem domino.
— Ani jej cienia! Chociaż zaglądałem do wszystkich namiotów.
— Nie bój się! — odparł Kokardas. — Ja wszedłem nawet do pałacu i żebyś widział jak patrzano na mnie, no! Było tam dosyć różnych domino, ale nie widziałem naszego. Chciałem przemówić do jednej z nich, która dała mi pstryczka w noś, nazywając straszydłem. — “Do licha — odpowiedziałem jej. — Widzę, że regent przyjmuje niebardzo dobrane towarzystwo!”
— A jego — zapytał Paspoal — czy widziałeś?
Kokardas zniżył głos.
— Nie — odrzekł, — ale słyszałem jak o nim mówiono. Regent nie był przy kolacyi. Przeszło godzinę siedział zamknięty z tym Gonzagą. Cała ta banda, którą widzieliśmy dziś rano w pałacu, wrzeszczy i grozi. Do stu katów, jeżeli są chociaż napół tak odważni, jak wrzaskliwi, nasz biedny mały Paryżanin musi się dobrze trzymać!
— Bardzo się boję — westchnął Paspoal — żeby oni nie oswobodzili nas od niego!
— Kokardas, który szedł przodem, zatrzymał się tak raptownie, że biedny baron jęknął żałośnie.
— Kochaneczku — rzekł, — bądź pewny, że on się z tego wydobędzie, widziałem jeszcze lepsze awantury!
— Poóty dzban wodę nosi... — zaczął Paspoal ale nie dokończył przysłowia, bo koło wodotrysku, dały się słyszeć czyjeś kroki.
Przyjaciele rzucili się między drzewa, bo tak jakoś zawsze pierwszym ich odruchem była chęć ucieczki.
Kroki zbliżały się. Był to oddział ludzi uzbrojonych, na których czele szedł znany zawadyjaka, Bonnivet. Gdy patrol ten przeszedł jaką aleję, natychmiast gasło w niej światło. Po chwili Kokardas i Paspoal usłyszeli słowa uzbrojonych ludzi.
— On jest w ogrodzie — zapewniał sierżant — zapytywałem wszystkich strażników i odźwiernych przy bramach ogrodu, kostyum jego łatwy jest do poznania, a nikt go nie widział.
— Do kroćset! — mówił jeden z żołnierzy.
— Ten człowiek nie jest byle kim. Widziałem, gdy trząsł księciem Gonzagą jak jabłonką, aby zrzucić jabłka.
— Uwaga dzieci! — rozkazał Bonnivet. — Wiecie, że to niebezpieczny ptaszek.
Oddalili się.
Inny patrol przechodził koło pałacu, jeszcze inny przez grabową aleję. Wszędzie po ich przejściu gasło światło. Zdawało się, że w tym rozkosznym ogrodzie zabawy przygotowywała się jakaś ponura egzekucya.
— Słuchaj, skorupko — rzekł Kokardas.
— To o nim mowa.
— Domyśliłem się tego — odarł Paspoal.
— Słyszałem już w pałacu, że ten mały gałgus źle potraktował pana Gonzagę. To jego szukają.
— I aby go znaleźć gaszą światła?
— Nie, ale chcą mieć nad nim przewagę.
— Do licha! jest ich czterdziestu, czy pięćdziesięciu przeciwko jednemu — zawołał Paspoal — jeżeli teraz go nie ujmą.
— Gołąbeczku — rzekł Gaskończyk. — Nie ujmą go. Ten mały gałgus to wcielony djabeŁ Jeżeli chcesz mnie posłuchać, to powiem ci tak: chodźmy do niego i ofiarujmy mu nasze osoby.
Ale Paspoal był przezorny i nie mógł powstrzymać skrzywienia.
— To nie jest chwila...
— Nie bój się! Czy chcesz się ze mną sprzeczać? — zawołał zawadyacki Kokardas. Teraz albo nigdy! Gdyby nas nie potrzebował, toby nas przyjął ciosem Neversa. Zawiniliśmy.
— To prawda — odparł Paspoal — zawiniliśmy, co tu gadać. Ale, do djabła! To kiepska sprawa!
Postanowionem widocznie była, że baron Barbanszoa nie będzie spał tej nocy w łóżku. Nasi fechmistrze znowu złożyli go na ziemi, gdzie drzemał w dalszym ciągu.
Noc była ciemna. W całym ogrodzie pogaszone światło, została tylko jedna zapalona lampka nad indyjskim namiotem.
I okno gabinetu regenta było oświetlone. Po chwili otworzyły się drzwi balkonowe i na balkonie stanął sam regent.
— Panowie, bierzcie go żywym! rzucił rozkaz.
Dzięki Bogu! — zawołał Bonnivet, który stał pod balkonem ze swym patrolem. — Gdyby ten hultaj to słyszał dobrzeby nas urządził!
Trzeba wyznać, że żołnierze nie szli z radością na tę wyprawę. Lagarder miał tak straszną reputacyę, że każdy z ochotą napisałby, już własny testament. Bonnivet wolałby się bić naraz z dziesięcioma innymi zabijakami, niż mieszać się w tę awanturę.
Lagarder i Aurora postanowili uciekać.
Henryk nie podejrzywał tego, co się działo w ogrodzie. Miał nadzieję, że wraz z Aurorą przejdzie przez bramę, której pilnował Brean.
Włożył napowrót czarne domino, a młoda dziewczyna ukryła za maską swą śliczną twarzyczkę. Opuścili budkę. Dwaj ludzie klęczeli na progu.
— Robiliśmy, cośmy mogli, panie kawalerze mówili razem Kokardas i Paspoal, którzy napili się jeszcze, aby sobie dodać odwagi, uczyli się na pamięć, co mają powiedzieć Lagarderowi. — Przebacz nam.
— Ale przeklęte domino różowe było nieuchwytne, jak ogień — dorzucił Kokardas.
— Słodki Jezu! — zawołał Paspoal — otóż on!
Kokardas przetarł sobie oczy.
— Wstawajcie! — rozkazał Lagarder.
Potem, spostrzegając na końcu alei muszkiety gwardyi, zapytał:
— Co to znaczy?
— To znaczy, że jesteś otoczony, biedne dziecko! — odrzekł Paspoal.
Paspoal zwykle w głębinach butelki czerpał taką swobodę mowy. Lagarder nie potrzebował już większych objaśnień. Wszystko zrozumiał. Bal się skończył. To go przerażało. Godziny minęły mu jak minuty, nie liczył ich wcale, spóźnił się. Tylko tumult zabawy mógł mu ułatwić ucieczkę.
— Czy jesteście ze mną, szczerze i prawdziwie? — zapytał.
— Na śmierć i życie! — odpowiedzieli równocześnie z ręką na sercu.
Nie kłamali, widok ukochanego małego Paryżanina robił na nich dziwnie silne wrażenie.
Aurora drżała za Lagardera, o sobie nie myślała.
— Czy odwołano straż u bram? — zapytał Henryk.
— Wzmocniono ją — odrzekł Kokardas — trzeba trzymać się mocno, do kroćset!
Lagarder począł rozważać i nagle zapytał:
— Czy znacie odźwiernego, Breana?
— Jak własną kieszeń! — odpowiedzieli razem Kokardas i Paspoal.
— A więc on nie otworzy wam bramy! — zawołał Lagarder z ruchem rozpaczy.
Przystali bez oporu na to bardzo logiczne rozumowanie. Tylko ci, którzy ich nie znali, mogli, mieć do nich zaufanie.
— Słuchajcie — rzekł Lagarder, — trzeba ryzykować wszystko przeciw wszystkiemu. Nie zajmujcie się mną, ja potrafię się z tego wyciągnąć, mam przebranie, które zmyli oczy, mych wrogów. Wyprowadźcie tylko panienkę. Wejdziecie z nią do sieni regenta, skręcie na prawo do bramy Breana, przejdziecie zamaskowani, mówiąc: “Z polecenia tego, który jest w ogrodzie, w twojej budce....” wtedy on otworzy wam drzwi na ulicę i pójdziecie czekać na mnie za Luwrem.
— Rozumiem — rzekł Kokardas.
— Jeszcze słowo! Czy gotowi jesteście umrzeć raczej, niż wydać tę młodą dziewczynę?
— Nie bój się! zmiażdżymy każdego, kto nam przestąpi drogę — przyrzekł Gaskończyk.
— Biada żandarmom! — zawołał Paspoal z dumą nieznaną dotąd u niego.
A potem dodali razem.
— Teraz będzie pan z nas zadowolony!
Lagarder pocałował Aurorę w rękę.
— Odwagi! — rzekł — to nasza ostatnia próba.
Odeszła pod opiekę Paspoala i Kokardasa, Musieli przejść placyk Dyany.
— Och! — zawołał jeden z żołnierzy. — Ta się długo zabałamuciła!
— Moi mili — rzekł Kokardas — to dama z baletu.
Odsunął bez ceremonii żołnierzy, stojących im na drodze, i rzekł zuchwale:
— Jego królewska wysokość na nas czeka.
Żołnierze poczęli się śmiać i przepuścili ich bez przeszkody.
Ale w cieniu indyjskiego namiotu stali dwaj ludzie jakby na czatach: Gonzaga i jego służalec, Pejrol.. Czekał na Lagardera, którego spodziewano się złapać lada chwila.
Gonzaga szepnął coś do Pejrola, który natychmiast połączył się z kilkoma zbirami uzbrojonymi w szpady i na ich czele podążył za Kokardasem i Paspoalem, wchodzącymi właśnie na stopnie tarasu.
Odźwierny Brean otworzył bramę jak się tego spodziewał Lagarder, ale otworzył ją dwa razy, najpierw dla Aurory i jej opiekunów, później dla Pejrola i jego ludzi.
Lagarder tymczasem posunął się aż do końca alei, aby zobaczyć, czy narzeczona jego bez żadnych przeszkód doszła do pałacu, potem chciał wrócić do budki, ale już żandarmi zastąpili mu drogę.
— Hola, panie kawalerze! — zawołał dowódca trochę zmienionym głosem. — Proszę, nie opieraj się nam, jesteś otoczony ze wszystkich stron.
— Czego chcecie odemnie? — zapytał Lagarder, nie obnażając nawet szpady.
Dzielny Bonnivet, który zbliżał się ukradkiem z tyłu, schwycił go nagle za ręce. Henryk nie próbował się uwolnić, tylko zapytał po raz drugi:
— Czego chcecie odemnie?
— Do licha, mój przyjacielu — odparł Bonnivet, — sam to zobaczysz! Naprzód panowie! — dodał. — Do pałacu! Mam nadzieję, że zaświadczycie, iż ja sam dokonałem tego trudnego czynu.
Było ich co najmniej sześćdziesięciu. Otoczyli Henryka i zanieśli go raczej, niż zaprowadzili do apartamentów regenta. Potem zamknięto wszystkie bramy i w ogrodzie pozostał tylko baron Barbanszoa, wciąż śpiący snem sprawiedliwego na mokrym trawniku.

KONIEC TOMU DRUGIEGO.

TOM III.

IX.
ZASADZKA.

Wprowadzono Lagardera do gabinetu regenta. Było tam w tej chwili wiele osób, jakby zebranych na jaki sąd lub radę. Panowie: Lamoignon, Tresmas, Macholt stali koło regenta, który siedział przy stole. Inni wielcy panowie otaczali ich kołem. Przy drzwiach umieszczono straż a Bonnivet z tryumfem ocierał pot z czoła.
— Mieliśmy dużo kłopotu, ale go nareszcie trzymamy — mówił półgłosem. — A! dyabelski człowiek!
— Czy stawiał opór? — zapytał naczelnik policyi.
— Gdyby mnie tam nie było — odparł Bonnivet — Bóg wie, coby się stało!
W sali obecni byli prawie wszyscy uczestnicy rady familijnej, która dnia tego odbyła się u Gonzagi: był kardynał Bissy, Leblanc i inni. Navail, Choisy, Noci, Oriol i kilku jeszcze stronników Gonzagi także zdołało się tam dostać.
Chaverny rozmawiał z panem Brissac który spał stojąc, bo trzy już noce spędził na pijaństwie.
Kilkunastu zbrojonych ludzi stało za Lagarderem.
W gabinecie była obecna tylko jedna kobieta księżna Gonzaga, siedząca z prawej strony regenta.
— Panie, — rzekł Filip Orleański, gdy tylko ujrzał Lagardera — nie uwzględniliśmy w naszych warunkach, abyś pan mącił nam zabawę i w naszym własnym domu ubliżał najwierniejszemu synowi Francyi. Jesteś oskarżony o to że obnażyłeś szpadę w obrębie Palais-Royal. Czyn ten każe nam żałować naszej łaskawości względem pana.
Od chwili aresztowania twarz Lagardera była jakby wykuta z marmuru. Odpowiedział tonem zimnym i pełnym szacunku.
— Wasza królewska wysokość, nie boję się, aby powtórzono moją rozmowę z księciem Gonzagą. Co do drugiego oskarżenia, to prawda, że obnażyłem szpadę, ale dlatego, by bronić kobiety. Między tu obecnemi kilku mogłoby to zaświadczyć.
Było ich ze sześciu, ale tylko Chaverny od powiedział:
— To prawda.
Henryk spojrzał na niego ze zdziwieniem i zauważył że towarzysze młodego markiza robili mu wymówki. Ale regent który był zmęczony i śpiący, nie chciał się długo zatrzymywać na tej bagatelce.
— Wszystko to przebaczyliśmy łaskawie — mówił dalej, — ale jedna rzecz nie ujdzie ci bezkarnie. Przyrzekłeś księżnej Gonzadze że zwrócisz jej córkę. Czy to prawda?\
— Tak wasza królewska wysokość przyrzekłem.
— Przysłałeś mi pan posłańca, który w pańskim imieniu uczynił mi tę samą obietnicę. Przyznajesz się pan do tego?
— Tak, wasza królewska wysokość.
— Odgadujesz pan, myślę, iż stoisz przed sądem. Zwykli sędziowie nie mogliby znać czynionych panu zarzutów. Ale na honor! przysięgam, że uczynię sprawiedliwość! Gdzie jest panna Nevers?
— Nie wiem — odparł Lagarder.
— On kłamie — zawołała gwałtownie księżna.
— Nie, pani. To co przyrzekłem przechodzi moje siły, ot i wszystko.
W zgromadzeniu rozległ się szmer niezadowolenia Henryk mówił dalej, podnosząc głos i wodząc po obecnych wzrokiem spokojnym.
— Nie znam panny Nevers.
— To bezczelność! — zawołał książę Tresmer, naczelnik miasta Paryża.
— To bezczelność! — powtórzyli stronnicy Gonzagi.
Regent spojrzał surowo na Lagardera.
— Zastanów się pan dobrze nad tem, coś powiedział — rzekł.
— Wasza królewska — wysokość, zastanowię nie nic tu nie zmieni, mówię prawdę.
— Czy ścierpisz to, wasza królewska wysokość? — przerwała księżna, nie zdolna dłużej panować nad sobą. — Na mój honor, na zbawienie, on kłamie! On wie, gdzie jest moja córka, bo mi to mówił przed chwilą, o dziesięć stąd kroków, w ogrodzie.
— Odpowiedz pan! — rozkazał regent.
— Wówczas, jak i teraz mówiłem prawdę — odrzekł Lagarder, — wówczas miałem jeszcze nadzieję, że będę mógł spełnić obietnicę.
— A teraz? — zapytała z rozpaczą księżna.
— Teraz nie mam już tej nadziei:
Księżna Gonzaga padła wyczerpana na fotel.
Poważni członkowie zgromadzenia: ministrowie, deputowani, książęta patrzyli z ciekawością na tego dziwnego człowieka, którego imię tyle razy obiło im się w młodości o uszy: piękny Lagarder, dzielny Lagarder! Ta twarz inteligentna i spokojna nie pasowała zupełnie do zwykłego awanturnika.
Niektórzy z obecnych starali się przeniknąć pozorną obojętność tej twarzy. Było w niej jakby jakieś głębokie i smutne postanowię nie. Stronnicy Gonzagi czuli się tu zbyt mali, aby mogli robić dużo hałasu. Weszli tutaj dzięki imieniu ich protektora, interesowanego w tej sprawie, ale Gonzaga nie ukazał się jeszcze.
Regent tymczasem badaj jeszcze.
— I to na zasadzie tej niepewnej nadziei pisałeś do regenta Francyi? Gdyś mi kazał powiedzieć: “Córka Neversa zostanie wam oddana...”
— Miałem nadzieję, że się tak stanie rzeczywiście.
— A, miałeś nadzieję!
— Człowiek jest omylny.
Regent radził się wzrokiem księcia Tresmes i Maszolta.
— Ależ, wasza królewska wysokość — wołała księżna, załamując ręce, — czy nie widzicie, że on mi kradnie dziecko! On ją ma przysięgam na to! Trzyma ją w ukryciu! Jemu to oddałam córkę w noc zbrodni, przypominam sobie! Wiem to, przysięgam!
— Słyszysz pan? — zapytał regent.
Ledwo dostrzegalny dreszcz wstrząsnął Lagarderem, krople potu wystąpiły mu na czoło, odpowiedział jednak, nie zdradzając wzruszenia:
— Księżna pani się myli.
— Och! — zawołała. — I nie módz pokonać tego człowieka!
— Potrzebaby tylko jednego świadka.... — zaczął regent.
Przerwał bo Henryk wyprostował się nagle i wyzywał spojrzeniem Gonzagę, który właśnie w tej chwili ukazał się we drzwiach. Wejście jego wywołało chwilowe zamięszanie. Książę skłonił się zdaleka żonie i regentowi i pozostał przy drzwiach.
Spojrzenie jego skrzyżowało się ze wzrokiem Henryka, który powiedział ze wzgardą:
— Niech więc ukaże się świadek i niech ośmieli się mnie poznać.
Oczy Gonzagi opadły, jakby nie mógł znieść wzroku oskarżonego. Wszyscy widzieli to dobrze, ale Gonzaga, zdołał znów przywołać uśmiech na usta, mówiono więc sobie:
— Może się nad nim lituje?
Tymczasem w sali panowała cisza. Za drzwiami dał się słyszeć lekki szelest. Gonzaga wychylił się przez drzwi i ujrzał za innemi żółtą twarz Pejrola.
— Jest naszą! — szepnął służalec.
— A papiery?
— Papiery także.
Gonzaga poczerwieniał z radości.
— Na wszystkich dyabłów! — rzekł cicho. — Czy nie miałem racyi, mówiąc ci, że ten garbus wart tyle złota, ile sam waży?
— Przyznaję — odparł Pejrol, że źle go sądziłem. Dobrze nam pomaga!
— Nikt nie odpowiada — mówił tymczasem Lagarder. — Ponieważ jesteście sędzią wasza królewska wysokość, bądźcie sprawiedliwi. Kto przed wami stoi w tej chwili? Biedny szlachcic zawiedziony jak niejednokrotnie i wy wszyscy w swych nadziejach. Zdawało mi się, że mogę liczyć na uczucie, ale zazwyczaj jest najczystsze i najsilniejsze ze wszystkich. Przyrzekałem z lekkomyślnością człowieka, który pragnie nagrody....
— Zatrzymał się, potem dokończył z wysiłkiem:
— Myślałem bowiem, że zyskam prawo do nagrody.
Mimowoli jednak spuścił oczy i głos uwiązł mu w gardle.
— Co jest w tym człowieku? — zapytał Villeroy wice-kanclerza.
A wice-kanclerz odpowiedział:
— Ten człowiek ma albo najszlachetniejsze serce, albo jest najnędzniejszym łotrem.
Lagarder uczynił nadludzki wysiłek i mówił dalej:
— Los zadrwił sobie ze mnie, wasza królewska wysokość, oto cała moja zbrodnia. To, co zdawało mi się, że trzymam wymknęło się z rąk moich. Karę sam sobie wymierzę: wracam na wygnanie.
— Ot, to jest wygodne! — wtrącił Navail.
Maszolt szeptał coś na ucho regentowi.
— Klękam przed waszą królewską wysokością... zaczęła księżna.
— Poczekaj pani! — przerwał Filip Orleański.
Stanowczym ruchem nakazał wszystkim milczenie i gdy cisza zaległa salę zaczął mówić zwracając się do Lagardera:
— Jesteś pan szlachcicem, a przynajmniej tak się sam nazywasz. To coś zrobił nie godne jest szlachcica. Bądź ukarany własnym wstydem. Pańska szpada!
Lagarder otarł czoło zroszone potem. W chwili, gdy odpinał pas od szpady, łza stoczyła mu się po policzku.
— Na rany Boskie! — zawołał Chaverny, który był w gorączce sam nie wiedząc dla czego. — Wolałbym żeby go zabili!
W chwili gdy Lagarder oddawał szpadę markizowi, Bonnivet, Chaverny odwrócił oczy.
— Nie żyjemy w czasach — mówił dalej regent, — gdy się łamie ostrogi rycerzy, którym dowiedziono wiarołomstwa, ale dzięki Bogu szlachectwo istnieje i degradacya jest najstraszniejszą karą dla żołnierza. Nie masz już pan prawa nosić szpady. Odsuńcie się, panowie i dajcie mu przejść. Ten człowiek nie jest godny oddychać tem samem co my powietrzem.
W jednej chwili zdawało się, że Lagarder wstrząśnie jak Samson kolumnami sali i zmiażdży tych Filistynów. Jego piękne męskie oblicze wyrażało gniew tak straszliwy że usuwano mu się z drogi więcej z bojaźni, niż z posłuszeństwa regentowi. Ale po chwili gniew zmienił się w głęboką boleść, a i ta natychmiast ustąpiła miejsca zimnej zaciętości, jaką okazywał od czasu zaaresztowania.
— Przyjmuję wyrok waszej królewskiej wysokości — rzekł, kłaniając się z szacunkiem — i nie będę apelował.
Przed oczami stanął mu obraz spokojnego życia z Aurorą i je miłość. Czyż to nie było warte chwilowej męki? Skierował się ku drzwiom wśród ogólnego milczenia. Regent szepnął tylko do księżnej:
— Nie bój się pani, będziemy go śledzić.
Doszedłszy do środka sali, Lagarder spotkał się z księciem Gonzagą, który tylko co rozstał się z Pejrolem.
— Wasza królewska wysokość — rzekł Gonzaga zwracając się do Filipa Orleańskiego. — zagradzam drogę temu człowiekowi.
Chaverny był nadzwyczajnie podniecony. Zdawało się, że ma ochotę rozszarpać Gonzagę.
— Ach! — szepnął. — Gdyby Lagarder miał jeszcze szpadę!
Taranne trącił Oriola.
— Chaverny zwaryował — rzekł mu cicho.
— Dlaczego zagradzasz mu drogę? — zapytał regent.
— Ponieważ oszukano dobrą wiarę waszej królewskiej wysokości — odparł Gonzaga — degradacja nie jest karą dla zbrodniarzy!
W sali zapanowało wielkie wzburzenie, regent powstał.
— A on jest zbrodniarzem! — dokończył Gonzaga, kładąc gołą szpadę na ramieniu Lagardera.
Henryk nie próbował go rozbroić.
Tumult wzrastał ciągle, bo stronnicy Gonzagi wydawali okrzyki gniewu i oburzenia.
Lagarder wybuchnął konwulsyjnym śmiechem. Odsunął szpadę Gonzagi i schwycił go tak silnie za rękę, że bron padła na ziemię. Przyprowadził, a właściwie przyciągnął księcia i ukazując na dłoń, która rozwarła się z bólu, rzekł położywszy palec na bliźnie:
— Mój znak! Poznaję mój znak!
Twarz regenta spochmurniała. Wszyscy powstrzymali oddech.
— Gonzaga jest zgubiony! — wyszeptał Chaverny.
— Wasza królewska wysokość — przemówił Gonzaga z genialną bezczelnością — oto lat siedemnaście czekałem na tę chwilę. Filipie, brat twój zostanie pomszczony! Ranę tę otrzymałem, broniąc życia Neversa.
Lagarder puścił rękę księcia i ramiona opadły mu wzdłuż ciała. Stał chwilę jak ogłuszony, a w sali rozległ się jeden okrzyk.
— Morderca Neversa! Morderca Neversa!
A Navail, Noce, Oriol i inni dodawali:
— Ten dyabelski garbus miał racyę!
Księżna ze wstrętem przysłoniła twarz rękami i ledwie żywa, oparła się o poręcz fotelu.
Lagarder oprzytomniał, gdy żandarmi z Bonnivetem na czele otoczyli go na rozkaz regenta.
— Nikczemność! — krzyknął Henryk, jak lew raniony. — Nikczemność! Nikczemność!
Odrzucił na dziesięć kroków Bonniveta, który chciał mu położyć rękę na ramieniu.
— Precz! — zawołał grzmiącym głosem. — I biada temu, kto mnie ruszy!
Potem, zwracając się do regenta, dodał:
— Mam list bezpieczeństwa od waszej królewskiej wysokości.
Mówiąc to, wyjął z kieszeni pergamin.
— Wolny, cokolwiek się stanie! — przeczytał głośno. — Wasza królewska wysokość sam to napisał i podpisał.
— Podstęp! — wtrącił Gonzaga.
— W wypadkach odkrycia zdrady — zaczął Maszolt. Regent jednym ruchem nakazał milczenie.
— Czyż chcecie przyznać racyę tym, co twierdzą, że Filip Orleański może złamać dane słowo? zawołał. — Tam napisane. Ten człowiek jest wolny. Ma czterdzieści osiem godzin czasu, aby przejść granicę.
Lagarder nie ruszał się z miejsca.
— Słyszysz mnie pan — rzekł twardo regent — odejdź!
Lagarder począł powoli drzeć pergamin i rzucił go w kawałkach pod nogi regenta.
— Wasza królewska wysokość mnie nie zna — rzekł, — zwracam słowo waszej wysokości. Z ofiarowanej mi wolności, która mi się należy, biorę tylko dwadzieścia cztery godzin. To wszystko, co mi potrzeba, aby zdemaskować nikczemnika i aby zatryumfowała sprawiedliwość. Dosyć tych upokorzeń! Podnoszę głowę i, na honor mego imienia! słyszycie, panowie? Na mój honor, honor, Henryka Lagardera który wart jest waszego, przyrzekam przysięgam że jutro o tej samej porze, księżna Gonzaga będzie miał córkę i Nevers zostanie pomszczony albo ja sam oddam się w niewolę waszej królewskiej wysokości! Możecie zebrać sędziów.
Skłonił się regentowi i odsunął zastępujących mu drogę.
— Ustąpcie, korzystam z praw moich — rzekł.
Gonzaga wyszedł wcześniej przed nim.
— Ustąpcie, panowie — powtórzył Filip Orleański. — A pan jutro o tej porze staniesz przed sędziami i na Boga, uczynię sprawiedliwość!
Stronnicy Gonzagi pospiesznie opuścili salę, rola ich była już tutaj skończona.
Regent pozostał przez chwilę zamyślony z czołem opartem na ręku.
— Oto dziwna spraw, panowie! — rzekł w końcu.
— Zuchwały hultaj! — odparł naczelnik policyi.
— Albo bohater dawnych czasów — wyszeptał regent, a głośno dodał — zobaczymy to jutro.
Lagarder schodził sam i bezbronny po wielkich schodach pawilonu. Na dole ujrzał wszystkich pochlebców Gonzagi: Pejrola, Taranna, Montoberta, Gironna i innych. Trzech zbirów czuwało nad korytarzem prowadzącym do budki Breana. Gonzaga stał na środku sieni z obnażoną szpadą w ręku. Wielkie drzwi, na ogród były otwarte. Wszystko to wyglądało na zasadzkę. Lagarder szedł z podniesioną głową. Miał wadę ludzi odważnych: uważał się za niepokonanego.
Pod Lagarderem drgnęły kolana; już miał się rzucić na księcia, ale ów błysnął szpadą między jego oczami, wołając na obecnych:
— Baczność wy tam!
Szedł prosto na Gonzagę, który szpadą zagrodził mu drogę.
— Nie spieszmy się tak, panie Lagarderze, — rzekł — mamy z sobą do pomówienia. Wszystkie wyjścia zamknięte i nikt nas nie słucha z wyjątkiem mych wiernych przyjaciół, może my więc mówić z sobą otwarcie.
Śmiał się złym i sarkastycznym śmiechem. Lagarder stanął, skrzyżowawszy ręce na piersiach.
— Regent otwiera drzwi przed tobą — ciągnął dalej Gonzaga — ale ja je zamykam! I ja, równie jak regent byłem przyjacielem Neversa; ja także mam prawo pomścić jego. Nie nazywaj mię podłym nie, to na nic: wszyscy wiemy, iż przegrywający przeklinają zawsze grę. Panie Lagarderze czy chcesz, żebym ci powiedział coś, co uspokoi twoje sumienie? Oto zdawało ci się, że popełniasz kłamstwo, wielkie kłamstwo, mówiąc, iż Aurora nie jest w twojej mocy....
Oblicze Henryka zaniepokoiło się mocno...
— A więc, — mówił Gonzaga, z okrucieństwem rozkoszując się swym tryumfem — popełniłeś zaledwie tylko małą niedokładność, głupstwo, drobiazg! Gdybyś był powiedział zamiast: Aurora nie jest w mojej mocy, nie jest już w mojej mocy....
— Gdybym mógł wierzyć. zaczął Lagarder, zaciskając pięści. — Ale nie! Ty kłamiesz — poprawił się. — Znam ciebie!
— Gdybyś był tak powiedział — kończył spokojnie Gonzaga — byłaby to dopiero dokładna i czysta prawda.
A potem znów zaczął szyderczym tonem:
— Tak, tak — Dzięki Bogu, wygraliśmy ładną grę. Aurora jest w naszej mocy....
— Aurora! — krzyknął Lagarder zdławionym głosem.
— Aurora i pewne przedmioty...
Nie dokończył — padł ciężko na wznak. Jednym skokiem Lagarder przeskoczył przez leżącego i wpadł jak piorun do ciemnego ogrodu.
Gonzaga tymczasem podniósł się ze śmiechem.
— Niema żadnego wyjścia? — zapytał stojącego na progu Pejrola.
— Żadnego.
— A ilu ich tam jest?
— Pięciu — odpowiedział Pejrol, nadsłuchując.
— To dobrze. To dosyć. Wszakże nie ma przy sobie żadnej broni.
I wyszli obaj razem, aby lepiej słyszeć. Pod drzwiami w wielkiej sieni stali dworacy księcia, bladzi, pomieszani i pełni trwogi. Oni również nadsłuchiwali. Na jakąż bo to drogę weszli od wczoraj? Dotychczas jedynie złoto kalało im ręce: a teraz Gonzaga chce ich oswoić z zapachem krwi. Pochyłość stała się śliską, a oni schodzili.
Gonzaga i Pejrol zatrzymali się na tarasie.
— Jakże tam marudzą! — niecierpliwił się Gonzaga.
— Czas się dłuży — odrzekł Pejrol — oni są tam poza namiotem indyjskim.
A ogród był czarny, jak otchłań. Do uszu nadsłuchujących dolatywał cichy i smutny szelest liści, poruszanych wiatrem jesiennym.
— Gdzieście schwytali dziewczynę? — zapytał Gonzaga, chcąc rozmową uśmierzyć niecierpliwość.
— Na ulicy Chantre pod samą bramą jej domu.
— Czy mocno ją broniono?
— Jakieś dwie tęgie szpady, ale obaj natychmiast uciekli, gdy powiedzieliśmy, im, że Lagarder ujęty.
— Nie widziałeś ich twarzy?
— Nie, byli do samego końca zamaskowani.
— A papiery, gdzie były?
Pejrol nie zdążył odpowiedzieć, gdy z poza namiotu indyjskiego, od strony budki Breana rozległ się straszny krzyk konającego. Włosy na głowie Gonzagi stanęły dębem.
— Ale to może ktoś z naszych? — szepnął trzęsący się, jak w febrze, Pejrol.
— Nie, — odrzekł książę — poznałem jego głos.
W tejże samej chwili pięć czarnych cieni wysunęło się z placyku Diany.
— Kto prowadzi? — zapytał Gonzaga.
— Żandry — odpowiedział Pejrol.
Żandry był to silny ogromny chłop, dawny kapral w gwardyi.
— Skończone — rzekł. — A teraz nosze i dwóch ludzi: zaraz go zabierzemy.
Czatujący w wielkiej sieni młodzi hulacy, służalcy Gonzagi słyszeli te słowa. Krew skrzepła im w żyłach. Oriol szczękał głośno zębami.
— Oriol! — zawołał Gonzaga. — Montobert.
Zbliżyli się obaj.
— Wy, we dwóch, poniesiecie nosze! — rozkazał książę.
A kiedy się ociągali dodał:
— Zabiliśmy wszyscy gdyż z zabójstwa skorzystamy wszyscy.
Trzeba było się spieszyć zanim regent oddali swych gości, aby się z nimi nie zetknąć.
Oriol z mdlejącem sercem i Montobert pełen wstrętu, ujęli z dwóch stron za nosze; Żandry szedł naprzód, szukając w ciemnościach.
— No, no!! — mruczał do siebie chodząc dokoła namiot indyjski. — A przecież leżał nieżywy!
Oriol i Mintobert już, mieli ochotę uciekać Montobert był szlachcicem wcale nie tchórzliwym, zdolny do męstwa, nie lękający się niebezpieczeństwa, ale dotychczas nawet myślą nie popełnił zbrodni. Oriol, tchórz miłujący spokój, ale poczciwy chłopak, miał wstręt do przelewu krwi. I oto obaj mają się poddać takiej ciężkiej próbie. Taranne, Albret Choisy, Gironno stali w milczeniu, czekając swojej kolei. Oddali się Gonzadze i nie istnieli bez niego. Cofnąć się już było za późno, wszędzie dosięgłaby ich zemsta tego żelaznego człowieka.
Gdyby z początku ktoś im ukazał przyszłość, mówiąc: “dotąd dojdziecie” — ani jeden z nich nie zrobiłby pierwszego kroku na tej drodze. A po pierwszym kroku, trzeba było zrobić drugi. I nie mieli odwagi się cofnąć. Zresztą napewno byliby się cofnęli przed zbrodnią którąby musieli spełnić własnemi rękami, ale nie mieli dość siły moralnej, aby głośno sprzeciwie się zbrodni spełnionej przez kogoś innego.
Tymczasem Żandry wciąż szukał zabitego.
— Musiało to być chyba trochę dalej — mówił do siebie. Macał dokoła ziemię, czołgając się na kolanach i rękach. Tym sposobem odszedł dokoła budkę stróża, drzwiczki jej były zamknięte. Nareszcie zawołał:
— A! Oto jest!
Oriol i Montobert zbliżyli się z noszami.
— Cóż zrobić! — rzekł Montobert. Zabity.... My mu nic złego już nie zrobimy.
Oriol milczał. Obaj pomogli Żandremu złożyć trupa, leżącego w krzakach, na noszach.
— Patrzcie! On jest jeszcze ciepły — zawołał były kapral. — Ruszajcie!
Oriol i Montobert ruszyli i zbliżyli się do pawilonu. Dopiero wtedy przyjaciele Gonzago dostali pozwolenie na wyjście.
Coś przestraszyło ich po drodze. Gdy przechodzili koło budki Breana, usłyszeli lekki szelest zeschłych liści. Mogliby przysiądz, że goniły ich jakieś niespokojne szybkie kroki. Obejrzeli się i dostrzegli tuż za sobą garbusa. Był blady i zaledwie trzymał się na nogach, ale śmiał się jak zawsze złośliwie, skrzecząco. Gdyby nie Gonzaga, uczynionoby mu napewno co złego.
— A co? Przyszedł jednak! — rzekł głosem wzburzonym, na co Gonzaga nie zwrócił uwagi tylko wskazał palcem na trupa, którego Żandry nakrył był płaszczem.
Gonzaga uderzył po ramieniu garbusa; ów, zadrżał tak, że o mało nie upadł na ziemię.
— Pijany! — rzekł Gironne.
Stali przed bramą, odźwierny Brean nie pytał nawet o imię szlachcica, którego niesiono na noszach, bo w Palais-Royal umiano być dyskretnym, a przytem Brean zjadł dobrą kolacyę.
Była czwarta rano. Latarki kopciły, ale nie nie oświetlały. Gromada hulaków rozpierzchła się na wszystkie strony. Gonzaga wraz z Pejrolem udał się do swego pałacu. Oriol, Montobert i Żandry mieli polecone odnieść trupa do Sekwanny. Gdy doszli jednak do rzeki, zabrakło im odwagi. Za cenę dwóch pistolów były kapral pozwolił im złożyć trupa na kupie śmieci. Poczem Żandry ściągnął zeń płaszcz odniósł nosze i poszedł spać do siebie.
Oto dlaczego na drugi dzień rano baron Barbanszoa, niewinny naturalnie temu, co się działo za namiotem, obudził się w rynsztoku jakiejś uliczki w stanie, którego nie trzeba było chyba opisywać. On to był bowiem domniemanym trupem, którego Oriol i Montobert nieśli na noszach.
Pan baron nie chwalił się przed nikim ze swej przygody, ale jego nienawiść do regencyi jeszcze się wzmogła i wracając do pani baronowej bezwątpienia bardzo o niego niespokojnej, powtarzaj jeszcze:
— Co za czasy, co za obyczaje! Urządzić podobny kawał takiemu jak ja człowiekowi! Pytam się gdzie my idziemy!
Garbus wyszedł ostatni przez małe drzwiczki Breana. Powoli przeszedł dziedziniec; na rogu ulicy św. Honoraryusza musiał odpoczywać kilka razy, oparłszy się o ściany domów. Gdy ruszał, z piersi wyrywały mu się ciche jęki. Omylono się w sieni: garbus nie był pijany. Gdyby Gonzagę nie zajmowały tak inne myśli, spostrzegłby napewno, że śmiech garbusa nie był tej nocy naturalny.
Od pałacu do mieszkania Lagardera było zaledwie dziesięć kroków, garbus przeszedł te dziesięć kroków w dziesięć minut. Nie miał więcej siły. Czołgając się już tylko na rękach i nogach, zdołał wgramolić się po schodach do pokoju mistrza Ludwika. Przechodząc, zobaczył, że główne drzwi były wyłamane; drzwi do pokojów mistrza Ludwika zastał też szeroko otwarte. Wszedł do pierwszego pokoju: drzwi gabinetu leżały na ziemi wyłamane. Oparł się o ścianę dyszał ciężko. Próbował wołać na Franciszkę i Janka, ale głos nie mógł mu przejść prze gardło. Opadł na kolana i począł się czołgać do szkatułki, gdzie chował kopertę zamkniętą na trzy wielkie pieczęcie.
Szkatułka rozbita była siekierą, a koperta zniknęła. Garbus runął całem ciałem na ziemię, jak gdyby otrzymał cios ostatni.
Piąta godzina wybiła na zegarze Luwru. Poczęło świtać.
Powoli, bardzo powoli podnosił się garbus; wreszcie oparł się na ręku. Zdołał rozpiąć czarne ubranie i wyciągnął z pod niego biały atłasowy płaszcz, strasznie okrwawiony. Widocznie ten piękny płaszcz zmięty i zgnieciony służył do zatamowania krwi z głębokiej rany.
Jęcząc z cicha, garbus dowlókł się do umywalni, gdzie znalazł ręcznik i wodę. Mógł przynajmniej obmyć ranę, która tak okrwawiła biały płaszcz.
Płaszcz był Lagardera, ale rana krwawiła się na ramieniu garbusa.
Opatrzył ranę i wypił łyk wody. Potem usiadł, doznawszy pewnej ulgi.
— Nic! — wyszeptał. — Samotny! Wszystko mi wzięli, moją broń, i moje serce!
Głowa opadła mu ciężko na ręce. Potem wyprostował się:

— O Boże, dopomóż mi! — wyszeptał. — Mam dwadzieścia cztery godziny, by zacząć od początku pracę lat osiemnastu!

CZĘŚĆ PIĄTA.
ŚLUB.

I.
JESZCZE DOM ZŁOTA

W pałacu Gonzagi pracowano całą noc. Przygotowano działki. Od samego rana kupcy zajęli każdy swoje cztery stopy kwadratowe. Nawet wielką salę zajmowały przegrody ze świeżego drzewa sosnowego. W ogrodzie tez już wszystko było gotowe. Nic nie pozostawało z jego wspaniałej przeszłości. Jeszcze gdzieindziej widać było kilka drzew, gdzieindziej posąg na zbiegu prostych ulic z małych drewnianych budek.
Okna księżnej Gonzagi, wychodzące na ogród, zamknięte były na grube okiennice. Przeciwnie, okna księcia osłaniały tylko story obramowane złotem. Ciemno dotąd było i u księżnej i u księcia.
Pen Pejrol leżał jeszcze w łóżku, ale nie spał. Obliczał wczorajszą wygraną i dorzucił do zawartości skrzynki o poważnych rozmiarach, która stała tuż koło łóżka. Wierny pan Pejrol był bogatym, przytem skąpcem a własciwie chciwcem, bo namiętnie kochał pieniądze, ale nie dla nich samych, lecz dla przyjemności, na które one pozwalają.
Nie można powiedzieć, aby miał jakieś przesądy, brał od wszystkich i liczył na to, że na starość zostanie wielkim panem.
Właśnie Żandry składał mu raport i opowiadał, jak wraz z Oriolem i Montobertem odnieśli trupa Lagardera aż do mostu Marion i rzucili go do rzeki. Pejrol zapłacił Żandremu, zostawiwszy sobie pewien procent z przeznaczonych na to pieniędzy.
— Dobrzy kamraci są coraz rzadszymi — rzekł Żandry na wychodnem. — Pod pańskiemi oknami jest były żołnierz z mojego pułku, który przy sposobności mógłby wam bardzo dopomódz.
— Nazywa się?....
— Wieloryb. Jest silny i głupi jak wół.
— Zamów go — odparł Pejrol. — ale tylko z przezorności, bo mam nadzieję, żeśmy już skończyli z temi wszystkiemi historyami.
— A ja mam nadzieję, że nie jeszcze — odparł Żandry. — Rozmówię się z Wielorybem.
Zeszedł do ogrodu, gdzie Wieloryb spełniał swe obowiązki napróżno walcząc z rosnącem po wodzeniem swego szczęśliwego współzawodnika Ezopa II.
Pejrol wstał i udał się do swego pana. Spostrzegł ze zdziwieniem, że inni już go ubiegli. Przed Gonzagą stali Kokardas i Paspoal obaj pięknie ubrani pomimo wczesnej pory, wyświeżeni i już po wizycie w kuchni.
— E, hultaje — zaczął Pejrol, zauważywszy ich. — Coście robili wczoraj podczas balu?
Paspoal wzruszył ramionami, a Kokardas obrócił się tyłem.
— O ile wielkim jest dla nas honorem i szczęściem służyć tak świetnemu panu, jak ekscelcncya — rzekł Kokardas, — o tyle przykro nam mieć do czynienia z tym panem. Nieprawda, lebiodo?
— Przyjaciel mój — odparł Paspoal — czyta w mem sercu.
— Rozumiecie mnie? — mówił Gonzaga który miał minę bardzo zmęczoną. — Musicie zdobyć wiadomości jeszcze dziś rano, wiadomości pewne, dowody namacalne. Chcę wiedzieć napewno czy żyję, czy umarł?
Kokardas i Paspoal skłonili się z elegancyą i gracyą, która czyniła z nich najszykowniejszych donżuanów świata. Przeszli wyprostowani mimo pana Pejrola i z godnością opuścili pokój.
— Czy wolno mi zapytać waszej ekscelencyi, o kim to mowa: żywy czy umarły? — zapytał Pejrol już siny ze strachu.
— Mówiłem o kawalerze Lagarderze — od rzekł Gonzaga, kładąc zmęczoną głowę na poduszce.
— Ależ — zawołał zdumiony Pejrol — skąd te wątpliwości? Tylko co zapłaciłem Żandremu.
— Żandry jest nikczemnym hultajem, a ty się starzejesz, mój Pejrolu. Źle nam służą. Podczas gdy ty spałeś, ja już dziś rano pracowałem. Widziałem Oriola i Montoberta. Dlaczego nasi ludzie nie towarzyszyli im do Sekwany?
— Sprawa już się skończyła. A wasza ekscelencya sam poddał myśl, żeby zmusić dwóch swych przyjaciół.
— Przyjaciół! — powtórzył Gonzaga z taką głęboką wzgardą, że zamknęło to usta Pejrolowi.
— Dobrze zrobiłem — mówił dalej książę. — i ty masz racyę; to moi przyjaciele. Do licha! Muszę w to wierzyć, że są moimi przyjaciółmi. Kogo nadużywa się bez miary, jeżeli nie swych przyjaciół? Chcę ich zgnębić, czy tego nie rozumiesz? Chcę ich przywiązać na potrójny supeł, przykuć do siebie. Gdyby Horn miał za sobą stu krzykaczy, regent zatknąłby sobie uszy. Regent przedewszystkiem lubi spokój. Ja nie boję się smutnego losu hrabiego Horna.
Przerwał, widząc, że Pejrol utkwił w niego chciwe spojrzenie.
— Do dyabła! — rzekł z przymuszonym trochę śmiechem. — A ten ma już gęsią skórkę!
— Czy pan obawia się czego ze strony regenta? — zapytał Pejrol.
— Słuchaj — odparł Gonzaga, unosząc się na łokciach, — przysięgam ci na Boga, że jeżeli ja upadnę, ciebie powieszą!
Pejrol cofnął się o trzy kroki. Oczy wyszły mu na wierzch. Gonzaga nagle wybuchnął serdecznym śmiechem.
— Arcytchórzu! — zawołał. — Nigdy w życiu nie byłem lepiej u dworu jak teraz, ale nie wiem, co może mnie spotkać. W razie ataku chcę być w pogotowiu. Chcę, aby koło mnie byli nie przyjaciele — nie ma już przyjaciół — ale niewolnicy. Nie niewolnicy kupieni ale przykuci. Istoty jakby żyjące mojem tchnieniem i którzyby wiedzieli że moja śmierć ich samych zabije.
— Co do mnie — wybełkotał Pejrol — to wasza eksceleneya nie potrzebuje się....
— To prawda ciebie trzymam oddawna, ale inni? Wiesz że w tej bandzie są piękne imiona? Wiesz, że tacy sprzymierzeńcy to tarcza? Navail jest z krwi książęcej, Montobert jest spokrewniony z wielkimi panami! Choisy jest kuzynem Movtemarta, Noce i Gironne wysokich dostojnkiów, Chaverny księcia Soubise....
— Och, ten! — przerwał Pejrol.
— Ten zostanie przywiązany jak i inni — przerwał Gonzaga, — trzeba tylko znaleźć jakiś łańcuch dla jego fantazyi. Jeżeli nie znajdziemy — dodał ponuro — tem gorzej dla niego! Ale kończmy nasz przegląd: Taranna proteguje sam Law, Oriol ta komiczna figura, jest siostrzeńcem sekretarza państwa, Leblanca. Albert nazywa pana de Fleury swym kuzynem; a nawet ten baron Batz bywa u księżny Palatynu. Bądź pewny że nie zbierałem sobie ludzi na śle po. Do stu dyabłów, wiem, że wydaliby mnie za kilkaset talarów, ale od wczoraj wieczór trzymam ich w ręku wszystkich razem, a jutro rano chcę ich mieć pod nogami!
Odrzucił kołdrę i wyskoczył z łóżka.
— Pantofle! — zawołał.
Pejrol ukląkł i obuł pana najpokorniej, potem pomógł włożyć szlafrok.
— Mówię ci to wszystko, mój Pejrolu — ciągnął dalej Gonzaga — bo ty także jesteś moim przyjacielem.
— O, wasza ekseelencyo! Czyż mnie można równać z tymi ludźmi?
— Skądże! Żaden z nich na to nie zasłużył — przerwał książę z gorzkim uśmiechem. — Ale trzymam cię tak mocno, mój przyjacielu, że mogę ci się zwierzać ze wszystkiego, jak spowiednikowi. Czasami trzeba się zwierzać, to pomaga. A więc mówiliśmy że trzeba ich związać za ręce i nogi. Sznurek, który im zarzuciłem na szyję, okręcił się raz tylko; zaciśniemy go. Zaraz zobaczysz jakie to pilne. Tej nocy zostaliśmy zdradzeni.
— Zdradzeni! — jęknął Fejrol. — Przez kogo?
— Przez Żandrego, Oriola i Montoberta.
— Czyż to możliwe!
— Wszystko możliwe zanim ich sznur nie udusi.
— A skąd to wie wasza ekscelencya?.... — zapytał Pejrol.
— Nic nie wrem poza tem, że ci hultaje nie spełnili swego obowiązku.
— Żandry właśnie mi opowiadał, że odnieśli ciało na most Mariom.
— Żandry skłamał. Nic nie wiem i przyznam się, że z trudem rozstaję się z myślą że się nareszcie pozbyłem tego demona Lagardera..
— A skąd ta wątpliwość?
Gonzaga wyjął z pod poduszki zwiniętą kartkę papieru i rozkładał ją powoli.
— Nie znam wcale ludzi, którzy chcieliby kpić sobie ze mnie — wyszeptał — i niebezpieczne byłyby takie figle z księciem Gonzagą!
Pejrol czekał, aż pan jego wytłumaczy się jaśniej.
— Z drugiej strony — ciągnął dalej Gonzaga. — Ten Żandry ma pewną rękę. Słyszeliśmy wszyscy śmiertelny okrzyk....
— Co jest na tej kartce, ekscelencyo? — zapytał Pejrol w najwyższej trwodze.
Gonzaga podał mu rozłożoną kartkę, a służalec zaczął czytać z ciekawością.
Kartka zawierała taką listę:
Kapitan Lorrain — Neapol.
Staupic — Norymbergia.
Pinto — Turin.
Matador — Glasgow.
Joel Jugan — Morlaix.
Faenza — Paryż.
Saldani — Paryż.
Pejrol — ....
Filip Gonzaga, książę Mantui — ....
Te dwa ostatnie nazwiska napisane były czerwonym atramentem czy też krwią. Nie było przy nich nazwy miast, bo mściciel nie wiedział jeszcze, gdzie będzie mógł ich ukarać.
Siedem pierwszych nazwisk wypisanych by,ło czarnym atramentem i naznaczonych czerwonymi krzyżami. Gonzaga i Pejrol wiedzieli dobrze, co te krzyże oznaczają. Pejrol drżał na całem ciele.
— Kiedy wasza ekscelencya to otrzymał? — wybełkotał.
— Dziś rano, wcześnie, ale już gdy otworzono bramy, bo przedtem słyszałem piekielne krzyki tej tłuszczy.
Rzeczywiście dochodził ogłuszający hałas. Doświadczenie nie nauczyło jeszcze jak należy.
regulować giełdę i nadać temu jarmarkowi szanowne pozory. Wszyscy naraz krzyczeli i głosy ich łączyły się jakby w odgłosy burzy.
— Jakim sposobem wasza ekscelencya to otrzymał? — zapytał jeszcze Pejrol.
Gonzaga wskazał na okno, naprzeciwko swego łóżka. Jedna szyba okna była wybita. Pejrol zrozumiał: pod oknem na dywanie leżały kawałki szkła i niewielki kamyk.
— To mnie obudziło — rzekł Gonzaga. — Przeczytałem i przyszło mi na myśl, że może Lagarder ocalony.
Pejrol schylił głowę.
— Chyba — ciągnął dalej książę — że ten niecny czyn został spełniony prze jakiegoś jego służalca, który nie wiedział o losie swego pana.
— Miejmy nadzieję! — wyszeptał Pejrol.
— W każdym razie natychmiast posłałem po Oriola i Montoberta. Udawałem, że nie wiem o niczem, żartowałem, wyciągałem ich na słówka aż mi się w końcu przyznali że złożyli trupa na kupie śmieci na jakiejś uliczce.
Pejrol uderzył się pięścią po kolanie.
— Tego tylko brakowało! — zawołał. — Panny może zawsze odżyć.
— Niedługo dowiemy się prawdy — odparł Gonzaga. — Kokadas i Paspoal poszli się o tem dowiedzieć.
— Czy wasza ekscelencya tak ufa tym dwom zdrajcom?
— Nie ufam nikomu, mój Pejrolu, nawet tobie. Gdybym mógł robić sam wszystko, nikimbym się nie posługiwał. Byli pijani wczorajszej nocy, źle postąpili i wiedzą o tem, a więc tembardziej będą się teraz starali. Przyzwałem, ich i nakazałem wyszukać dwóch zuchwalców, którzy wczoraj bronili tej młodej awanturnicy, przybierającej imię Aurory Nevers....
Wymawiając te ostatnie słowa, księże nie mógł powstrzymać uśmiechu. Pejrol milczał poważny.
— I poruszyć niebo i ziemię — dokończył Gonzaga — aby się przekonać, czy ten przeklęty dyabeł znów się nam wymknął.
Zadzwonił i rzekł do wchodzącego lokaja.
— Niech mi przyniosą lektykę! A ty, Pejrolu, udaj się do księżny pani, aby, jak zwykle, złożyć zapewnienia mego głębokiego szacunku. Uważaj dobrze. Powiesz mi jakie wrażenie robi przedpokój księżny pani i w jakim tonie odpowie ci jej panna służąca.
— Gdzie znajdę waszą ekscelencyę?
— Jadę najpierw do pawilonu. Pilno mi zobaczyć tę małą awanturnicę z ulicy Pierre-Leseot. Podobno ona i dona Kruz są przyjaciółkami. Potem udam się do pałacu pana Law, który mnie zaniedbuje. W końcu pokażę się w Palais-Royal, gdzie moja nieobecność może być szkodliwą. Kto wie, jakie oszczerstwa mogą na mnie rzucać?
— Wszystko to potrwa długo.
— Wszystko to potrwa krótko. Muszę zobaczyć się z naszymi przyjaciółmi, z naszymi wiernymi przyjaciółmi. Nie zmarnuję dnia dzisiejszego a na wieczór obmyślam małą kolacyjkę.... Ale pomówimy jeszcze o tem.
Zbliżył się do okna i począł oglądać kamyk, leżący na dywanie.
— Ekscelencyo — rzekł Pejrol — zanim was opuszczę, abym przestrzegł przed tymi dwoma hultajami.
— Kokardasem i Paspoalem? Wiem, że się z tobą źle obeszli, mój biedny Pejrolu.
— Nie o to chodzi. Coś mnie mówi że was zdradzają. I oto dowód: Byli przecież wmieszani w sprawę w fosie Kajlusa, a jednak nie widziałem ich imion na liście umarłych.
Gonzaga, który w zamyśleniu przypatrywał się kamykowi, żywo rozwinął kartkę.
— To prawda — wyszeptał — brak tu ich imion. Ale jeżeli to Lagarder układał listę i jeżeli oni należą do Lagardera, to przedewszystkiem umieściłby na niej ich imiona, aby ukryć zdradę.
— To zbyt subtelne ekscelencyo. Nie trzeba niczego zaniedbywać w boju na śmierć i życie. Od wczoraj stawiamy na niepewne. To dziwaczne stworzenie, ten garbus, wmieszał się w nasze sprawy, jakby pomimo pańskiej woli....
— Aha, przypomniałeś mi o nim — przerwał Gonzaga. — Ten garbus wypróżni aż do dna moją sakwę.
Wyjrzał przez okno. Garbus stał właśnie przed budą i rzucał bystre spojrzenia w stronę okna Gonzagi. Na widok księcia spuścił oczy i skłonił się z szacunkiem. Gonzaga raz jeszcze obejrzał kamyk.
— Dowiemy się wszystkiego — wyszeptał — dowiemy się wszystkiego. Mam przeczucie, że dzień wart będzie nocy. Idź, przyjacielu Pejrolu. Oto i moja lektyka. Do widzenia!
Pejrol wyszedł spełnić rozkazy. Książę wsiadł do lektyki i kazał się nieść do pawilonu dony Kruz.
Pejrol tymczasem przechodząc korytarz, prowadzący do pokojów księżny, rozmyślał nad swym losem.
— Ja nie mam dla Francyi, mojej pięknej ojczyzny — mówił do siebie — tego idyotycznego przywiązania, jakie się niekiedy spotyka. Z pieniędzmi wszędzie żyć można. Moja skarbonka jest już niemal pełna i w dwadzieścia cztery godziny mogę położyć rękę na kasach mego pana. Książę zdaje się upadać. Jeżeli rzeczy nie poprawią się do jutra, pakuję walizkę i jadą szukać klimatu, który lepiej będzie służył memu delikatnemu zdrowiu. Cóż u dyabła! Od dziś do jutra bomba nie zdąży chyba wybuchnąć.
Kokardas i Paspoal obiecywali że się podwoją, aby położyć koniec niepewnościom księcia Gonzagi. Byli ludźmi honorowymi. Siedzieli niedaleko w szynku jedząc i pijąc za czterech.
Twarze ich promieniały radością.
— Nie umarł do kroćset! — mówił Kokardas, podając kubek.
Paspoal go napełnił i powtórzył.
— Nie umarł!
I wypili obaj za zdrowie kawalera Henryka Lagardera.
— A do dyabła! — zaczął znowu Kokardas. — Należą się dobre ciosy płazem za te wszystkie głupstwa, któreśmy popełnili od wczoraj, wieczór!
— Byliśmy pijani, mój szlachetny przyjacielu, — odparł Paspoal. — Pijaństwo jest łatwowierne. Zresztą zostawiliśmy go w takiej złej sytuacyi!
— Czyż jest zła sytuacya dla tego gałgusa! — zawołał z zapałem Kokardas. — Nie bój się! Teraz chociażbym go zobaczył naszpikowanego jak pulardę, jeszcze powiem: “Do licha, wydobędzie się z tego!”
— To prawda — szepnął Paspoal pijąc małymi łykami — że to ładna sztuczka! To nas wbija w dumę, żeśmy się przyczynili do jego edukacyi.
— Mój drogi, wypowiedziałeś moje własne uczucia! Niech nas ukarze jak zechce, a ja jestem jego duszą i ciałem!
Paspoal postawił pustą szklankę na stole.
— Szlachetny przyjacielu — zaczął, — jeżeli wolno mi zwrócić ci uwagę to powiem że twe intencye są dobre, ale fatalna słabość do wina....
— Do kata! — przerwał Kokardas — słuchaj lebiodo! Byłeś trzy razy więcej pijany ode mnie.
— Dobrze! Dobrze! Jeżeli tak się na to zapatrujesz! Hola dziewczyno nowy dzbanek!
Ujął w swe długie i chude palce kibić dziewczyny objętości beczki. Kokardas patrzył na niego z litością:
— Ej, drogi przyjacielu — powiedział. — Widzisz słomkę — w oku bliźniego, a w swojem i belki nie dostrzegasz!
Tego rana, gdy przyszli do Gonzagi byli zupełnie pewni, że Lagarder zginął nagłą śmiercią. Tembardziej że o świcie byli w jego mieszkaniu na ulicy Chantre, gdzie znaleźli drzwi wyłamane. Dom zastali pusty. Sąsiedzi nie wiedzieli, co się stał ani z piękną panną, ani z Franciszką ani z Jankiem. Na pierwszem piętrze przy szkatule, o wyłamanym zamku zobaczyli kałużę krwi. Stało się: zbójcy którzy napadli na różowe domino tej nocy, powiedzieli prawdę: Lagarder umarł!
Dopiero Gonzaga rozbudził w nich nadzieję przez swe zlecenia. Książę żądał, aby znaleziono trupa jego śmiertelnego wroga. Gonzaga miał ku temuu bezwtąpienia ważne powody Dla naszych przyjaciół nie trzeba było więcej, aby pić zdrowie żywego Lagardera. Co do drugiej części ich misyi: wyszukania obrońców Aurory to była już sprawa załatwiona. Kokardas napełnił kubek i rzekł po chwili:
— Trzeba wymyślić historyjkę, moja skorupko.
— Dwie historye — odparł braciszek Paspoal: — jedną dla ciebie i jedną dla mnie.
— Ja jestem napół Gaskoóczykiem, napół Prowansalczykiem, historyjki nic mnie nie kosztują.
— A ja jestem Normandczykiem! Zobaczymy, która historyjka będzie lepsza.
— Zdaje mi się, że mnie wyzywasz, lebiodo?
— Po przyjacielsku, szlachetny przyjacielu. To są tylko zresztą zabawki dla dowcipu. Pamiętaj jednak że w naszych historyjkach po winniśmy znaleźć trupa naszego Paryżanina.
Kokardas wzruszył tylko ramionami.
Zawcześnie jeszcze było, aby wracać do pałacu. Kokardas i Paspoal poczęli układać historyjki. Zobaczymy, który lepiej umiał opowiadać.
Tymczasem zasnęli, położywszy głowy na stole i niewiadomo, którv otrzymałby palmę pierwszeństwa za głośne i donośne chrapanie.

II.
KAPRYS GARBUSA.

Książę Gonzaga i jego wierny Pejrol zeszli ze schodów pałacu na podwórzec, gdzie giełda już szalała. Gonzaga trzymał w ręku dużą kopertę, przy której wisiały trzy pieczęcie na jedwabnych sznurkach. Gdy garbus, podający w tej chwili plecy do podpisu jakiemuś kupcowi, ujrzał tę kopertę, krew gwałtownie napłynęła mu do bladej twarzy. Nie drgnął nawet, ale od tej chwili nie spuszczał z oczu Gonzagi i Pęjrola.
— Co porabia księżna? — zapytał książę.
— Księżna nie zmrużyła oczu tej nocy odparł służalec — panna służąca słyszała jak powtarzała: “Przetrząsnę cały Paryż, „ale ją znajdę!”
— Na Boga! — wyszeptał Gonzaga. — Gdy by zobaczyła tę dziewczynę z ulicy Chantre, wszystkoby przepadło!\
— Jest podobieństwo? — zapytał Pejrol.
— Zobaczysz: dwie krople wody. Czy pamiętasz Neversa?
— Tak — odparł Pejrol. — Był to piękny młodzieniec.
— A ona jest jego córką; piękna jak anioł. To samo spojrzenie, ten sam uśmiech.
— Już się uśmiecha?
— Jest razem z cloną Kruz, znają się i clona Kruz ją pociesza. Jednak to mnie kosztuje patrzyć na to dziecko! Gdybym ja miał taką córkę, Pejrolu!.... Ale to szaleństwo! Czego mam żałować? Czyż robiłem zło dla zła? Mam cel własny idę do niego. Jeżeli są przeszkody...
— Tem gorzej dla nich! — szepnął Pejrol z uśmiechem.
Gonzaga pociągnął ręką po czole. Pejrol dotknął palcem koperty.
— Wasza książęca mość sądzi, żeśmy dobrze trafili?
— Niema wątpliwości — odparł Gonzaga — pieczęć Neversa i kaplicy parafialnej Kajlusów.
— Wasza ekscelneya sądzi, że to są kartki wyrwane z tego słynnego rejestru?
— Jestem tego pewny.
— Można zresztą przekonać się o tem, otworzywszy kopertę.
— Co ty mówisz! — zawołał książę. — Złamać pieczęcie! Piękne nienaruszone pieczęcie! Do dyabła każda z nich warta tuzina świadków. Złamiemy pieczęcie, przyjacielu Pejrolu, gdy przyjdzie czas na to, gdy przedstawimy radzie familjnej prawdziwą dziedziczkę Neversa.
— Prawdziwą? — powtórzył mimowoli Pejrol.
— Tę, która powinna być dla nas prawdziwą. I prawda ukaże się z tego jasna jak słońce.
Pejrol się skłonił. Garbus ciągle patrzył i nadsłuchiwał.
— Ale co zrobimy z tą drugą dziewczyną, mówię, o tej która ma uśmiech i spojrzenie Neversa?
— Przeklęty garbus! — zawołał kupiec, piszący w tej chwili na plecach Ezopa. co się tak ruszasz?
Rzeczywiście garbus uczynił ruch mimowolny w stronę Gonzagi.
Książę się zamyślił.
— Zastanawiałem się nad tem — rzekł jak by do siebie, — co byś ty zrobił z tą dziewczyną poczciwy Pejrolu, gdybyś był na mojem miejscu?
Służalec uśmiechnął się niedwuznacznie. Gonzaga zrozumiał go widocznie, bo odparł prędko:
— Nie, nie! Nie chcę. Mam myśl inną. Powiedz mi, który z naszych satelitów jest najbardziej zatracony i zgubiony?.
— Chaverny — odparł bez wahania Pejrol.
— Stójże spokojnie, garbusie! — zawołał nowy przekupień.
— Chaverny! — powtórzył Gonzaga, którego twarz rozjaśniła się nagle. — Lubię tego chłopca, ale mnie krępuje; to mnie od niego uwolni.
Tymczasem tłum na dziedzińcu krzyczał, ruszał się, kotłował. Kupowano, sprzedawano na wszystkie strony, niekiedy dochodziło do bijatyki.
Bóg wie, ile garbus miał w tej chwili roboty; nie spuszczał jednak z oka Gonzagi i dobrze usłyszał nazwisko Chaverny’ego.
— Zamykają! Zamykają! — wrzeszczał tłum. — Spieszmy się! Spieszmy się!
Była już piąta. W tej chwili na dziedzińcu ukazali się przyjaciele Gonzagi.
— Co wasza ekscelencya chciała mi powiedzieć o Chaverny’m? — zapytał jeszcze Pejrol.
Gonzaga oddawał ukłon właśnie swym stronnikom wyniosłym i protekcyonalnym ruchem głowy. Od dnia wczorajszego urósł jeszcze w stosunku do swych pochlebców.
— Chaverny? — powtórzył z roztargnieniem. — Ach, tak Chaverny. Muszę się najpierw rozmówić z tym garbusem.
— A ta młoda dizewczyna? Czy to nie jest niebezpiecznie zostawiać ją w pawilonie?
— Bardzo niebezpiecznie. Nie zostanie tam długo. Kiedy o tem pamiętam, chcę cię uprzedzić, poczciwy Pejrolu, że będziemy dziś wieczorem jeść kolacyę u dony Kruz, będzie to poufne zebranie. Przygotuj wszystko, co potrzeba.
Dorzucił kilka stów na ucho Pejrolowi, który skłonił się, mówiąc:
— To wystarczy, ekscelencyo.
— Garbusie! — zawołał niezadowolny przekupień. — Skaczesz jak waryat! Zapomniałeś swego rzemiosła, trzeba będzie znowu wezwać Wieloryba.
Pejrol już się oddalał, gdy Gonzaga znowu go przyzwał.
— Znajdź mi zaraz Chaverny’ego — rzekł.
— Żywego lub umarłego, chcę Chaverny’ego! Garbus wstrząsnął plecami na których właśnie podpisywano.
— Jestem zmęczony — powiedział. — Oto dzwonek, potrzebuje spoczynku. Rozległ się dźwięk dzwonu odźwierni przechadzali się brzęcząc kluczami. W kilka minut potem słychać było stuk zamykanych drzwiczek.
Każdy lokator miał swój klucz i towary niesprzedane lub wymienione, pozostawały w budkach.
Navail, Taranne, Oriol i ich towarzysze zbliżyli się do Gonzagi z nizkimi pokłonami. Gonzaga patrzył na garbusa, który siedział na bruku koło swej budy i zdawało się, że wcale nie ma zamiaru wychodzić. Spokojnie liczył zawartość swojego worka skórzanego, i pozornie przynajmniej, czynność ta sprawiała mu duża przyjemność.
— Przyszliśmy dziś rano dowiedzieć się o twoje zdrowie kuzynie, — rzekł Navail.
— I z radością dowiedzieliśmy się, — dorzucił Noce, — że wasza książęca mość nie odczuł zbytecznie zmęczenia wczorajszego balu.
— Coś więcej męczy niż przyjemność, to niepokój.
— Rzeczywiście — rzekł Oriol, który także chciał wetknąć jakie słowo, za jakąbądź cenę — rzeczywiście niepokój.. ja jestem taki Gdy się jest niespokojnym..
Zwykle Gonzaga był łaskawym księciem i przychodził dworakom z pomocą, gdy się gubili w słowach, ale teraz pozwolił Oriolowi stracić grunt pod nogami.
Tymczasem garbus skończył liczenie pieniędzy, zawiązał worek sznurkiem i zamierzał wejść do budy.
— Hola, Ezopie — zawołał odźwierny, — czy myślisz tu nocować?
— Tak, przyjacielu — odparł garbus — przyniosłem wszystko, co potrzeba.
Odźwierny wybuchnął śmiechem.
Navail i ich towarzysze poszli za jego przykładem, tylko Gonzaga zachował poważną minę.
— No, no! — rzekł jednak odźwierny, — bez żartów, mój mały! Wynoś się, prędko! Garbus zamknął mu drzwi przed nosem, a gdy odźwierny silnie kopnął kilka razy w budę, w okienku pod dachem ukazała się blada twarz garbusa.
— Sprawiedliwości, ekscelencyo! — zawołał.
— Sprawiedliwości — powtórzyli dworacy wesoło.
— Szkoda, że niema tu Chavernyego — dorzucił Navail. — Onby potrafił oddać tę ważną uroczystą sentencyę.
Gonzaga jednym ruchem nakazał milczenie.
— Wszyscy powinni odejść na dźwięk dzwonu rzekł — taka ustawa.
— Ekscelencyo! — zaprzeczył Ezop tonem stanowczym i suchym jak adwokat, dochodzący do wniosków. — Proszę, aby wasza książęca mość raczył zauważyć, że ja nie jestem na — równych z innymi prawach. Tamci nie wynajęli budy pańskiego psa.
— Dobrze powiedziano! — wołali jedni.
— Co to znaczy — pytali inni.
— Czy Medor — odparł garbus — miał czy nie zwyczaj spania w swej budzie?
— Dobrze wykręcił! Dobrze!
— Jeżeli Medor miał zwyczaj (a mogę tego dowieść) spania w swej budzie, ja, który posiadłem za trzydzieści tysięcy franków prawa i przywilej Medora, ja zamierzam postępować jak on i nie wyjdę stąd, chyba mię siłą wyrzucą.
Teraz Gonzaga także się uśmiechnął. Skinął twierdząco głową. Odźwierny się usunął.
— Chodźno tu — rzekł książę.
Ezop w jednej chwili wyszedł z budki.
Zbliżył się i skłonił jak dobrym kamratom.
— Dlaczego chcesz tu mieszkać? — zapytał Gonzaga.
— Ponieważ miejsce jest pewne, a ja mam pieniądze.
— Czy myślisz, żeś zrobił dobry interes wynajmując tę budę?
— Złoty interes, ekscelencyo, z góry wiedziałem o tem.
Gonzaga położył mu rękę na ramieniu, garbus jęknął z bólu.
Raz się już to zdarzyło w sieni pałacu regenta.
— Co ci się stało? — zapytał książę zdziwiony.
— Pamiątka z balu, ekscelencyo, zadraśnięcie.
— Zadużo tańczył — zawołano.
Gonzaga rzucił na swych służalców spojrzenie pełne pogardy.
— Macie ochotę drwić sobie z niego, panowie — przemówił, — ja także, może. Ale popełniliśmy błąd wielki i on mógłby z nas zadrwić!
— O, ekscelencyo!.. — wtrącił skromnie Ezop.
— Mówię, co myślę, panowie — ciągnął da lej Gonzaga — oto wasz mistrz.
Miano ochotę zaprotestować.
— Oto wasz mistrz — powtórzył książę, — on sam oddał mi większą usługę niż wy wszyscy razem. Obiecał nam Lagardera na balu i mieliśmy Lagardera.
— Gdyby wasza książęca mość mnie to polecił.. — zaczął Oriol.
— Panowie — mówił dalej Gonzaga, nie zwracając uwagi na słowa Oriola — nie tak to jednak łatwo kręcić Lagarderem. Pragnę abyśmy się na nowo o tem przekonali.
Wszyscy zwrócili na księcia pytające spojrzenia.
— Możemy mówić otwarcie — rzekł Gonzaga — sądzę, że przywiążę do siebie tego chłopca, mam do niego zaufanie.
Garbus napuszył się z dumą. Książę ciągnął dalej.
— Mam zaufanie i powiem przed nim to samo, co przed wami panowie; Jeżeli Lagarder nie umarł, jesteśmy w śmiertelnem niebezpieczeństwie.
Zapanowała cisza. Garbus miał minę najbardziej zdziwioną.
— A więc pozwoliliście mu umknąć? — wyszeptał.
Nie wiem moi ludzie się spóźniają. Jestem niespokojny. Dałbym wiele, aby wiedzieć czego się trzymać.
Finansiści i szlachcice starali się pokazać dobre miny. Byli między nimi odważni: Navail, Noce, Gironne, Montobert, dali tego dowody ale trzej bankierzy, szczególniej Oriol byli bardzo bladzi, a baron Batz zieleniał.
— Jesteśmy dzięki Bogu dosyć liczni i dość silni.. — zaczął Navail.
— Mówisz, nic nie wiedząc — przerwał Gonzaga — życzę wam, aby żaden z was nie drżał więcej odemnie, gdy trzeba będzie zadać cios stanowczy.
....— Na Boga, książę! — zawołano ze wszystkich stron. Jesteśmy ci wszyscy oddani.
— Wiem to dobrze, panowie — odparł sucho książę — dlatego odpowiednio się urządziłem.
Jeżeli był tu kto niezadowolony, nie dał po sobie tego poznać.
— Tymczasem — kończył Gonzaga — załatwijmy się z przeszłością. Przyjacielu, oddałeś mi wielką przysługę.
— Co to znaczy, ekscelencyo!..
— Żadnej skromności, proszę bardzo. Dobrze pracowałeś, żądaj nagrody.
Garbus ciągle trzymał w ręku skórzany worek; teraz zaczął go miętosić.
— Naprawdę — bąknął — to niczego nie warte.
— Do stu katów! — zawołał Gonzaga. — Chcesz więc prosić o wielką nagrodę?
Garbus spojrzał mu prosto w oczy i nic nie odpowiedział.
— Raz ci to już mówiłem — ciągnął książę trochę zniecierpliwiony — niczego za nic nie przyjmuję, przyjacielu. Dla mnie każda usługa za darmo jest zbyt droga, bo ukrywa w sobie zdradę. Żądaj zapłaty, tego chcę.
— No, Ezopie — wołała wesoła banda — wypowiedz życzenie: oto król dobrych geniuszów!...
— Ponieważ wasza królewska mość życzy sobie tego — zaczął garbus z rosnącem zmięszaniem, — ale skąd wziąć śmiałość, aby o to prosić ekscelencyi?
Opuścił oczy, rzucił worek i bąkał:
— Wasza książęca mość będzie się śmiał, jestem tego pewny.
— Idę o sto luidorów, że nasz Ezop jest zakochany! — zawołał Navail.
Odpowiedział mu głośny wybuch śmiechu. Tylko Gonzaga i garbus nie brali udziału w tej wesołości. Gonzaga rozumiał, że będzie jeszcze potrzebował garbusa. Książę był chciwy, ale nieskąpy, pieniądze nic go nie kosztowały: gdy było potrzeba umiał je rozdawać pełnemi garściami. W tej chwili jednego tylko pragnął: posiąść ten tajemniczy instrument. Tak też manewrował, aby dojść do tego podwójnego celu. Jego pochlebcy nietylko mu nie przeszkadzali, ale nawet czynili widoczniejszą jego łaskawość dla małego garbusa.
— Dlaczego nie miałbym być zakochany? zapytał poważnie. — Jeżeli jest zakochany a odemnie zależy by był szczęśliwy, przysięgam, że nim będzie. Są usługi, które się opłaca nietylko pieniędzmi.
— Dziękuję waszej książęcej mości — rzekł garbus wzruszonym głosem. — Zakochany, ambitny, ciekawy — czy ja wiem, jakie imię nadać tej namiętności, która mnie dręczy? Ci panowie się śmieją, mają racyę; a ja cierpię!
Gonzaga podał mu rękę. Garbus ją pocałował, ale usta jego zadrżały. Mówił dalej tonem tak dziwnym, że rozpustna banda straciła ochotę do śmiechu.
— Ciekawy, ambitny, zakochany, co znaczy imię tego co boli? Śmierć jest śmiercią, czy przychodzi z gorączki, od szpady, czy od trzciny.
Wstrząsnął nagle gęstą czupryną, wzrok jego błyszczał.
— Człowiek jest mały — mówił — ale porusza światem. Czyście widzieli kiedy morze, wielkie morze w gniewie? Czyście widzieli wysokie fale, rzucające w szaleństwie wzburzoną pianę na przysłonięte chmurami oblicze nieba. Czyście słyszeli ten głos straszliwy i głęboki, straszliwszy nawet i głębszy od głosu piorunu? To ogromne — ogromne; Nic się temu nie oprze, nawet granity wybrzeża, które muszą runąć, podmyte morskiemi falami. Mówię wam i sami to wiecie — to potężne! A jednak jakaś deska unosi się na tej otchłani, krucha deska, która drży i kołysze się, a na tej desce, co spoczywa. Jeszcze istota słabsza, która zdaleka wydaje się mniejszą od ptaszka małego: to człowiek. On nie drży, nie wiem, jaka magiczna siła jest pod jego słabością, czy z nieba pochodzi, czy z piekła? Człowiek (to stworzenie bez skrzydeł, bez szponów), człowiek mówi “chcę” i ocean jest zwyciężony.
Słuchano go w milczeniu. Garbus wydał się im zupełnie innnym w tej chwili.
— Człowiek jest mały — mówił dalej — zupełnie mały! — Czyście kiedy widzieli płomienną grzywę pożaru? Miedziane niebo, ku któremu się wznosi dym, jak kopuła, ciężki i gęsty? Noc jest, noc ciemna, ale kształty domów wyłaniają się z cieniów przy strasznym świcie. Dom płonie, czyście widzieli? To pełne grozy i wspaniałości. Dom płonie, jak ruszt rozżarzony, jakby czeluście otwarte, poza któremi widać piekło. To też wielkie i szalone, jak burza, groźne, jak morze. Nie można walczyć przeciw temu, nic! Ogień zmienia marmur na proch, łamie i topi żelazo, w popiół obraca olbrzymie pnie starych dębów. A jednak na płonących murach, które goreją i walą się, między falującymi płomieniami, podżeganymi wiatrem widać cień jakiś, czarny przedmiot, próchno, atom: to człowiek. Nie boi się ognia, jak nie bał się wody. Jest królem i mówi “Chcę” Bezsilny ogień sam się pożera i umiera.
Garbus obtarł pot z czoła. Powiódł dokoła zuchwałem spojrzeniem i zaśmiał się swym śmiechem suchym i skrzeczącym.
— He, he, he! — śmiał się, widząc, że jego słuchacze zadrżeli. — Dotąd prowadziłem marne życie. He, he, he! Nędzny jestem, alem człowiek! Dlaczegóżbym nie miał być zakochanym, dobrzy panowie? Dlaczego nieciekawym? Dlaczego nie ambitnym? Nie jestem już młody, nigdy młody nie byłem. Uważacie mnie za brzydkiego, prawda? Dawniej byłem jeszcze brzydszy. To przywilej brzydoty; wiek używa ją, jak piękność. Wy tracicie ja zyskuję, na cmentarzu będziemy wszyscy jednakowi.
Zaśmiał się szyderczo.
— Coś gorszego od brzydoty, to nędza mówił dalej. — Byłem biedny, nie miałem rodziców; myślę, że mój ojciec i matka przestraszyli się mnie, gdy się urodziłem i wyrzucili precz, na dwór, moją kołyskę. Gdy otworzyłem oczy, ujrzałem nad sobą szare niebo z którego deszcz padał zimny na moje biedne drżące ciało. Jakaś kobieta karmiła mnie swem mlekiem? Kochałbym ją. Nie śmiejcie się! Jeżeli ktokolwiek modli się za mnie w niebie, to chyba cna. Pierwsze wrażenie sobie przypominam to wrażenie bólu z otrzymywanych uderzeń. O tem, że istnieję, dowiedziałem się w bólu od batów, rozdzierających me ciało. Łóżkiem mojem był bruk; jedzeniem — resztki, zostawione przez psa sytego. Dobra szkoła, panowie, dobra szkoła! Żebyście wiedzieli, jaki ja jestem twardy na niedolę! Szczęście dziwi mnie i upaja, jak krople wina zawracają głowę tym którzy pijają tylko wodę....
— Ty musisz wiele nienawidzieć! — wyszeptał Gonzaga.
— Tak, tak, ekscelencyo, wiele. Słyszałem nieraz, jak szczęśliwi żałowali swych pierwszych lat młodości, ja od dziecka miałem nienawiść w sercu. Czy wiecie, co mnie czyniło zazdrosnym? To radość innych. Inni byli piękni, inni mieli ojców i matki. Czy oni mieli przynajmniej litość nad tym który był sam nieszczęśliwy? Nie. Tem lepiej! Drwiny i wzgarda sformowały mi i zahartowały duszę. To czasami zabija, mnie to nie zabiło. Złość innych dodała mi siły. Gdy stałem się człowiekiem silnym, czy mnie to uczyniło złym? Panowie tych którzy byli moimi wrogami, niema już, więc nie mogą powiedzieć....
Było coś tak dziwnego i niespodziewanego w tych słowach, że wszyscy w milczeniu słuchali. Ci ludzie zepsuci, jakby nagle złapani, stracili drwiący uśmiech. Gonzaga słuchał uważnie i ze zdziwieniem. Wrażenie tych słów było, jak zimno, które się odczuwa na dźwięk groźby niewidzialnego wroga.
— Gdy byłem silny — ciągnął dalej garbus — miałem jedno pragnienie, chciałem być bogatym. Przez lat dziesięć, a może i więcej pracowałem wśród śmiechu i wymyślam Pierwszy grosz jest trudny do zdobycia, drugi łatwiejszy trzeci sam przychodzi. Trzeba dziesięć groszy na dziesiątkę, dwadzieścia dwudziestek na luidora. Krwawym potem zdobyłem pierwszego luidora, zachowałem go. Gdy jestem bardzo zmęczony, przypatruję się mu: widok jego ożywia moją dumę, a duma jest siłą człowieka. Grosz po groszu, luidor po luidorze zbierałem. Nie jadłem do syta, zato piłem ile chciałem, bo woda w fontannach nic nie kosztuje. Ubierałem się w łachy, spaleni na kamieniach. Skarb mój się powiększał: zbierałem, zbierałem ciągle!
— Jesteś więc skąpcem? — przerwał Gonzaga, z pośpiechem, jakby odczuł zaciekawienie lub przyjemność, odkrywając słabą stronę w tej dziwnej istocie.
Garbus wzruszył ramionami.
— Bógby dał, eskcelencyo, abym był skąpcem — odparł, — gdybym mógł kochać te biedne grosze, jak kochanek kocha swą kochankę! To jest namiętność! Użyłbym całego życia na jej zaspokojenie. Co za szczęście posiąść cel w życiu, pretekst do wysiłków i istnienia! Ale nie każdy, kto chce, może być skąpcem. Długo żywiłem nadzieję że stanę się skąpcem, ale nie mogłem być i nie jestem skąpy.
Westchnął głęboko i skrzyżował ręce na piersiach.
— Miałem jeden dzień szczęścia — mówił dalej. Zacząłem liczyć moje skarby, cały dzień rozmyślałem nad tem, co z niemi zrobię miałem dwa, trzy razy tyle, niż myślałem, powtarzałem sobie w upojeniu: “Jestem bogaty! Jestem bogaty! Kupię sobie szczęście!“ Obejrzałem się dokoła siebie, nikogo nie było; spojrzałem w lustro: zmarszczki i siwe włosy.... już siwe! Czy to nie wczoraj bito mnie, jak dziecko? “Lustro kłamie!“ — zawołałem. Stłukłem lustro. Jakiś głos mi szeptał: “Dobrze zrobiłeś! Tak trzeba postępować z zuchwalcami, którzy, tu na ziemi, mówią szczerze!” I ten sam głos powtarzał: “Złoto jest piękne! Złoto jest młode! Siej złotem garbusie starcze! Siej złotem, a będziesz zbierał młodość i piękność! Kto tak mówił ekscelencyo! Wiedziałem dobrze, że jestem szalony. Wyszedłem. Szedłem prosto przed siebie ulicami, szukając jednego życzliwego spojrzenia, jednego uśmiechniętego do mnie oblicza. “Garbus! Garbus!” powtarzali ludzie, do których wyciągałem rękę. “Garbus! Garbus!” wołały kobiety, do których rwało się moje serce. “Garbus! Garbus! Garbus!“ I śmiano się. A więc to kłamstwo, że złoto jest królem świata.
— Trzeba było pokazywać swe złoto! — zawołał Navail.
Gonzaga stał zamyślony.
— Pokazywałem — odparł garbus — ręce się wyciągały, nie aby moją uścisnąć, lecz żeby szperać w mej kieszeni. Chciałem ściągnąć do siebie przyjaciół, kochankę — sprowadziłem tylko złodziejów. Wy jeszcze się śmiejecie, a ja płakałem, płakałem krwawemi łzami. Ale płakałem tylko noc jedną. Przyjaźń, miłość, to zbytek, szaleństwo! Wszak rozkosze tego świata kupić może każdy!....
— Przyjacielu! — przerwał Gonzaga zimne i wyniośle. — Czy dowiem się w końcu, czego chcesz ode mnie? — Dochodzę do tego, ekscelencyo, — odpowiedział garbus, który raz jeszcze zmienił ton mowy. — Wyszedłem znowu z mojej kryjówki jeszcze nieśmiały, ale pamiętny. Żądza używania zapaliła się we pinie; stałem się filozofem. Chodziłem, błądziłem, badałem skąd wieje wiatr rozkoszy....
— I cóż? — zapytał Gonzaga.
— Książę panie — odrzekł garbus z ukłonem — wiatr zawiał od ciebie.

III.
GASKOŃCZYK I NORMANDCZYK.

Było to powiedziane tonem ogromnie zabawnym. Już to garbus umiał nastrajać humory — wszyscy towarzysze Gonzagi, jak i on wy buchnęli wesołym śmiechem.
— Ha, ha, ha! — śmiał się książę — wiatr zawiał z naszej strony!
— Tak wasza ekscelencyo. Przybiegłem tutaj i odrazu uczułem, że jestem w dobrem miejscu. Nie umiem określić jaka to woń owionęła i opanowała mózg mój, zapewne woń szlachetnych i wyższych rozkoszy. Więc zatrzymałem się, aby zaczerpnąć oddechu tej woni.... To tak upaja, ekscelencyo; lubię to.
— Jaki znawca! — rzekł Oriol.
Garbus spojrzał mu prosto w oczy.
— A pan który dźwigasz w nocy ciężary — rzekł cicho — możesz najlepiej rozumieć, jak te się jest zdolnym do wszystkiego aby tylko módz zaspokoić żądzę.
Oriol zbladł. Montobert wykrzyknął:
— Co on chce przez to powiedzieć?
— Wytłómacz się, przyjacielu! — rozkazał Gonzaga.
— Ekscelencyo — odrzekł dobrodusznie garbus — wytłómaczenie nie będzie długie. Wszak pamiętacie, panowie, żem miał zaszczyt wyjść wczoraj z Palais-Royal jednocześnie z wami. Widziałem dwóch panów, zaprzęgniętych do noszy, a że to nie jest rzecz całkiem zwykła, pomyślałem sobie, że musieli być dobrze za to zapłaceni.
— Czyżby on wiedział?.... — szepnął Oriol ze strachem.
— Co było na tragach? — przerwał garbus naturalnie. — Stary szlachcic pijany, któremu potem miałem zaszczyt podać ramię i odprowadzić do domu.
Gonzaga spuścił oczy, mieniąc się cały na twarzy. W oczach wszystkich obecnych malowało się najgłębsze zdziwienie.
— A może wiesz również — zapytał cicho Gonzaga — co się stało z panem Lagarderem?
— He, he! — zaśmiał się garbus. — Pan Żandry ma dobrą szpadę i i tęgą rękę. Byłem tuż obok niego, gdy uderzał, i zaręczam, że cios był znakomity. Ci których książę wysłał na wywiady, opowiedzą resztę.
— Spóźniają się bardzo! Ano, trzeba czasu. Mistrz Kokardas i braciszek Paspoal....
— To ty ich znasz? — przerwał Gonzaga.
— Wasza ekseelencyo, ja znam mniej więcej wszystkich.
— Tam do licha! Przyjacielu, czy ty wiesz że ja nie lubię takich, którzy znają tylu ludzi i wiedzą tyle rzeczy?
— Tak, ekscelencyo — odpowiedział spokojnie garbus — to może być niebezpiecznem, przyznaję; ale może też czasem do czego posłużyć. Bądźmy sprawiedliwi. Gdybym ja nie znał pana Lagardera....
— Dyabeł wie, czy jabym się posługiwał tym człowiekiem! — mruknął Navail za plecami Gonzagi, sądząc, że nikt nie słyszy, ale garbus natychmiast odpowiedział:
— I nie miałbyś pan racyi.
Wszyscy inni zresztą podzielali zdanie Nayaila.
Gonzaga wahał się. A garbus ciągnął dalej jakby igrał jego niepewnością;
— Gdyby mi nie przerwano, z góry odpowiedziałbym na wszystkie nasze podejrzenia. Otóż gdym po raz pierwszy stanął na progu waszego domu, ekscelencyo, i ja również wahałem się, rozważałem wątpiłem. Widziałem raj; raj, którego pożądałem; nie ten, który obiecuje Kościół, lecz raj Mahometa, ze wszystkiemi rozkoszami, ziemskiemi: piękne kobiety, dobre wino, nimfy w wieńcach kwiatowych i pieniący się złotem nektar. Byłżem gotów na wszystko, ażeby wejść do tego ponętnego Edenu? Zapytywałem się siebie o to, zanim wszedłem i wszedłem, wasza ekscelencyo.
— Ponieważ czułeś się gotowym na wszystko? — zapytał Gonzaga.
— Na wszystko! — odpowiedział garbus stanowczo.
— Wielki Boże! Co za szalona żądza rozkoszy i przepychu!
— Od lat czterdziestu o tem marzę; żądzo płodzą się pod memi siwemi włosami.
— Słuchaj — rzekł książę — szlachectwo można kupić, zapytaj o to Oriola!
— Nie chcę szlachectwa które się kupuje.
— Zapytaj Oriola, czy ono mu cięży?
Ezop wskazał na garb swój komicznym ruchem.
— Czy nazwisko waży tyle, co to?
A potem zaczął tonem poważnym:
— Nazwisko czy garb, to są ciężary, które mogą zgnieść tylko umysłowo słabych. Ja jestem za małą osobistością abym się mógł porównywać z takim poważnym finansistą, jak p. Oriol. Jeżeli jednak nazwisko gniecie go, tem gorzej dla niego; mój garb wcale mi nie przeszkadza. Przecież sam marszałek Luksemburg jest garbatym! A czy nieprzyjaciel widział jego plecy w bitwie pod Nerwinde? Bohater komedyi neapolitańskich, ów, któremu nikt oprzeć się nie może, Pulcinello, też jest garbusem. Tyrteusz był garbusem i kulawym; Wulkan, twórca piorunu, również był garbatym i kulawym. A Ezop, którego imieniem ochrzciliście mnie, miał także garb, a w nim całą swą mądrość. A garb olbrzyma Atlasa — to świat cały. Nie porównywając mego garbu ze wszystkimi tamtymi sławnymi garbami, muszę przyznać, że mój też wart nie mało, bo mi przy nosi pięćdziesiąt tysięcy dukatów dziennie, więc kontent jestem bo w nim jest złoto!
— Jest w nim i rozum, mój przyjacielu — rzekł Gonzaga. — I obiecuję ci, że będziesz szlachcicem.
— Ślicznie dziękuję, ekscelencyo. Kiedyż to?
— Do kata! Jak mu pilno!
Potrzeba na to trochę czasu — odrzekł książę.
— Tak, tak. Powiedzieliście panowie racyę: mnie bardzo pilno — mówił garbus. — Ekscelencyo, proszę mi wybaczyć; ale powiedziałeś mi kiedyś, że nie lubisz przyjmować usług darmo, to mnie ośmiela, że dopomnę się o zapłatę natychmiast.
— Natychmiast? — zawołał książę. — Ależ to niepodobna!
—Przepraszam waszą ekscelencyę, ale tu nie chodzi o prawa szlacheckie.
I zbliżając się, rzekł tonem poufałym:
— Nie jest to chyba konieczne być szlachcicem, aby, naprzykład, usiąść obok pana Oriola przy dzisiejszej kolacyjce.
Wszyscy wybuchnęli śmiechem, z wyjątkiem Oriola i księcia.
— Więc i o tem już wiesz? — zapytał ostatni marszcząc brwi.
— Dwa słowa, usłyszane przypadkowo.. — tłómaczył się garbus pokornie.
— A więc będzie kolacyjka? Dzisiaj? — zawołano dokoła.
— Ach, książę panie — zaczął garbus z płomieniem w oku. — Żebyście wiedzieli jakie ja cierpię męki Tantala. Odgaduję przeczuwam mały domeczek, z ukrytemi drzwiczkami, zacieniony ogródek: rozkoszny buduar, pokryty miękkimi kobiercami. Na ścianach mnóstwo pięknych obrazów: nimfy i amory, motyle i róże. Widzę salonik, cały w złocie, pełny miłości, uśmiechów. Widzę błyszczące światłem kinkiety żyrandole — oślepiają mi oczy....
Zakrył nerwowym ruchem powieki.
— Widzę kwiaty, oddycham ich wonią.... Ale cóż to wszystko wobec rozkosznych, zachwycających ciał niewieścich.... — wino!....
— Ależ on już pijany, przed ucztą! — zawołał Navail.
— To prawda — rzekł garbus którego oczy naprawdę błyszczały ogniem — jestem pijany.
— Jeżeli wasza ekscelencya sobie życzy — szepnął cicho do ucha Gonzadze Oriol — uprzedzę pannę Nivellę.
— Już uprzedzona — odrzekł książę.
I, jak gdyby chcąc jeszcze podnieść ten szczególny kaprys garbusa, dodał:
— Panowie, to nie będzie taka zwyczajna kolacya, jak inne.
— A co będzie? Kto będzie? Pan Law?
— Czy małpy z jarmarku Saint-German?
— Ale! Znacznie lepiej, panowie, nie zgadniecie — rzekł z uśmiechem Gonzaga — będzie wesele.
Garbus zadrżał, co mu poczytano na karb tej ogromnej ochoty, o jakiej opowiadał.
— Wesele? — powtórzył. — Naprawdę wesele? Po kolacyi?
— Wesele prawdziwe — rzekł Gonzaga. — Prawdziwy ślub z całą ceremonią.
— A kogo żenią? — zawołało całe towarzystwo jednym głosem.
Garbus powstrzymał oddech. W chwili gdy Gonzaga miał odpowiedzieć, na peronie ukazał się p. Pejrol, wołając:
— Wiwat, panowie! Oto nasi wysłańcy.
Tuż za Pejrolem kroczyli z podniesionemi dumnie czołami Kokardas i Paspoal.
— Przyjacielu — zwrócił się Gonzaga do garbusa — nie oddalaj się, nie skończyliśmy jeszcze z sobą.
— Jestem na rozkazy waszej ekscelencyi — odrzekł Ezop, kierując się ku swej budzie.
Myśli jego pracowały z wielkim wysiłkiem; rozważał każde słowo Gonzagi.
Wszedłszy do budy, zamknął drzwiczki i rzucił się na barłóg, wyczerpany.
— Ślub! — szeptał do siebie. — Jakiś skandal! Ale to nie jest zapewne bez celu i związku. Ten człowiek nic nie robi bez celu. Ale co tu jest w tem niegodziwem błazeństwie? Gubię wątek jego planu, a czas uchodzi...
Ścisnął głowę w zaciśniętych kurczowo dłoniach.
— Och! — zawołał z energią. — Czy on chce, czy nie, przysięgam na Boga, że będę z nimi na tej kolacyi.
Tymczasem młodzi hulacy otoczyli Pejrola, dopytując się ciekawie:
— No, więc? No, więc, jakie nowiny?
Sprawa z Lagarderem zaczęła ich osobiście interesować.
— Ale! Te dwa zuchy chcą tylko mówić z jego ekseelencyą.
Kokardas i Paspoal, wypoczęci i pokrzepieni dobrym snem na stole w oberży weneckiej wyglądali jak róże. Przeszli z nosami do góry mimo stojących rzędem dworaków księcia i zatrzymali się przed samym Gonzagą, któremu skłonili się z całą godnością prawdziwych mistrzów sztuki fechtunkowej.
— No, no! — niecierpliwi! się książę, — mówcie prędko!
Kokardas i Paspoal zwrócił się, jak na sprężynach, twarzami do siebie.
— Zaczynaj, mój szlachetny przyjacielu — rzekł Normandczyk.
— Ależ niech Bóg broni, gołąbku — odrzekł Gaskończyk. — Ty zaczynaj!
— Tam do kita! — krzyknął Gonzaga. — Czyż długo jeszcze będziecie nas tak trzymać w niepewności.
Wówczas zaczęli mówić jednocześnie razem donośnym głosem:
— Wasza ekscelencyo, ażeby godnie zasłużyć na wasze zaufanie...
— Milczeć! — zawołał książę z gniewem.
— Mówcie każdy po kolei.
Więc nowej turniej grzeczności, ceregiele. W końcu Paspoal zaczął sam jeden:
— Będąc młodszym i niższym stopniem w zasługach, muszę być posłusznym memu czcigodnemu przyjacielowi i zabieram głos. Zaczynam zatem od zapewnienia, żem spełnił mą misyę pomyślnie. A jeżeli byłem mniej szczęśliwy, niż mój czcigodny przyjaciel, to już nie zależy odemnie.
Kokardas uśmiechał się z dumną miną, gładząc z zadowoleniem potężne wąsiska. Zanim zaczniemy opowiadanie wymownego Paspoala, musimy zdradzić przed czytelnikami, że nasi sympatyczni awanturnicy nie czuli się całkiem pewni i spokojni. Po wyjściu z oberży weneckiej, obaj udali się jeszcze raz na ulicę Chantre. Ale tam nie dostali żadnych wieści o Lagarderze. Co się z nim stało? Nie mieli najlżejszego pojęcia.
— Bądźcie tylko zwięźli — rozkazał Gonzaga.
— I dokładni — dodał Navail.
— Oto cala historya w dwóch słowach — mówił braciszek Paspoal. — Prawda nigdy nie jest długa do opowiadania, a ciebie szukaja południa po czternastej godzinie, to tylko bałamucą innych — takie jest moje zdanie. I jeżeli tak myślę, to wypływa z doświadczenia...
No, ale nie zbaczajmy z drogi. Otóż, tego ranka wyszedłem od księcia pana z jego rozkazami. Wówczas szlachetny mój przyjaciel i ja powiedzieliśmy sobie tak: “Dwie szanse warte dwa razy tyle co jedna; idźmy zatem każdy za innym śladem ”. I rozstaliśmy się przed targiem Niewiniątek. Co uczynił potem mój przyjaciel, nie wiem; co do mnie, udałem się prosto do Palais-Royal, gdzie zastałem robotników, uprzątających dekoracyę w ogrodzie. Mówili między sobą wciąż o jednem i tem samem: pomiędzy namiotem indyjskim a budką odźwiernego była podobno kałuża krwi. Ol! — myślę sobie — to dobrze, jestem pewny, że tutaj pracowały szpady. Poszedłem zobaczyć kałużę krwi, a potem zacząłem szukać śladów i iść za nimi. Ho, ho! trzeba na to dobrych oczu! Przez całą drogę, od namiotu indyjskiego do ulicy św. Honoryusza, wypatrywałem tych śladów na ziemi. “Przyjacielu, coś zgubił? — pytali się lokaje. “Portret mej kochanki” — odpowiedziałem. A oni śmiali się, jak ostatni głupcy. Gdybym chciał mieć portrety wszystkich moich kochanek, dobre musiałbym wynająć mieszkanie, do licha, aby je tam zmieścić!
— Skracaj! — rzekł Gonzaga.
— Wasza ekscelencyo, Staram się, jak umiem najlepiej. — Ano, dobrze! Na ulicy św. Honoryusza tyle przejeżdża wozów i powozów, że ślady zupełnie były zatarte. A więc idę prosto do rzeki...
— Którędy? — przerwał książę.
— Przez ulicę Oratoire — odrzekł Paspoal.
Gonzaga zamienił spojrzenie z dworakami. Gdyby Paspoal mówił o ulicy Pierre-Lescot, utraciłby wiarę natychmiast gdyż awantura Oriola i Montoberta była już wszystkim wiadoma. Ale, rzeczywiście, mógł przecie Lagarder uciekać przez ulicę Oratoire.
Paspoal ciągnął dalej opowiadanie:
— Mówię, jak przed spowiednikiem, prześwietny książę. Na ulicy Oratoire ślady znów stały się widoczne, więc szedłem za niemi do samej rzeki. Ale tam już nic! Jacyś rybacy rozmawiali ze sobą; zbliżyłem się. Jeden z nich o akcencie pikardyjskm, mówił: “Trzech ich było; pan szlachcie, już ciężko ranny, więc mu zabrali worek z pieniędzmi, a potem wrzucili pana szlachcica do rzeki“.
— “Moi panowie — zapytałem grzecznie — czyście widzieli tego szlachcica?“. Ale oni wcale mi na to nie chcieli odpowiedzieć, myśląc zapewne, że jestem z policyi. Więcem zaraz dodał: “Bo, widzicie, należę do domowników tego pana; on się nazywa Saint-Saurin, i jest dobrym chrześcijaninem”.
“Niech Bóg przyjmie duszę jego! — zawołali rybacy. — Tak jest, widzieliśmy go”. — “Jakże był ubrany, moi najserdeczniejsi? — pytałem”. — “Miał na sobie ubranie z białego atłasu, a na twarzy czarną maskę”.
Całe towarzystwo Gonzagi zamieniło z sobą znaczące spojrzenia. Gonzaga kiwał głową. Tylko jeden mistrz, Kokardas, miał na ustach uśmiech sceptyczny. I myślał sobie:
— Moja lebioda nie darmo jest Normandczykiem, ręko Boska! Ale nie bój się! Nie bój! I nasza kolej też przyjdzie.
— O! myślę sobie, dobrze! — ciągnął dalej Paspoal zachęcony widocznem powodzeniem. — Przepraszam, jeżeli nie wyrażam się, jak człowiek pióra; mojem rzemiosłem jest szpada, a powtóre obecność waszej ekscelencyi onieśmiela mię, muszę do tego się przyznać otwarcie. Ale przecie prawda zawsze jest prawdą. Czyń, co ci nakazuje obowiązek, a drwij sobie z tego co o tobie powiedzą! Ano, schodzę pod Luwrem nad brzeg rzeki, na sam dół, idę wciąż aż do Passy, potem do Sevres... Zaraz zobaczycie, panowie, jaką miałem myśl. Zblżam się do mostu Saint-Cloud.
— Sieci! — szepnął Oriol.
— Sieci — powtórzył Paspoal, mrucząc filuternie okiem. — Właśnie pan zgadł.
— Kokardas. — Fiu, fiu, jeszcze możemy coś.
— Nieźle! Nieźle! — pochwalił w duchu zrobić z tego filuta Paspoala!
— A cóżeś wreszcie znalazł w tych sieciach? — zapytał Gonzaga z odcieniem niewiary w głosie.
Braciszek Paspoal odpiął kaftan. Kokardas wytrzeszczył oczy... nie spodziewał się tego. Ale tego, co Paspoal wyciągnął z zanadrza, nie znalazł bynajmniej w sieciach rybackich w Saint-Cloud. On wcale nie widział tych sieci, może ich wcale nie było. To, co Paspoal wyciągnął z zanadrza, znalazł poprostu w mieszkaniu Lagardera, kiedy tam zaszedł po raz pierwszy dzisiejszego rana. Zabrał początkowo bez określonego planu, tak sobie, z dobrego przyzwyczajenia. Nawet Kokardas nie zauważył, kiedy. Był to, ni mniej, ni więcej, tylko płaszcz z białego atłasu, który Lagarder miał na sobie na balu regenta. Paspoal zmoczył go wodą w oberży weneckiej, a teraz podawał Gonzadze, który się cofnął z odrazą. Wszyscy; inni również wzdrygnęli się, gdyż doskonale poznali ubiór Lagardera.
— Ekscelencyo — rzekł potulnie Paspoal — trup był za ciężki; mogłem więc to tylko przynieść.
— Aa!... Korono cierniowa! — myślał Kokardas. — Nie wytrzymam! O, gałgus! On ma talent!
— A widziałeś trupa? — zapytał p. Pejrol.
— Mój panie — odpowiedział braciszek Paspoal zwracając się w stronę pytającego, — jakie to zwierzątka paśliśmy z sobą razem? Ja pana nie tykam. Proszę więc zaprzestać tej niesmacznej poufałości ze mną.
— Odpowiadaj na pytanie — rzekł Gonzaga.
— Woda jest głęboka i mętna — odpowiedział Paspoal. — Boże broń, abym miał twierdzić to, o czem nie mam najzupełniejszej pewności.
— Ano — zawołał nagle Kokardas — właśnie tego czekałem! Gdyby mi był kuzynek skłamał, ręko Boska! nie chciałbym go już nigdy więcej widzieć w mem życiu.
Zbliżył się do Normandczyka i ucałował serdecznie, po rycersku.
— Aleś ty nie skłamał, skorupko moja. Bóg jeden wie, jakim sposobem trup mógłby się znajdować w sieciach Saint-Cloud, kiedy ja go tylko co widziałem o dobre dwie mile stamtąd na lądzie!
Paspoal spuścił oczy. Spojrzenia wszystkich zwróciły się na Kokardasa.
— Kochanku — zaczął ostatni, rozczulając się nad przyjacielem — jego ekscelencya wybaczy mi, że chcę oddać hołd twojej — prawdomówności. Tacy, jak ty, ludzie są rzadkością, a ja dumny jestem iż cię mam za towarzysza broni.
— Przestań — przerwał Gonzaga. — Chcę zadać jeszcze jedno pytanie temu człowiekowi.
Wskazał palcem na Paspoala, stojącego z miną, pełną niewinności i skromności na słodkiem obliczu.
— A owi dwaj zamaskowani obrońcy młodej kobiety w różowem domino — zapytał książę, — czy nic mi o nich nie możesz powiedzieć?
— Przyznaję się waszej książęcej mości, żem cały oddał się tamtej sprawie.
— Nie bój się! — rzekł Kokardas, wzruszając lekko ramionami. — Nie może pytać się poczciwca o to, na co nie jest w stanie dać odpowiedzi. Mój towarzysz, Paspoal, zrobił wszystko, co mógł. A ty, Paspoalu, wiedz, że cię pochwalam. Jestem kontent z ciebie, skorupko moja; jakkolwiek nie mogę powiedzieć, że jesteś zupełnie na równi ze mną. No! No! To byłaby już przesada!
— Jakto? A tyś zrobił więcej od niego? — zapytał nieufnym tonem Gonzaga.
— Troszeńkę, ekscelencyo. Kiedy Kokardas zabiera się do szukania, ręko Boska! znajduje on coś innego, jak szmaty na dnie rzeki.
— No, słuchajmy. Opowiadaj, coś zrobił.
— Ano, przedewszystkiem, muszę się przyznać, że rozmawiałem z tamtymi dwoma hultajami tak, jak rozmawiam w tej chwili z waszą książęcą mością. Secundo, po drugie, widziałam ciało...
— Czy jesteś tego pewny? — zapytał z pośpiechem Gonzaga.
— Naprawdę? Mów, mów! — wołali inni.
Kokardas oparł pięść na biodrze.
— Nie bój się! Trzeba iść porządkiem — rzekł. — Mam zamiłowanie do mego fachu, a ci, co myślą, że pierwszy lepszy może się ze mną mierzyć, są waryatami. Można być dobrym i rzetelnym jak mój kuzynek, Paspoal, ale daleko mu jeszcze do mojego poziomu. Trzeba wyjątkowych sytuacyi i znajomości; instynkt, do licha? Dobre oko, węch, deilikatny słuch, pewny krok, silne ramię, mocne serce. Nie bój się! Wszystko to posiadamy! Rozstając się z mym towarzyszem na targu Niewiniątek, powiedziałem sobie: “Słuchaj, Kokardasie mój gołąbku, zastanów się trochę, proszę cię! Gdzie to znajdują topielców?” Ano, chodziłem od drzwi do drzwi, wtykałem nos w każdą dziurę. Czy znacie, panowie, Czarny-Łeb, tam na ulicy św. Tomasza? Tam zawsze pełno żelastwa! Około drugiej godziny oba hultaje wyszli z pod Czarnego-Łba: “Adieu, ojczyzno! — powiedziałem do nich”. “E, adieu, Kokardasie” Ja ich znam wszystkich, jak ojca i matkę. “Chodźcie no, owieczki! — mówię”. Zaprowadziłem ich do starej fosy opactwa Saint-Germain. Tam porozmawialiśmy z sobą troszeczkę: płazem, na odlew i jeszcze inaczej. Boże miłosierny! Już oni nie będą nikogo bronić na tym świecie, ani we dnie, ani w nocy.
— Jakto? Rozbroiłeś ich? Związałeś? — pytał Gonzaga, który nic nie rozumiał.
Kokardas wykonał ręką ruchy, naśladujące ciosy szpady bardzo wymowne. Potem przybrał dumną postawę i rzekł uroczystym tonem:
— He! Bałwany! Było ich tylko dwóch. A ja, korono cierniowa! połknąłem już w życiu niejednych!

IV.
ZAPROSZENIE.

Paspoal patrzył na swego szlachetnego przyjaciela z zachwytem i rozczuleniem. W głębi pokornego serca uznał się za pokonanego. Cicha i słodka natura, dusza pogodna, bez odrobiny piołunu, godna uwielbienia przez swe skromne cnoty, tak jak Kokardas przez swe rozgłośne zalety!
Dworacy Gonzagi zamienili z sobą pełne podziwu spojrzenia. Zapadła cisza przerywana długiemi szeptami. Kokardas z dumną podkręcał końce potężnych wąsisków.
— Wasza ekscelencya — zaczął — wydał mi dwa polecenia. A więc, jedno skończone! Przechodzę do drugiego: Rozstając się z Paspoalem, powiedziałem sobie: “Kokardasie, skorupko moja, powiedz tak szczerze, gdzie to znajdują trupów? W rzece”. Ano, dobrze! Zanim poszedłem szukać moich dwóch łotrzyków, zacząłem spacerować nad brzegiem Sekwany. Słońce już było dobrze nad Chateletem. Chodziłem, chodziłem, ale nic: po Sekwanie pływały jeno korki. O, psia kość! — myślę sobie — to na nic! Nie moja wina, ale wszystko jedno! Korono cierniowa! Teraz powiedziałem sobie tak: Kokardasie, luby synowcze, uschniesz ze wstydu, jeżeli staniesz przed twym świętym panem, jako ten mdły gołąb, nie spełniwszy jego rozkazów”. “Va bene”! Kiedy się trzyma nitkę, można dojść do kłębka. Przeszedłem przez Nowy-Most i wszedłem na przedmieście św. Jakuba. Co? Paspoal!
— Kokardasie? — odpowiedział słodko Normandczyk.
— Czy ty, lebiodo, przypominasz sobie tego gałgusa Prowansalczyka, rudziaka Massabiu, żebraka z ulicy Canebiere?
— Tak, tak. Powiesili go?
— Ależ nie, korono cierniowa! Piękny chłopak, złote serce! Massabiu zarabia na życie takim sposobem, że panom chirurgom sprzedaje świeże jeszcze ciało ludzkie.
— Przestań — skrzywił się Gonzaga.
— Cóż znowu, ekscelencyo! Niema w niczcm wstydu, ani podłego rzemiosła-. Ale jeżeli nadużywam pańskiej cierpliwości, ręko Boska!
— Przechodź do faktów — rozkazał książę..
— Fakt jest, żem spotkał małego Massabiu na przedmieściu św. Jakuba, “Adieu, Massabiu, kochanie” — mówię. “Adieu Kokardasie” odpowiada. “Jakże zdrowie, Massabiu, kochanie” — mówię. “Adieu, “Jako tako. A skąd ty idziesz, skorupko?” “Ze szpitala, musiałem odnieść towar...”
Kokardas zatrzymał się na chwilę. Gonzaga zwrócił się cały do niego. Wszyscy słuchali chciwie. Paspoal miał ochotę paść na kolana i wielbić swego szlachetnego przyjaciela.
— Słyszycie, panowie, — zaczął Kokardas rozzuchwalony swą bezczelnością. — Łotrzyk wracał ze szpitala, miał jeszcze na plecach wielki worek. “Idź z Bogiem, kochanku” — powiedziałem mu. I kiedy Massabiu schodził na dół, ja szedłem w górę do Val-de-Grace...
— No i tam coś znalazł? — przerwał Gonzaga.
— Znalazłem tam mistrza Jana, chirurga królewskiego, jak krajał trupa dla nauki swych uczniów, trupa, którego ten pajac Massabiu, świeżo im sprzedał....
— I widziałeś go?
— Ręko boska! Na własne oczy!
— Lagardera?
— Ależ tak. Nie bój się! Jego własna osoba: jego blond włosy, figura. Już był pokrajany nożem. Ale rana od noża! — wykrzyknął, pokazując cynicznym ruchem własną łopatkę — co za cios! Dla nas, znawców, rany tak są znajome jak twarze.
— To prawda — przytwierdził Gonzaga.
Między dworakami rozległ się szmer radości....
— A więc nie żyje! Napewmo nie żyje!
Z piersi Gonzagi wyszło długie, pełne ulgi, westchnienie.
— Nie żyje — powtórzył za innymi.
Rzucił pełną sakiewkę Kokardasowi, którego otoczono z radością, błogosławiono.
— Ot, będziesz mógł sobie używać z szampanem — zawołał Oriol. — Masz, zuchu, weź i to odemnie.
I każdy starał się obdarzyć czemś bohatera Kokardasa. A ów, pomimo wrodzonej pychy, brał wszystko, wdzięcznem sercem a całą garścią.
Wtem na schodach peronu ukazał się lokaj książęcy. Mrok już zapadał. Lokaj trzymał w jednej ręce zapaloną pochodnię, a w drugiej srebrną tacę, na której leżał list jakiś.
— Do jego ekscelencji — rzekł lokaj.
Dworacy odstąpili od księcia Gonzaga wziął list i rozdarł kopertę. Twarz jego zmieniła się nagle, ale zaraz potem przybrał zwykły, obojętny wyraz. Rzucił tylko na Kokardasa przenikliwe spojrzenie. Braciszek Paspoal dostał gęsiej skórki.
— Chodź no tu! — rozkazał Gonzaga.
Kokardas zbliżył się natychmiast.
— Czy umiesz czytać? — zapytał książę z gorzkim uśmiechem na ustach.
A gdy Kokardas zaczął sylabizować, książę zwrócił się do swych służalców:
— Panowie, oto najświeższe nowiny.
— Nowiny od umarłego? — zawołał Navail. Zbytek dobrego nigdy nie szkodzi.
— Co mówi nieboszczyk? — zapytał Oriol, któremu przybyło fantazyi.
— Słuchajcie, to się dowiecie. Czytaj głośno, fechmistrzu!
Otoczono kołem Kokardasa, który, jakkolwiek nie był zbyt uczony, umiał, od biedy, przeczytać z pomocą braciszka Paspoala, nie więcej zresztą od niego wprawionego w tę sztukę.
— Składaj, kochanie! — zwrócił się do niego. — Ja mam wzrok osłabiony.
Paspoal zbliżył się i obrzucił okiem kartkę papieru. Zaczerwienił się, ale tak, jak gdyby z radości; zdawało się także, że Kokardas całą siłą powstrzymywał się od śmiechu. Ale to trwało tylko jedno mgnienie oka. Trącili się łokciami i porozumieli.
— Co za historya! — zawołał niewinny Paspoal.
— Nie bój się! — Trzeba to widzieć, żeby uwierzyć! — odparł Kokardas z nachmurzoną twarzą.
— Co się stało? Co się stało! — wołano dokoła.
— Czytaj, Paspoalu, mnie braknie głowy. Ja to nazywam cudem.
— Czytaj, Kokardasie, ja drżę ze strachu!
Gonzaga tupnął nogą. Kokardas wyprostował się i krzyknął na lokaja:
— Poświeć, gamoniu! Przy blasku pochodni przeczytał głośno i wyraźnie:
“Książę panie, aby raz na zawsze uregulować nasze różne rachunki, zapraszam się dziś na pańską kolacyę. Będę u pana o godzinie dziewiątej“.
— A podpis? — zawołano jednym głosem.
Kokardas kończył:
— “Kawaler Henryk Lagarder”.
Każdy powtórzył to imię, które teraz stało się dla nich postrachem.
Potem nastąpiła cisza. W kopercie, oprócz listu, znajdował się jeszcze inny przedmiot, Gonzaga go wyjął. Nikt tego nie spostrzegł. Była to rękawiczka, którą Lagarder ściągnął na balu z ręki księcia. Gonzaga ją schował. Wziął list od Kokardasa. Pejrol chciał mu coś powiedzieć, ale książę go odepchnął.
— No co? — zapytał, zwracając się do dwóch przyjaciół. — Cóż na to mówicie?
— Mówię — odpowiedział łagodnie Paspoal — że człowiek jest omylny. Ja opowiedziałem wierną prawdę. Zresztą ten płaszcz jest niezaprzeczonem świadectwem.
— A ten list, czy mu zaprzeczysz?
— Nie bój się! — zawołał Kokardas — ja mówię, że ten łobuz Massabiu może zaświadczyć, iż go spotkałem na ulicy św. Jakuba. Niech go sprowadzą! Czy mistrz Jan jest, czy nie, chirurgiem królewskim? Widziałem ciało, poznałem ranę.
— Ale ten list? — powtórzył Gonzaga, marszcząc brwi.
— Te błazny oddawna oszukują waszą ekscelencyę, — szepnął Pejrol księciu na ucho...
Dworacy księcia stali mocno poruszeni i szeptali między sobą.
— To już przechodzi granice — mówił gruby bankier Oriol — ten człowiek jest czarownikiem.
— To dyabeł — dorzucił Navail.
A Kokardas, opanowując gorączkę i wzruszenie, szepnął cicho:
— To bohater, korono cierniowa! Nieprawdaż, kochanku? — mówił do Paspoala.
— To Lagarder! Panowie, — zaczął Gonzaga głosem lekko wzburzonym — coś w tem jest niepojętego; albo jesteśmy przez tych ludzi zdradzeni...
— Ach, ekscelencyo! — protestowali jednocześnie Kokardas i Paspoal.
— Milczeć! Otóż wyzwanie, które mi przysłano, przyjmuję!
— Brawo! — zawołał słabym głosem Navail.
— Brawo! Brawo! — powtórzyli inni, jak echo.
— Jeżeli wasza księcia mość — rzekł Pejrol — pozwoli mi, to radziłbym, aby zamiast projektowanej kolacyi....
— Będzie kolacja, do wszystkich tysięcy dyabłów! — przewal mu wściekły Gonzaga.
— A więc w takim razie — nastawał Pejrol — przy zamkniętych drzwiach przynajmniej.
— Przy drzwiach otwartych! Szeroko otwartych!
— Chwała Bogu! — rzekł Navail.
Między dworakami Gonzagi były dzielne i tęgie szpady, jak: Navail, Noce, Choisy, Gironne, Montobert i inni. Wyjątek stanowili finansiści.
— Panowie, wszak wszyscy nosicie szpady? — zapytał Gonzaga.
— My także! — szepnął Kokardas, mrugając jednem okiem na Paspoala.
— Czyżbyście umieli ich w razie potrzeby użyć? — pytał dalej książę.
— Gdyby jednak ten człowiek przyszedł sam jeden... — zaczął Navail, nie mogąc ukryć wstrętu.
— Ekscelencyo! — rzekł Pejrol — wszakże to jest sprawa Żandrego i jego towarzyszy!
Gonzaga spojrzał na swych przyjaciół ze ściągniętemi brwiami.
— Do kroćset! — zawołał w duchu. — Przysięgam, że muszą mi być posłuszni, jak niewolnicy, chcę tego i zmuszę! Inaczej, wszystko pójdzie z dymem!
— Rób teraz to, co ja — rzekł cicho Kokardas do Paspoala. — Już czas.
Wyprostowani, z podniesionemi głowami, w fantazyjnie zarzuconych płaszczach, pomaszerowali obaj przed Gonzagę.
— Wasza książęca mość — zaczął Kokardas. — Trzydzieści lat niepokalanego prowadzenia się, powiedziałbym nawet chlubnego, powinny przemawiać na korzyść dwóch, jak my, zuchów, pomimo oskarżających ich pozorów. Czyż jeden dzień zdoleń zaćmić chwałę całego życia? Patrzcie na nas! Najwyższa Istota położyła na obliczu każdego znak wierności lub podłości. Patrzcie na nas, corpo di baco i patrzcie na pana Pejrola, oskarżyciela naszego.
Prawdziwie wspaniałym był ten Kokardas, mówiąc to. Jego gaskoński akcent dodawał jeszcze jakiejś dziwnej przyprawy jego wymowie. Co do braciszka Paspoala, on zawsze promieniał skromnością i słodyczą. Nieszczęśliwy Pejrol stanowił rzeczywiście rażący z nimi kontrast. Chroniczna bladość jego twarzy z czasem nabierała zielono-szarej barwy. Był to doskonały typ tych bezczelnych tchórzów, którzy uderzają, trzęsąc się ze strachu, mordują — mdlejąc.
Gonzaga milczał, zamyślony. Kokardas mówił dalej:
— Wasza książęca mość, ekscelencyo, ty, który jesteś wielki, ty który jesteś potężny, sam najlepiej osądzisz. Nie od dzisiaj znasz, panie, fosę Kajlusów, gdzieśmy razem...
— Milczeć! — krzyknął przerażony Pejrol.
Gonzaga nie poruszywszy się, spojrzał na swych przyjaciół.
— Ci panowie wszystko już odgadli. Jeżeli czego nie wiedzą, opowiemy. Ci panowie liczą na nas tak samo, jak my liczymy na nich. Musimy mieć dla siebie wzajemne pobłażanie; znamy się dobrze między sobą.
Ostatnie wyrazy wymówił Gonzaga z naciskiem. Czyż bowiem był między naszymi hulakami choć jeden bez skazy na sumieniu? Czyż noc ostatnia nie robiła z nich wspólników księcia? Oriolowi robiło się słabo; Navail, Noce i inni szlachcice trzymali oczy spuszczone. Gdyby choć jeden z nich zaprotestował, zbuntował się, wszyscy inni poszliby za nim. Ale nikt nie protestował.
Powinienby Gonzaga błogosławić wypadek, iż nie było markiza Chaverny.
Młody markiz, pomimo licznych swych wad, nie należał do tych, którym można nakazać milczenie. To też Gonzaga dobrze przemyśliwał nad tem, aby się go pozbyć tej nocy jeszcze, i to na zawsze.
— Chciałem tylko to powiedzieć waszej książęcej mości — zaczął znów Kokardas — że tacy, jak my, starzy słudzy, nie powinni być tak łatwo skazywani. My obaj, Paspoal i ja, jako ludzie zasługi, mamy licznych nieprzyjaciół. Oto moje zdanie, które chcę wyjawić waszej ekscelencyi, ze zwykłą mi otwartością. A więc jedna z dwóch rzeczy: albo kawaler Lagarder zmartwychwstał, co wydaje mi się nieprawdopodobnem, albo też list jest sfałszowany przez jakiegoś nicponia, który chciał zgubić dwóch uczciwych ludzi. Tak rzekłem, do kroćset!
— Obawiałbym się dorzucić jedno słówko. — wtrącił braciszek Paspoal — tak już mój czcigodny przyjaciel całkowicie oddał myśl moją.
— Oddalcie się — rzekł Gonzaga z roztargnieniem — nie będziecie ukarani.
Ale oni nie ruszyli się z miejsca.
— Wasza książęca mość wcale nas nie zrozumiał — odezwał się Kokardas z godnością — to przykro!
A Normandczyk dodał, kładąc rękę na sercu:
— Nie zasłużyliśmy na taką omyłkę.
— Będziecie zapłaceni — rzekł Gonzaga niecierpliwie — czegóż chcecie więcej.
— Czego my chcemy, wasza książęca mość? — mówił Kokardas z serdecznem drżeniem w głosie. — Czego my chcemy? Oto zupełnego i kompletnego dowodu naszej niewinności. Nie bój się! Ja widzę, że wy wcale nie wiecie, z kim macie do czynienia.
— Nie rzekł Paspoal, któremu jak najnaturalniej, z ułomności wrodzonej, łzy napłynęły do oczu. — Nie! O, nie! Wy tego nie wiecie!
— Czego my chcemy? Rozgłośnego usprawiedliwienia; żeby je uzyskać, oto, co proponuję: list ten mówi, że pan Lagarder przyjdzie sam do waszej ekscelencyi dziś wieczorem; my utrzymujemy, że pan Lagarder umarł. Niech wypadki nas rozsądzą! Pozostajemy więźniami. Jeżeliśmy skłamali i pan Lagarder przyjdzie, zgadzamy się umrzeć, nieprawdaż Paspoalu, lebiodo?
— Z radością! — odparł Normandczyk, który w jednej chwili zalał się łzami.
— A jeżeli przeciwnie — ciągnął dalej Gaskończyk, — pan Lagarder się nie zjawi, zwrot honoru. Jego ekscelencya nie odmówi pozwolenia dwu dobrym chłopcom nadal poświęcać nu swoje życie.
— Dobrze — rzekł Gonzaga — będziecie z nami w pawilonie, wypadki rzecz osądzą.
Kokardas i Paspoal rzucili się do jego ręki i ucałowali ją z zapałem.
— Boskie słowa! — zawołali obaj z rozjaśnionemi twarzami, niby najsprawiedliwsi ludzie..
Ale Gonzaga patrzył w tej chwili me na nich, lecz na nieszczęśliwe miny swych dworaków.
— Kazałem, aby mi sprowadzono Chaverny’ego — rzekł zwracając się do Pejrola.
Pejrol wyszedł natychmiast.
— Co wam się stało, panowie? — zapytał książę. — Jesteście bladzi i niemi... jak widma.
— To prawda — szepnął Kokardas, ze nie okazują szalonej wesołości, o nie!
— Czy się boicie? pytał dalej Gonzaga.
Szlachcice drgnęli, a Navail wybuchnął:
— Strzeż się, ekscelencyo!
— Jeżeli się nie boicie — mówił dalej książę, — to znaczy, że nie chcecie iść za mną.
A gdy wszyscy milczeli, zawołał gwałtownie:
— Strzeżcie się wy, panowie, moi przyjaciele! Pamiętajcie, co wam wczoraj mówiłem w wielkiej sali pałacowej: bierne posłuszeństwo! Ja jestem głową, wy ramionami. Między nami istnieje umowa.
— Nikt nie myśli jej zrywać — przerwał Taranne — ale....
— Żadnego ale! Ja tego nie chcę! Namyślcie się dobrze nad tem, co wam mówiłem i co wam powiem. Wczoraj mogliście się ode mnie oddzielić, dziś już nie: znacie moją tajemnicę. Dziś, kto nie jest ze mną, staje przeciwko mnie. Jeżeli kto nie stawi się na wezwanie dziś wieczorem....
— Ech! — rzekł Navail. — Wszyscy się stawią.
— Tem lepiej! Jesteśmy blizcy celu. Zdaje się wam, że jestem w matni, mylicie się bardzo. Od wczoraj urosłem o połowę; wasze części podwoiły się i jesteście już bogaci, sami o tem nie wiedząc, bogaci, jak książęta i panowie. Chcę, aby uczta była, jak należy, trzeba..
— Będzie, ekscelencyo, — zakończył Montobert, który należał do dusz, najbardziej księciu zaprzedanych.
Obietnica, zawarta w ostatnich słowach księcia, wzmocniła chwiejnych.
— Chcę, aby było wesoło! — dorzucił Montozaga.
— Będzie, będzie!
— Ja już w sobie czuję drganie rozkoszy — wtrącił mały Oriol, którego zimny dreszcz przenikał aż do szpiku kości. — Będziemy się śmieli!
— Będziemy się śmieli, będziemy się śmieli! — powtórzyli inni, przybierając miny zuchów.
W tej chwili właśnie Pejrol przyprowadził Chaverny’ego.
— Ani słowa o tem, co się działo, panowie, przestrzegł Gonzaga.
— Chaverny! Chaverny! — wołano dokoła, przybierając wyraz swobody i wesołości. — Chodźno czekamy na ciebie.
Na dźwięk tego imienia garbus, który oddawna leżał nieruchomo w głębi swej budy, teraz zdawało się, że się obudził. Głowa jego ukazała się w maleńkiem, okrągłem okienku, zaczął rozglądać się. Kokardas i Paspoal spostrzegli go równocześnie.
— Baczność! — szepnął Gaskonczyk.
— Jesteśmy na stanowisku — odparł Normandczyk.
— Jestem! — rzekł, wchodząc Chaverny.
— Skąd przychodzisz? — zagadnął Navail.
— Niedaleko stąd. Z drugiej strony kościoła. Ach, kuzynie! Czyż potrzebujesz na raz dwu odalisek?
Gonzaga przybladł. W okienku psiej budy twarz garbusa rozjaśniła się i zniknęła. Garbus usunął się w głąb budy za drzwi i obiema rękami przytrzymywał bicie serca. To jedno słowo rozświeciło mu wiele rzeczy.
— Szaleniec; niepoprawny szaleniec! — zawołał Gonzaga prawie wesoło.
Miejsce bladości zajął uśmiech.
— Boże drogi! — odparł Chaverny. — Niedyskrecya nie była wielka. Poprostu tylko wdarłem się na mur, żeby pospacerować w ogrodzie Armidy. Armida jest podwójna, są dwie Armidy...
Dziwiono się, widząc spokój księcia wobec tej zuchwałej wyprawy.
— I podobają ci się? — zapytał ze śmiechem.
— Uwielbiam je obie. Ale co się stało, kuzynie? — przerwał. — Dlaczego mnie wzywasz?
— Dlatego, że jest wesele dziś wieczorem — odparł Gonzaga.
— O! Naprawdę! A więc jeszcze się ludzie żenią? I kto się żeni?
— Posag: pięćdziesiąt tysięcy dolarów.
— Gotówką?
— Gotówką.
— Piękna skarbonka! Z kim?
Obejrzaj się dokoła.
— Zgadnij! — odparł Gonzaga, który śmiał się ciągle.
— Wiele tu widzę min oblubieńców — mówił Cheverny — nie zgadnę. Jest ich dużo. Ach, owszem, to ja może?
— Trafiłeś! — rzekł Gonzaga.
Wszyscy wybuchnęli śmiechem.
Garbus otworzył delikatnie drzwi swej budki i stanął na schodach. Twarz jego zmieniła wyraz. Nie była to już ta głowa myśląca, to spojrzenie chciwe i głębokie, ale twarz Ezopa, wcielona ironja i drwiny.
— A posag? — zapytał Chaverny.
— Oto jest — odpowiedział Gonzaga, wyciągając z kieszeni paczkę akcyi — już gotowy.
Chaverny się zawahał; inni winszowali mu, ze śmiechem. Garbus zbliżył się powoli, nadstawił plecy Gonzadze, podając mu najpierw pióro umoczone i deseczkę.
— Przyjmujesz? — zapytał Gonzaga, zanim podpisał umowę.
— Na honor, tak! — odpowiedział markiz. — Trzeba się ustatkować.
Gonzaga, podpisując, zagadnął garbusa:
— I cóż przyjacielu, upierasz się ciągle przy swej fantazyi?
— Więcej niż kiedykolwiek, ekselencyo.
Kokardas i Paspoal patrzyli na to w niemem zdziwieniu.
— Dlaczego więcej, niż kiedykolwiek? — zapytał jeszcze Gonzaga.
— Ponieważ znam nazwisko pana młodego, ekselencyo.
— I cóż cię ono obchodzi?
— Nie umiałbym tego powiedzieć, ekselencyo. Są rzeczy których nie można wytłómaczyć. Jakby książę pan, naprzykład, wytłómaczył mi przekonanie, że bezemnie pan Lagarder nie wykona swej zuchwałej obietnicy?
— A więc ty słyszałeś?
— Moja buda jest tuż obok. Ekselencyo ja ci już raz usłużyłem.
— Usłuż mi dwa razy i niczego ci nie zbraknie.
— To będzie zależeć od waszej książęcej mości.
— Masz, Chaverny — rzekł Gonzaga, podając markizowi podpisane akcye, a zwracając się do garbusa, dodał:
— A więc będziesz na weselu, zapraszam cię.
Rozległy się głośne oklaski. Kokardas i Paspoal zamienili z sobą błyskawiczne porozumiewające spojrzenia.
— Wilk w owczarni! — mruknął Gaskończyk. — Korono cierniowa! Mają raeyę: będziemy się śmieli!
Wszyscy dworacy Gonzagi otoczyli garbusa; winszowano mu tak, jak i panu młodemu.
— Wasza książęca wysokość — rzekł garbus, składając głęboki ukłon przed księciem — będę się starał wszystkiemi siłami, aby się stać godnym tego wysokiego zaszczytu. Co zaś do tych panów, jużeśmy nieraz igrali z sobą na słowa. Mają oni spryt i rozum, ale nie taki, jak ja. Ha! ha! ha! Mimo głębokiego szacunku dla waszej książęcej mości, odważę się też na jakie śmieszne słówko, obiecuję wam to. Zobaczycie garbusa przy stole, a uchodzi on za dobrego bibosza. Zobaczycie! Zobaczycie!

V.
SALON I BUDUAR.

Mały domek Gonzagi był w kształcie kiosku, zamienionego na świątynię miłości. Elegancka wykwintna czarująca klateczka tak zewnątrz, jak wewnątrz. W owe czasy ogromne sumy wydawano na takie klateczki. Klateczka Gonzagi była wprost cudem. Składała się z ogromnego, sześciokątnego salonu, którego sześć ścian tworzyło w górze kopułę. Czwóro wspaniałych pokoi otwierało się do czterech buduarów, w kształcie trapezów, a dwoje drzwi oszklonych prowadziło na tarasy, pokryte trawnikiem i kwiatami.
Sufit salonu zdobiły malowidła znakomitych malarzy, na ścianach wisiały piękne w złoconych ramach obrazy. Buduary również upiększone były barwnemi malowidłami. Jednym słowem, było to gniazdo prawdziwie książęce.
Wybiła już ósma wieczorem. Uczta rozpoczęła się już oddawna. W salonie pełno było świateł i kwiatów. Stół uginał się pod ciężarem srebrnych mis i talerzy. Między ucztującymi przedewszystkiem wyróżniał się Chaverny, przedwcześnie pijany. Zaledwie podano drugie dania, kiedy młody markiz stracił przytomność. Narail, Montobert, Taranne, Albret mieli silniejsze głowy, to też panowali nad szaleństwami i miarkowali się w słowach. Baron Batz trzymał się tak trzeźwo, jakby pił tylko wodę.
Były tam, rozumie się i damy, i prawie wszystkie należały — naturalnie do składu Opery. Więc: panna Fleury, panna Nivella, gruba i pulchna Cydalisa i sześć lub siedem innych tego samego pokoju, a wszystkie piękne i młode, wesołe szalone i bezczelne, umiejące się śmiać nawet wtedy, kiedy miały ochotę płakać.
Gonzagi nie było. Wezwano go do Palais-Royal. Oprócz jego miejsca, były jeszcze trzy krzesła puste; przedewszystkiem Dony Kruz, która zaraz po wyjściu Gonzagi uciekła. Piękna gitanina oczarowała wszystkich przy stole. Trudno było zgadnąć, czy to książę Gonzaga zmusił donę Kruz do udziału w uczcie, czy też czarująca dziewczyna zmusiła księcia do tego samego. To pewno, że była zachwycająca, że wszyscy ją uwielbiali, z wyjątkiem poczciwego grubego Oriola, który został wiernym niewolnikiem panny Nivelli.
Drugie puste krzesło nie było jeszcze dotąd wcale zajęte. Trzecie zaś należało do garbatego Ezopa, czyli Jonasza, którego Chaverny usiłował zwyciężyć w oryginalnej walce: na kielichy szampana.
Właśnie w tej chwili Chaverny w przystępie pijackiej wesołości ponarzucał stosy płaszczy, damskich okrywek i narzutek na głowę i plecy nieszczęsnego garbusa. Ale garbus nie skarżył się wcale, pomimo że całkiem przytłoczony był narzuconym ciężarem i o mało się nie dusił.
Ale dobrze mu tak, bo garbus nie dotrzymał obietnicy: ciągle był milczący chmurny, jakiś niespokojny, zakłopotany. O czemże mógł myśleć... taki pulpit? Precz z garbusem! Ostatni raz jest na takiej uczcie!
Tymczasem zapytano go się po cichu między sobą, w jakim celu dona Kruz była na tej kolacyjce. Gonzaga nic nie robił wypadkiem. Dotychczas ukrywał piękną Hiszpankę z taką troskliwością, jak gdyby naprawdę był jej opiekunem; i nagle posadził ją teraz między hulakami — było to bardzo dziwne.
Chaverny wciąż się dopytywał czy to ona właśnie ma być jego narzeczoną? Gonzaga zaprzeczył ruchem głowy. Ale Chaverny chciał wiedzieć, gdzie jest jego narzeczona. Odpowiedziano mu: “Cierpliwości!”
Jaki cel miał Gonzaga, aby w taki sposób traktować tę, którą chciał wprowadzić w dom królewski, jako pannę Nevers? To stanowiło tajemnicę.
Wszystkie piękne damy były mocno wesołe i rozbawione, z wyjątkiem Nivelli, którą wino usposobiło melancholicznie. Cydalisa i Fleury śpiewały; inna znów grała na skrzypcach. Oriol, okrągły, jak piłka, opowiadał o swoich miłosnych tryumfach, w które nikt nie wierzył. Inni pili, śmiali się, krzyczeli, śpiewali. Wino było wykwintne, kobiety rozkoszne; nikomu do głowy nie przychodziły groźby, wiszące nad ucztą Baltazara.
Jeden tylko Pejrol miał minę kwaśną i ponurą i wyglądał jakby z krzyża zdjęty. Ogólna wesołość nie udzielała mu się wcale.
— Czyż nikt nie zlituje się i nie każe milczeć panu Oriolowi? — odezwała się Nivella tonem smutnym i znudzonym.
— Cicho, Oriol! — zawołano.
— Ja przecie nie tak głośno, jak Chaverny — odpowiedział grubas. — Nivella jest widać zazdrosna, więc już nie będę jej opowiadał o moich awanturkach.
— Niewiniątko! — westchnęła Nivella, popijając wolno szampana.
Wtem Chavery rzucił się na swoje krzesło.
— Ach, ten Ezop! Jak się obudzi w tych gałganach, utopię go! — krzyknął, wodząc zam glonem okiem po całej sali.
— Ale, cóż to? — zawołał — nie widzę naszego Olimpu! Potrzebna mi jest jej obecność bo chcę wam wytłómaczyć moje położenie.
— Żadnych tłómaczeń, na miłość Boską! — błagała Cydalisa.
— Kiedy muszę — mówił Charerny, chwiejąc się na krześle. — To jest bardzo delikatna sprawa. Pięćdziesiąt tysięcy dukatów! Gdybym nie był zakochany..
— Zakochany w kim? — przerwał Navail. — Przecież ty nie znasz narzeczonej.
— Otóż to błąd! Chcę wam wytłómaczyć moje położenie..
— Nie! Nie, nie! — Owszem! Owszem — wrzeszczał chór.
— Jakaś blondyneczka czarująca — opowiadał Oriol Choisy’emu który spał — przyczepiła się do mnie i ani rusz od niej się uwolnić! Rozumiesz, żem był w strachu przed Nivellą, mogłaby nas spotkać. Bo jaka zazdrosna, ta Nivella! Nareszcie....
— A więc — wolał Chaverny — jeżeli nie dajecie mówić, powiedzcie przynajmniej, gdzie jest dona Kruz? Chcę dony Kruz!
— Dona Kruz! Dona Kruz! — zawołano ze wszystkich stron. — Chaverny ma racyę. Potrzeba nam dony Kruz.
— Moglibyście, panowie, nazywać ją panną de Nevers — rzekł sucho Pejrol.
Głośny wybuch śmiechu zagłuszył jego słowa.
— A tak, tak — powtarzano. — Panna de Nevers! To prawda! Panna de Neyers!
Powstano z hałasem od stołu.
— Moje położenie.. — zaczął Chaverny.
Ale każdy uciekał od niego i biegł do drzwi któremi wyszła dona Kruz.
— Oriol, tu! — zawołała Nivella. — w tej chwili!
Mały grubas nie dał się prosić.
— Siadaj tu przy mnie — rozkazała Nivella — i opowiadaj mi historyę o oślej skórze. Spać mi się chce.
— Jednego razu była. — zaczai słodko Oriol.
Tymczasem z przeciwnego końca wołano wciąż:
— Dona Kruz! Dona Kruz!
Chavernv zaczął dobijać się do drzwi buduaru, gdzieś jak przypuszczano, schroniła się urocza Hiszpanka.
— Jeżeli pani nie przyjdzie groził Chaverny — przypuścimy szturm.
— Tak! Tak! Szturm.
— Panowie, panowie! — mówił Pejrol.
Chaverny schwycił go za kołnierz.
— Jeżeli się nie uspokoisz przeklęty puszczyku, to, jak kafarem, rozwalimy tobą drzwi.
Ale dona Kruz nie była poza temi drzwiami. Buduar łączył się zapomocą ukrytych schodów z dolnem mieszkaniem, dokąd właśnie udała się dona Kruz i gdzie była jej własna sypialnia.
Na małej sofce leżała Aurora, cała drżąca i zmęczona od płaczu. Już od piętnastu godzin była w tym domu. Gdyby nie obecność dony Kruz, umarłaby ze strachu i zmartwienia.
Dona Kruz schodziła po raz drugi od początku uczty.
— Co słychać nowego? — pytała słabym głosem Aurora.
— Pana Gonzagę wezwano do pałacu — od powiedziała dona Kruz. — Niesłusznie tak się trwożysz, moja biedna siostrzyczko; tam, na górze wcale nie tak straszno: i gdyby nie to, że wiem, jaka tu jesteś niespokojna, smutna i przybita, bawiłabym się tam z całego serca.
— Co tam robią w salonie? Wrzaski dochodzą aż tutaj.
— Szaleństwa. Śmieją się do rozpuku. Szampan leje się potokiem. Ci panowie są weseli dowcipni, zachwycający.. zwłaszcza jeden, którego zowią Chaverny.
Aurora przeciągnęła dłonią po czole, jakby chcąc przywołać jakieś wspomnienie.
— Chaverny! — powtórzyła.
— Młodziutki, elegancki, nie bojący się Boga ni szatana! Ale ja mam zabronione zbyt nim się zajmować — przerwała sobie nagle dziewczyna — bo on jest narzeczony.
— A! — rzekła Aurora w roztargnieniu.
— Zgadnij, siostrzyczko, z kim?
— Nie wiem. Co mnie to obchodzi?
— Przeciwnie, bardzo cię obchodzi. Bo markiz Chaverny jest właśnie twoim narzeczonym.
Aurora podniosła wolno bladą twarzyczkę
i uśmiechnęła się smutnie.
— Ja wcale nie żartuję — upewniała dona Kruz.
— A o nim — szeptała Aurora — moja siostrzyczko, czy mi żadnych nie przynosisz wieści?
— Nic nie wiem, kompletnie nic.
Piękna głowa Aurory opadła na poręcz sofy.
— Wczoraj — mówiła, łkając — ludzie, którzy nas napadli, powiedzieli: “On nie żyje.. Lagarder umarł”.
— O, co to — rzekła dona Kruz — to jestem pewna, że nie umarł.
— Cóż ci daje taką pewność — zapytała żywo Aurora.
— Dwie rzeczy: pierwsza, to, że ci, tam na górze, wciąż boją się jego; druga, to, że ta pani, którą mi chcieli dać za matkę....
— Jego nieprzyjaciółka! Ta, którą widziałam ostatniej nocy w Palais-Royal?
— Tak, jego nieprzyjaciółka. Z twego opisu poznaję, że to ta sama. Otóż drugi dowód, jak mówiłam, to to, że ta kobieta, ciągle go prze siaduje; zawziętość jej wcale się nie zmniejszyła. Kiedy dzisiaj rano byłam u pana Gonzagi, aby się poskarżyć na takie dziwne obejście się ze mną, tam u ciebie, na ulicy Pierre-Lescot, widziałam ją, tę dumną kobietę i słyszałem, jak mówiła do starego pana o białych włosach, który był u niej: “To moja sprawa i tylko mnie dotyczy, to mój obowiązek. Mam oczy czujnie otwarte, i on mi się nie wymknie. Zanim upłynie dwudziesta czwarta godzina, będzie aresztowany, bodajby nawet, gdyby trzeba było, własną moją ręką!”.
— Och! — rzekła Aurora. — Tak, to musi być ta sama kobieta! Poznaję ją po tej nienawiści; i oto już po raz nie wiem który przychodzi mi na myśl..
— Jaka myśl? — zapytała dona Kruz.
— Nic, nic! Jestem szalona.
— Mam ci jedną rzecz do powiedzenia — zaczęła z pewnym wahaniem dona Kruz. Jest to jakby polecenie... Słuchaj: pan Gonzaga był dobrym dla mnie, ale ja mu już nie ufam. A ciebie, biedna maleńka, kocham coraz mocniej.
Mówiąc to, usiadła na sofie obok przyjaciółki.
— Pan Gonzaga — ciągnęła dalej — napewno powiedział mi to w tym celu, abym ci powtórzyła....
— Co powiedział? — pytała Aurora.
— Wiesz? Przed chwilą, kiedyś mi przerwała opowiadaniem o swym pięknym kawalerze, Henryku Lagarderze, właśnie miałam ci powiedzieć, że tam chcą cię poślubić z markizem Chaverny.
— Ale jakiem prawem? Mnie....
— Nie wiem, najdroższa; ale tutaj, zdaje się, nie bardzo chodzi komuś o to, czy się ma prawo, czy nie. Gonzaga zaczął ze mną rozmawiać i w toku tej rozmowy wyraził się tak: “Jeżeli będzie posłuszną, może ocalić od śmiertelnego niebezpieczeństwa wszystko, co ma najdroższego na świecie”.
— Lagardera! — jęknęła Aurora.
— Ja też myślę, że to mowa o Lagarderze.
Aurora ukryła twarz w dłoniach.
— Myśli moje plączą się i błądzą, jak wa mgłę — szepnęła. — Boże, czyż nie masz dla mnie litości?
Dona Kruz przycisnęła ją do piersi.
— A czyż to nie Bóg umieścił mię koło ciebie? — rzekła z największą słodyczą. — Jestem tylko kobietą, ale jestem silną i nie boję się śmierci. Jeżeli na ciebie napadną, bronie cię będę, ukochana, do ostatnich sił.
Aurora oddała jej uścisk.
Tymczasem wrzaski, wzywające donę Kruz stały się coraz głośniejsze i natarczywsze.
— Muszę tam iść — rzekła dawna gitanita.
I czując, jak Aurora nagle zadrżała w jej ramionach, szepnęła z litością:
— Biedne moje dzieciątko, jak to zbladło!
— Boję się, gdy sama zostanę — skarżyła się słabym, dziecinnym głosem Aurora, — ci lokaje, służące... wszystkich się boję.
— Nie masz czego się bać — uspokajała ją dona Kruz, — ci lokaje i służące wiedzą, że cię kocham, a oni myślą, że mam wielką władzę nad panem Gonzagą.
Urwała nagle i zaczęła nad czemś się zastanawiać.
— Są chwile, że sama w to wierzę — mówiła. — Czasami przychodzi mi na myśl, że Gonzaga naprawdę mnie potrzebuje....
Na górnem piętrze hałas wciąż wzrastał.
Dona Kruz wstała, biorąc ze stołu szklankę z szampanem, którą tu ze stołu przyniosła.
— Poradź mi co! Wspieraj mnie! — błagała Aurora.
— Nic nie stracone, jeżeli on naprawdę mnie potrzebuje! — zawołała dona Kruz. — Trzeba zyskać na czasie....
— Ale ten ślub... Wolałabym tysiąc razy smierć.
— Na śmierć zawsze jest czas, maleńka moja.
I gitanita zrobiła ruch do odejścia, Aurora trwożliwie przytrzymała ją za suknię.
— Więc mnie tak zaraz opuścisz? — rzekła.
— Nie słyszysz-że ich? Wołają mnie. Ale, ale — przypomniała sobie nagle — czy mówiłam ci o garbusie?
— Nie, — odpowiedziała Aurora. — O jakim garbusie?
— A o tym, co mnie wczoraj stąd wyprowadził ukrytemi dróżkami, o jakich nie wiedziałam, i zaprowadził pod same drzwi twego domu. On jest tutaj.
— Na kolacyi?
— Na kolacyi. Przypomniałam sobie, coś mi mówiła o jakiejś dziwnej istocie, która jedynie ma wstęp do tajemniczego gabinetu twego pięknego Lagardera.
— Tak, to musi być ten sam? Przysięgłabym! Zbliżyłam się do niego, aby mu powiedzieć, że w razie czego może liczyć na mnie.
— No i co...?
— Ach, to najdziwaczniejszy garbus na świecie. Wyobraź sobie, że udawał jakby mnie nie poznawał; niepodobna było wyciągnąć z niego jednego słowa. Cały oddany był tym paniom, które drwiły z niego, wyśmiewały, każąc mu pić bez miary, tak, że aż zwalił się pod stół.
— To tam na górze są i kobiety? — zapytała Aurora.
— Ja myślę!
— Co za jedne?
— Wielkie panie — odpowiedziała gitanita dobrodusznie. — To są dopiero Paryżanki, o jakich marzyłam jeszcze w Madrycie! Damy dworskie tutaj piją, śpiewają, śmieją się, plują i klną jak muszkieterowie. To zachwycające!
— Czy pewna jesteś, że to są damy dworskie?
Dona Kruz była prawie obrażoną.
— Chciałabym bardzo je zobaczyć — rzekła Aurora. — Ale tak, aby samej nie być widzianą — dodała, rumieniąc się.
— A nie chciałabyś zobaczyć tego ładnego małego markiza Chaverny?
— Owszem — odpowiedziała Aurora z prostotą — i jego chciałabym zobaczyć.
Wówczas gitanita, nie dając przyjaciółce czasu do namysłu, ujęła za rękę i śmiejąc się przyciągnęła do ukrytych schodków. Weszły po nich do buduaru, który jedynie pojedyńczemi drzwiami oddzielony był od ucztującego towarzystwa. I słyszały jak dwadzieścia głosów wołało wśród śmiechu i brzęku szklanek:
— Przypuścić szturm do buduaru! Do szturmu!

VI.
PUSTE MIEJSCE.

Pan Pejrol napróżno usiłował uspokoić rozhulanych gości. Uczuł się bezwładnym.
Aurora ledwie żywa z przerażenia, gorzko wyrzucała sobie swą ciekawość. Dona Kruz śmiała się, figlarna i nieustraszona. Takie historye nie przerażały jej wcale. Pogasiła światła w buduarze, przez wzgląd na przyjaciółkę, aby jej nikt nie mógł dojrzeć z salonu.
— Spojrzyj! — rzekła, wskazując na dziur kę od klucza we drzwiach.
Ale ciekawość Aurory całkiem minęła.
— Czy długo będziecie tak nas zaniedbywać dla tamtej panny? — wolała Cydalisa.
— Też warto! — burknęła z niezadowoleniem Fleury.
— Jakie one zazdrosne, te markizy — pomyślała głośno dona Kruz.
Aurora przyłożyło oko do dziurki w zamku.
— To markizy? — rzekła z powątpiewaniem.
Dona Kruz wzruszyła ramionami i odpowiedziała pobłażliwie.
— Nie znasz dworu.
— Dona Kruz! Dona Kruz! Chcemy Dony Kruz! — wrzeszczano w salonie.
Gitanita uśmiechnęła się z naiwną próżnością.
— Oni chcą mnie! — rzekła.
Walono we drzwi. Aurora szybko się usunęła. Wówczas dona Kruz przyłożyła oko do zamku.
— Cha! Cha! — wybuchnęła śmiechem. — Jaką paradną minę miał ten biedny Pejrol.
— Coś tam mówią za drzwiami — rzekł Noce.
— Ja też słyszałem.
— Dajcie młotka! Szczypce!
— Może armatkę? — wtrąciła Nivella, budząc się z drzemki.
Oriol skakał z zachwytu.
— Mam coś lepszego! — krzyknął Chaverny. — Serenada.
— Przy akompaniamencie noży, butelek, szklanek i talerzy — dowcipkował Oriol, patrząc na Nivellę.
Ale ta już drzemała.
— On jest zachwycający, ten markizek! — szepnęła dona Kruz.
— Który to? — zapytała Aurora, zbliżając się do drzwi.
— Dziwne, że nie widzę — wcale garbusa — zamiast odpowiedzieć, rzekła gitanita.
— Czyście gotowi? — zawołał w tej chwili Chaverny.
Tymczasem Aurora patrząc przez dziurkę od klucza, usiłowała dojrzeć swego wielbiciela z Madrytu.
Ale taki tumult był w salonie, że nikogo rozróżnić nie mogła.
— Który to? — powtórzyła.
Ten, co najbardziej pijany — odpowiedziała dona Kruz.
— Gotowi! Jesteśmy gotowi! — wrzeszczą no wciąż chórem.
Wszyscy stanęli pod drzwiami, nie wyłączając dam; każdy z jakimś improwizowanym instrumentem w ręku do akompaniowania śpiewającemu. Powstał hałas nie do opisania.
Pejrol jeszcze raz próbował zwrócić uwagę nieśmiałą, ale Navail i Gironne podnieśli go za kołnierz i powiesili na szaragach do ubrania.
— Kto będzie śpiewał?
— Chaverny! Naturalnie Chaverny!
I młody markiz popychany, przechodził z rąk do rąk, wkońcu oparł się całem ciałem o drzwi.
Aurora poznała go w jednej chwili i cofnęła się raptownie.
— No, cóż? — rzekła dona Kruz. — Dlatego, że jest trochę zamroczony? To, widzisz, kochanie, taka moda na dworze. Ale on jest zachwycający.
Chaverny ruchem ręki domagał się ciszy. Więc naraz wszystko się uspokoiło.
— Panienki i panowie — przemówił markiz. — przedewszystkiem obstaję, aby wam wyjaśnić moje położenie.
Podniosła się burza okrzyków.
— Żadnych przemówień! Śpiewaj albo milcz!
— Położenie moje takie proste, pomimo, że na razie wydaje się....
— Precz z Chaverny’m! Powiesić po obok Pejrola!
— A wiecie, dlaczego ja wam chcę wyjaśnić moje położenie? — powtarzał markiz z uporem pijanego. — Oto dlatego, że moralność.
— Precz z moralnością!
— Dlatego, że okoliczności..
— Precz z okolicznościami!
— Jeżeli nie chcesz śpiewać — zawołał Navail — zadeklamuj nam jakie wiersze z tragedyi.
Rozległy się gwałtowne protesty.
— Słuchaj — rzekł Noce — jak zaśpiewasz pozwolimy ci wyjaśnić swoje położenie.
— Przysięgacie? — zapytał seryo Chaverny.
Wówczas każdy, przyłożywszy rękę do piersi, wyrzekł uroczyście:
— Przysięgamy! Przysięgamy!
— A więc — rzekł Chaverny — dajcie mi naprzód wyjaśnić moje położenie.
Dona Kruz aż się zataczała od śmiechu. Ale goście w salonie naprawdę się rozgniewali. Radzili, aby powiesić Chaverny’ego za oknem głową na dół.
— To nie będzie długo — prosił markiz. — W gruncie położenie moje jest całkiem jasne. Nie znam mojej przyszłej żony, więc nie mogę jej nienawidzieć. Wogóle lubię kobiety, a więc będzie to małżeństwo z przekonania.
Dwadzieścia głosów zagrzmiało jak piorun i wyło:
— Śpiewaj! Śpiewaj! Śpiewaj!
Chaverny wziął od Taranna talerz i nóż
— To takie wierszyki — pewnego młodzieńca.
— Śpiewaj! Zaczynaj!
— To takie proste kuplety. Uwaga.
I, uderzając w takt nożem o talerz, zaczął śpiewać:

Jeśli kobietka
Dwóch mężów ma,
Mówią: kokietka,
A to śmiać się trza.
Ale dwużenny mężczyzna
Jest podły — każdy to przyzna.
Bo dzisiaj są bez ceny
Piękne Heleny!

— Nieźle! Wcale nieźle! — zawołali słuchacze.
— Powtórz zwrotkę!

Ale dwużenny mężczyzna
Jest podły — każdy to przyzna:
Bo dzisiaj są bez ceny
Piękne Heleny!

Jakże wam się podoba, moje panie? Ładne, co? — pytał Oriol.
— Głupie jak nie wiem co! — rzekła jedna.
— Brawo! Brawo!
— Ależ nie bój się tak, maleńka — mówiła pieszczotliwie dona Kruz do struchlałej Aurory..
— No, dalej, Chaverny! Jeszcze co innego! Odwagi!
Więc zaczął znowu:

W bogatej kasie
Regenta dobrego

Brakuje tyko
Pieniądza złotego.

Usłyszawszy ten wierszyk, nieszczęsny Pejrol wykonał tak desperacki ruch całem ciałem, że sam się odczepił i padł plackiem na ziemię.
— Panowie! — błagał szczekając zębami — Panowie! W imię księcia Gonzagi!....
Ale nikt go nie słyszał.
— To fałsz! — wołali jedni.
— To prawda! — utrzymywali drudzy.
— Pan Law ma w swojej piwnicy wszystkie skarby peruwiańskie.
— No, dajcie spokój z polityką!
— Niech żyje Chaverny!
— Precz z Chaverny’m.
— Zakneblować mu gębę!
— Wypchać go!
A te panie wciąż bębniły zapamiętale w talerze i szklanki.
Biedna Aurora z ukrytą w drżących rączkach twarzą, skarżyła się płaczącym głosem:
— Tak mi zimno! Tak mi zimno aż do głębi duszy. Pomyśleć, że mnie chcą oddać takiemu człowiekowi..
— Fee! — rzekła dona Kruz. — Już ja się obowiązuję uczynić go cichym i słodkim jak baranek. Czyż ty naprawdę nie uważasz, że on jest milutki?
— Chodź, Floro! Wyprowadź mnie stąd! Resztę nocy chcę spędzić na modlitwie!
Chwiała się z osłabienia. Dona Kruz podpierała ją ramieniem. Gitanita miała złote serduszko, ale pojąć nie mogła wstrętu swej towarzyszki. To przecie właśnie był Paryż, o którym tyle marzyła.
— Więc chodźmy! — rzekła, nie słysząc — już jak Chaverny korzystając z chwilowej ciszy zaczął ze łzami w głosie błagać, aby mu pozwolono wyjaśnić jego położenie.
— Siostrzyczko — mówiła dona Kruz, sprowadzając Aurorę ze schodów — zyskujmy tylko ile się da, na czasie, wierzaj mi. Wolę sama poślubić tego Chaverny, niż żebyś ty miała cierpieć.
— Tybyś to zrobiła dla mnie? — zawołała Aurora z objawem naiwnej wdzięczności.
— Ależ tak, mój Boże! A teraz pomódl się, jeżeli cię to ma pocieszyć, a ja, gdy tylko będę mogła się wymknąć, zaraz do ciebie zajrzę.
I dona Kruz wbiegła na schody lekka, wesoła, ze szklanką szampana w ręku.
— A coż? — myślała. — Dla niej.. Z tym Chaverny’m życie upływałoby wśród śmiechu.
Zbliżywszy się do drzwi buduaru, zatrzymała się i zaczęła podsłuchiwać.
Chaverny mówił oburzony:
— Czyście mi nie obiecali, że pozwolicie mi wyjaśnić moje położenie? Co?
— Przenigdy! Chaverny nadużywa naszej cierpliwości. Za drzwi Chaverny!
— Ale, panowie — odezwał się Navail — ta mała drwi sobie z nas. Wywalmy drzwi!
Dona Kruz ujęła za klamkę, otworzyła drzwi i ukazała się na progu uśmiechnięta, rozkoszna, podnosząc do góry szklankę.
Rozległy się długie, huczne oklaski.
— No, panowie — zawołała — więcej życia! Czy myślicie, że hałasujecie?
— Staramy się — rzekł Oriol.
— Jesteście wszyscy niedołężni krzykacze — mówiła dona Kruz, wychyliwszy do dna swą szklankę. — Zaledwie słychać was poza temi drzwiami.
— Naprawdę? — zawołali upokorzeni.
Zdawało się im, że przeszkadzają spać całemu Paryżowi.
Chaverny patrzył z zachwytem na piękną gitanitę.
— Rozkoszna! — mruczał. — Czarująca!
Oriol chciał już powtórzyć te słowa, bo mu się wydały piękne, ale Nivella, budząc się, uszczypnęła go do krwi.
— Czy nie będziesz cicho! — krzyknęła.
— Będę, boginko — powiedział słodko Oriol.
Tymczasem gitanita biegała oczami po sali szukając garbusa. Przeczucie mówiło jej, że ma w nim tajemniczego sprzymierzeńca Trudno jej było zapytać o niego, więc usiłowała dowiedzieć się, czy garbus pojechał razem z Gonzagą.
— Gdzie jest jego ekscelencya?
— Właśnie wróciła jego kareta — odpowiedział Pejrol, wchodząc do salonu. — Jego książęca mość wydaje rozkazy.
— Żeby sprowadzić skrzypków? — spytała Cydalisa.
— Jakto? Czyż naprawdę będziemy tańczyć? — zawołała zarumieniona z radości gitanita.
Kilka dam rzuciło na nią pogardliwe spojrzenia.
— Były takie czasy — rzekła sennym głosem Nivella, — żeśmy zawsze coś znajdywały pod talerzami, kiedyśmy tu przychodziły.
— Regencya bankrutuje — skrzywiła się Cydalisa. — Gdybyśmy tak dostawały na deser po dwie lub trzy niebieskie, Gonzaga nie byłby przez to biedniejszy.
— Co to jest niebieskie? — zapytała dona Kruz.
Jakież było ogólne zdziwienie! Naiwność czy nieświadomość gitanity przechodziła wszelkie granice. Chaverny wsunął rękę do kieszeni, gdzie spoczywał posag jego przyszłej żony, wyjął jakiś tuzin akcyi i podał dziewczynie.
— Dziękuję — rzekła uprzejmie dona Kruz. — Pan Gonzaga zwróci to panu.
A potem rozrzuciwszy akcye przed Nivellą i jej towarzyszkami, dodała z czarującym wdziękiem:
— Moje panie, to wasz deser. Te panie zabrały akcye i orzekły zgodnie, że ta mała jest nieznośną.
— Moi państwo! — zaczęła dona Kruz. Do czego podobne! Nie trzeba, aby jego ekscelencya zastał nas śpiących. Zdrowie pana markiza Chaverny! Proszą o pańską szklankę, markizie!
Ów podał jej szklankę, ciężko wzdychając.
— Gdyby pani wiedziała — bełkotał gdybym mógł pani powiedzieć...
Zaczął pić.
— Niech się pani strzeże! — zawołał Navail. — On zacznie pani wyjaśniać swoje położenie.
— Ale nie tobie, nie wara wszystkim — odpowiedział Chaverny. — Opowiem tylko donie Kruz. Wy nie jesteście godni, aby mnie zrozumieć.
— A jednak to takie proste, — wtrąciła Nivella, — jesteś pan w położeniu człowieka pijanego.
Powstał głośny śmiech, a mały gruby Oriol o mało się nie udusił.
— Do kroćset tysięcy! — krzyknął Chaverny, tłukąc swą szklankę. — Kto tutaj ośmiela się drwić ze mnie? Dono Kruz, ja nie żartuję, pani jesteś gwiazdą z nieba, zabłąkaną między lampiony!
Wszystkie damy głośno zaprotestowały.
— Tego już zawiele! Za wiele! — krzyknął Oriol.
— Milcz — zawołał Chaverny. — Porównanie moje może obrazić jedynie lampiony. A zresztą, nie mówię z wami. Wzywam pana Pejrola, aby uciszył wasze wrzaski, i dodam, że nigdy mi się on tak nie podobał, jak wtedy, gdy wisiał na szaragach. Bardzo mu było z tem do twarzy!
Mówiąc to, markiz wprost rozczulił się i kończył ze łzami w oczach:
— Ach, jak mu było do twarzy! Ale, wracając do mego położenia... — zaczął, ująwszy obie ręce dony Kruz.
— Panie markizie, znam je doskonale: dzisiejszej nocy poślubiasz pan zachwycającą kobietę.
— Zachwycającą? — zapytano chórem.
— Zachwycającą — powtórzyła dona Kruz. — młodą, rozumną, dobrą, nie mającą najmniejszego pojęcia o niebieskich.
— Wsiądzie pani do karetki pocztowej — dodała po chwilowej przerwie, zwracając się do markiza — powiezie swą żonę...
— Och! — przerwał jej Chaverny. — Gdybyś to ty była, śliczne dziecko!
Dona Kruz nalała mu wina do szklanki.
— Panowie — rzekł Chaverny, zanim zaczął pić — dona Kruz wyjaśniła moje położenie lepiej, niż ja mógłbym to zrobić. Położenie to jest romantyczne.
— Pij pan! — rzekła gitanita ze śmiechem.
— Niech pani pozwoli. Oddawna już żywię pewną myśl....
— Słuchajmy! Myśl Chaverny’ego.
Markiz wstał, przybrawszy minę mówcy.
— Panowie, — zaczął — oto kilka miejsc pustych. To tutaj należy do mego kuzyna Gonzagi, tamto do garbusa. Oba te miejsca były już zajęte tego wieczoru. Ale tamto?
Wskazał na fotel, stojący naprzeciw siedzenia Gonzagi, na którym w rzeczy samej nikt od początku uczty nie siedział.
— Oto moja myśl — ciągnął Chaverny. Chcę, żeby to miejsce było natychmiast zajęte; chcę, żeby tam. usiadła panna młoda.
— Słusznie! Słusznie! zawołano ze wszystkich stron. — Myśl Chaverny’ego jest rozsądną. Panna młoda! Panna młoda!
Dona Kruz usiłowała ująć za rękę markiza, ale już nic nie mogło go uspokoić.
— Co u dyabła! — wołał, trzymając się stołu. — Przecież nie jestem pijany!
— Pij pan, ale milcz! — szepnęła mu do ucha dona Kruz.
— Ja też chcę pić, gwiazdo poranna! Owszem, Bóg mi świadkiem, że chcę pić, ale nie chcę milczeć. Myśl moja jest słuszną i wypływa z mojego położenia. Chcę panny młodej, bo, słuchajcie tylko....
— Słuchajcie! — rzekła Nivella. — On jest piękny jak bożek wymowy.
Chaverny trzasnął pięścią w stół, i zaczął krzyczeć z całych sił:
— To niedorzeczność! Głupstwo..
— Brawo Chaverny! Wspaniale!
— Niedorzeczność, mówię, zostawiać puste miejsce....
— Wspaniale, Chaverny! Brawo!
Wszyscy klaskali w dłonie. Młody markiz robił nadzwyczajne wysiłki, aby iść za tokiem swej myśli.
— Zostawiać puste miejsce — powtórzył, czepiając się palcami obrusa — jeżeli się nie czeka na nikogo.
W chwili, gdy zabrzmiała nowa burza oklasków, na progu salonu ukazał się Gonzaga.

— Owszem, kuzynie, czeka się na kogoś — rzekł.

VII.
BRZOSKWINIA I BUKIET.

Oblicze księcia Gonzagi wydało się wszystkim surowe a nawet zatroskane. Postawiono szklanki na stole, uśmiechy zniknęły.
— Kuzynie — rzekł Chaverny, padając na fotel — czekałem na ciebie... aby ci coś powiedzieć o mojem położeniu.
Gonzaga podszedł do stołu i wziął z ręki markiza szklankę, którą ten niósł już do ust.
— Nie pij więcej — rzekł sucho.
— Za pozwoleniem! — protestował Chaverny.
Gonzaga wyrzucił szklankę za okno i powtórzył:
— Nie pij więcej.
Chaverny patrzył na niego wielkiemi oczami ze zdziwieniem. Biesiadnicy posiadali na miejsca, z twarzy ich zniknęły rumieńce pijaństwa, a miejsce ich zajęła nienaturalna bladość. Opanowała ich znowu myśl, którą oddalali od siebie podczas uczty, ale która wisiała w powietrzu.
Zatroskane oblicze Gonzagi przywołało ją.
Pejrol starał się przysunąć do swego pana, ale dona Kruz go ubiegła.
— Proszę o jedno słowo, ekscelencyo — szepnęła.
Gonzaga pocałował ją w rękę i razem odeszli na stronę.
— Co to ma znaczyć zapytała Nivella. — Nie będzie dziś wcale muzyki?
— Ale to chyba nie może być bankructwo — poddała Cydalisa. — Gonzaga jest tak bogaty.
— Widzi się takie dziwne rzeczy!
Panowie nie mięszali się do rozmowy. Wielu z nich utkwiło oczy w obrus i zdawało się zastanawiać. Chaverny tylko śpiewał jakąś łobuzerską piosenkę i nie zwracał wcale uwagi na ponury niepokój, który w tej chwili zapanował na sali. Oriol szepnął Pejrolowi na ucho?
— Czy są jakie złe nowiny?
Służalec księcia odwrócił się od niego tyłem.
— Oriol! — wezwała Nivella.
Gruby finansista w jednej chwili usłuchał rozkazu.
— Gdy książę skończy rozmawiać z tą mała — rzekła Nivella — zechciej mu powiedzieć, że prosimy o skrzypce.
— Ale... — zauważył Oriol.
— Cicho! Pójdziesz, ja tego chcę!
Książę nie skończył jeszcze rozmawiać z gitanitą; w miarę jak przedłużało się milczenie, niepokój i smutek stawał się coraz widoczniejszy. W całej tej orgii nie było naprawdę szczerej wesołości. Nie bawiono się dzisiaj całem sercem, chociaż goście robili wszystko co mogli aby zachować pozory. Wino podnosiło ton ich głosu i zaczerwieniło twarze. Ale obawa ani na chwilę nie zniknęła poza wybuchami śmiechu tej fałszywej wesołości. I aby obalić, tę kłamliwą uciechę wystarczył widok zmarszczonych brwi Gonzagi. To, co powiedział Oriol, wszyscy myśleli: były złe nowiny.
Gonzaga po raz drugi pocałował rękę dony Kruz.
Czy masz ufność we mnie? — zapytał ojcowskim tonem.
— Naturalnie ekscelencyo — odparła gitanita z błagalnem spojrzeniem, — ale to moja jedyna przyjaciółka, moja siostra.
— Niczego nie mogę ci odmówić, drogie dziecko. Za godzinę, cokolwiek się stanie, ona odzyska wolność.
— Czy to prawda ekscelencyo? — zawołała radośnie dona Kruz. — Pozwól mi jej oznajmić to wielkie szczęście.
— Nie, nie teraz. Zostań. Czyś jej wyjaśniła moje życzenie?
— To małżeństwo? Tak owszem; ale ona ma tak żywą odrazę..
— Ekscelencyo — odezwał się Oriol, którego puścił w ruch rozkazujący znak Nivelli — wybacz jeżeli przeszkadzam, ale dopominają się o muzykę.
— Przestań! — odparł Gonzaga, odsuwając go ręką.
— Coś w tem jest mruknęła Nivella.
Gonzaga tymczasem ściskał obie ręce dony Kruz.
— Powiem ci tylko jedno słowo: chciałbym uratować tego, kogo ona kocha — mówił.
— Ależ ekscelencyo! — zawołała dona Kruz. — Gdybyście chcieli mnie wytłómaczyć W czem to małżeństwo jest użyteczne p. Lagarderowi, powtórzyłabym to Aurorze.
— Stwierdzam tylko fakt — przerwał Gonzaga: — nie mogę nic więcej powiedzieć. Czy myślisz, że ja jestem panem wypadków? W każdym razie przyrzekam ci, że nie będzie żadnego przymusu.
Chciał się oddalić, dona Kruz jeszcze go zatrzymała.
— Proszę was, ekscelencyo — rzekła, pozwólcie mi wrócić do niej.
— W tej chwili potrzebuję ciebie.
— Mnie? — zapytała zdziwiona.
— Mają się tutaj mówić takie rzec: których te panie nie powinny słyszeć.
— A ja?
— Ty także nie. To nie dotyczy twojej przyjaciółki. Jesteś tu i siebie, spełniaj obowiązki gospodyni domu; zabierz panie do salonu Marsa.
— Jak najchętniej posłucham waszej książęcej mości.
Gonzaga podziękował i podszedł do stołu. Każdy chciał czytać w jego twarzy. Skinął na Nivellę, która się do niego zbliżyła.
— Widzisz to dziecko — rzekł, wskazując na donę Kruz, stojącą w drugim końcu salonu — staraj się ją zabawić i zrób tak, aby nie zwracała uwagi nato, co się tu dziać będzie.
— Wypędzasz nas, ekscelencyo?
— Za chwilę was wezwę. W małym saloniku jest strój panny młodej.
— Rozumiem, ekscelencyo. Czy dasz nam Oriola.
— Nie, nie dam wam Oriola. Idźcie.
— Moje piękne dzieweczki — rzekła Niyella, podchodząc do pań — dona Kruz chce nam pokazać tualetę panny młodej.
Wszystkie panny powstały i z doną Kruz na czele weszły do saloniku, naprzeciwko buduaru, w którym niedawno, widzieliśmy obie przyjaciółki. Rzeczywiście w saloniku leżała ślubna tualeta, wszystkie kobiety zaczęły ją oglądać ciekawie.
Gonzaga mruknął na Pejrola, który natychmiast zamknął drzwi za damami. Dona Kruz drgnęła mimowoli i cofnęła się ku drzwiom, ale Nivella odciągnęła ją za rękę.
— Wszak ty musisz nam pokazać, piękna, ptaszyno — powiedziała — nie zwolnimy cię z tego.
W sali pozostali tylko mężczyźni. Gonzaga zajął miejsce wśród głębokiego milczenia. Cisza obudziła małego markiza.
— Dobrze, dobrze! — przemówił. — Ale gdzie są damy?
A gdy nikt mu nie odpowiedział, mruczał do siebie:
— Przypominam sobie, że widziałem w ogrodzie dwie urocze istoty. Ale czy to naprawdę mam pojąć za żonę jedną z nich, czy to nie sen? Na honor, nic nie wiem! Kuzynie — przerwał nagle, — tu strasznie ponuro! Ja idę do pań.
— Zostań! — rozkazał książę.
Potem wodząc wzrokiem po zgromadzonych, zapytał:
— Czy macie zimną krew, panowie?
— Mamy zimną krew — odpowiedzieli.
— Do licha! — zawołał Chaverny. — Sam chciałeś, kuzynie abyśmy pili! I tak też było.
Wyraz: zimna krew, miał teraz dla Gonzagi względne znaczenie. Potrzebował głów rozgrzanych, ale silnych, czerstwych ramion. Z wyjątkiem Chaverny’ego, wszyscy odpowiadali życzeniu księcia.
Gonzaga patrzył na młodego markiza z niezadowoloną miną.
— Mamy akuratnie pół godziny do rozmowy — rzekł, spojrzawszy na zegar. — Tymczasem dosyć szaleństw; mówię do ciebie, markizie.
— Nie bój się o mnie, kuzynie — odpowiedział Chaverny, który przed chwilą usiadł na nakrytym stole — dobrzeby było, żeby nikt tutaj nie był więcej pijany odemnie. Ja jestem tylko przejęty mojem położeniem, to takie proste.
— Panowie — zaczął Gonzaga — obejdziemy się bez niego, kiedy inaczej nie można. Słuchajcie: jedna młoda dziewczyna staje na drodze zawadza, rozumiecie? Wszystkim nam zawadza, gdyż nasze sprawy są razem ściśle związane; można śmiało powiedzieć, że wasza fortuna jest moją, a ja się postarałem, aby łączące nas węzły stały się prawdziwym łańcuchem.
— Pragnieniem naszem jest, aby być jak najbliżej waszej książęcej mości — rzekł Montobert.
— Zapewne, zapewne — przytwierdzono, lecz bez entuzyazmu.
— Ta młoda dziewczyna.. — zaczął Gonzaga.
— Ponieważ okoliczności stają się coraz po ważniejsze — odezwał się Navail — myślę, iż mamy prawo szukać światła. Czy młoda dziewczyna porwana wczoraj przez waszych ludzi, jest tą o której mówiono u regenta?
— I którą p. Lagarder obiecał zaprowadzić do Palais-Royal? — dodał Choisy.
— Pannę Nevers, jednem słowem? — zakończył Noce.
Chaverny zmienił się na twarzy. Zaczął powtarzać cicho, jakimś dziwnym tonem:
— Panna Nevers!..
Gonzaga zmarszczył brwi.
— Co was obchodzi imię? — rzekł z gniewem — ona nam zawadza, i trzeba ją usunąć z naszej drogi.
Zaległa cisza. Chaverny złapał swą szklankę, ale zaraz ją postawił, nie pijąc. Gonzaga mówił dalej:
— Mam wstręt do krwi, panowie, może jeszcze większy niż wy, moi przyjaciele. Nigdy, nie miałem szczęścia do szpady; więc wolę załatwić sprawy pokojowo. Chaverny daję ci pięćdziesiąt tysięcy dukatów i na koszta podróży, ażeby okupić spokój mego sumienia.
— To drogo — mruknął Pejrol.
— Nie rozumiem — rzekł Chaverny.
— Zaraz zrozumiesz. Daję jedną szansę temu pięknemu dziecku.
— Panna Nevers? — zapytał markiz, biorąc machinalnie szklankę.
— Jeżeli jej się spodobasz.. — zaczął Gonzaga, wymijając odpowiedź.
— O, co to — przerwał Chaverny, pijąc — postaram się.
— Tem lepiej! W takim razie oną cię poślubi z własnej woli.
— Jabym się nie zgodził inaczej — rzekł Chaverny.
— Ani ja — odparł Gonzaga z dwuznacznym uśmiechem na ustach. Zaraz po ślubie, wywieziesz żonę w głąb jakiej zapadłej prowincyi i tam będziecie spędzać miodowe miesiące wiecznie, o ile zresztą nie zechcesz wrócić sam po pewnym czasie.
— A jeżeli się ona nie zgodzi? — zapyta! markiz.
— Jeżeli się nie zgodzi, będzie wolną i moje sumienie nic mi wyrzucać nie będzie.
Wymawiając te ostatnie słowa, Gonzaga mimowoli spuścił oczy.
— Mówiłeś, kuzynie — rzekł Chaverny, coś sobie przypominając, — że ona ma tylko jedną szansę. Jeżeli przyjmie moją rękę, będzie żyła; jeżeli odmówi — będzie wolną. Nic nie rozumiem.
— Bo jesteś pijany — odpowiedział sucho Gonzaga.
Wszyscy inni milczeli. W tym wesołym, bogatym w malowidła, światło i kwiaty pokoju, panował w tej chwili złowrogi nastrój.
Od czasu do czasu dolatywał z sąsiedniego salonu śmiech kobiet. Jeden tylko Gonzaga miał wysoko podniesione czoło i na ustach wesołość.
— A wy, panowie? — zaczął — jestem pewien, że mnie rozumiecie?
Nikt nie odpowiedział, nawet zatwardziały Pejrol.
— A więc muszę dać wam wyjaśnienie — ciągnął, uśmiechając się, Gonzaga. Będzie ono krótkie, bo czasu nie mamy. Postawmy przedewszystkiem takie oto twierdzenie: istnienie tego dziecka jest naszą najzupełniejszą ruiną; to tak jest. Jeżeli jutro utracę dziedzictwo po Neversie, musielibyśmy wszyscy pojutrze uciekać z Paryża.
— My wszyscy! — zawołano chórem.
— Wy, panowie, — odparł Gonzaga tak, jak każdy najdrobniejszy nawet kupiec, ma księgi i wy wszyscy figurujecie w tych księgach. Pejrol umie znakomicie urządzać takie sprawy! Moje bankructwo pociągnie za sobą i waszą zgubę kompletną.
Spojrzenia wszystkich skierowały się ku Pejrolowi. Ale Pejrol ani drgnął.
— Zresztą — ciągnął dalej książę — po tem, co się stało wczoraj.. Ale na co groźby. — przerwał — wszyscy jesteśmy związani mocno i pójdziecie ze mną jako wierni towarzysze. Chciałbym tylko wiedzieć, czy bardzo wam pilno dać mi ten dowód przywiązania?
Nic nie odpowiedziano. Uśmiech Gonzagi stawał się coraz bardziej szyderczy.
— Widzicie więc, że mnie bardzo dobrze rozumiecie — mówił — i miałem racyę, licząc na waszą domyślność i spryt. Młoda dziewczyna będzie wolną. Tak powiedziałem i ciągle utrzymuję; wolną, aby stąd wyjść i iść, gdzie jej się żywnie spodoba. Tak, panowie. Dziwi was to?
Patrzano nań z zapytaniem w oczach. Chaverny pil wolno, z ponurą miną. Cisza trwała już dość długo; wreszcie Gonzaga napełnił sobie i wszystkim szklanki szampanem.
— Nieraz opowiadałem wam, moi przyjaciele — zaczął lekkim, swobodnym tonem — o dobrych zwyczajach, pięknych manierach wspanialej pozycyi, wybornych pachnidłach mojej ojczyzny. Italii. Za mało ludzie wiedzą o Italii. Słuchajcie i starajcie się skorzystać.
Wypił łyk szampana i mówił dalej:
— Opowiem wam pewną anegdotkę z czasów mojej młodości; słodkie, bezpowrotne czasy! Książę Hannibal Kanoca z książąt Amalfi był moim kuzynem. Wesoły, lubiący używać życia, nie jedną noc spędziłem z nim na hulance. Był bogaty, bardzo bogaty. Pomyślcie tylko: ten mój kuzyn Hannibal miał cztery zamki nad Tybrem, dwadzieścia folwarków w Lombardyi dwa pałace we Florencyi, dwa w Medyolanie, dwa w Rzymie i ogromną, złotą zastawę stołową po naszych wspólnych wujach, kardynałach Allaria. Ja byłem najprostszym i jedynym spadkobiercą mego kuzyna Kanocy. Nigdy nie widziałem piękniejszego zdrowia, jak jego. Co to? Zimno panom? Pijcie, moi przyjaciele, proszę was, to wam doda serca.
Usłuchano go.
— Pewnego wieczora — ciągnął dalej Gonzaga — zaprosiłem kuzyna Kanocę do mej winnicy w Spoleto. Siedzieliśmy na tarasie, wdychając balsamiczną woń prawdziwie rajskiego powietrza i rozmawiając, zdaje mi się o nieśmiertelności duszy. Kanoca był stoikiem, robiącym tylko ustępstwo dla wina i kobiet. Pożegnał się ze mną przy świetle księżyca, świeży zdrowy, wesoły. Zdaje mi się, że widzę go wsiadającego do karety. Rozumie się, że wolny był nieprawdaż? Wolny, to jest mógł tam iść gdzie mu się podobało: na bal, czy na kolacyę, w Italii też to można, na jaką miłosną schadzkę, ale mógł był i zostać....
Gonzaga wypił resztę szampana ze szklanki.
Wszyscy patrzyli nań pytająco.
— Hrabia Kanoca, mój kuzyn — kończył książę, — skorzystał z tej ostatniej wolności; został.
Między słuchaczami powstał lekki szmer.
Chaverny ściskał konwulsyjnie szklankę w, ręku i powtórzył, jak echo:
— Został....!
Wówczas Gonzaga wyjął z koszyka z owocami brzoskwinię, rzucił ją markizowi na kolana i zawołał:
— Badaj Italię, kuzynie!
Lecz zarazem potem dodał:
— Chaverny jest za bardzo pijany, aby mnie zrozumieć. I może to lepiej. Badajcie, panowie Italię.
Mówiąc, rzucał wszystkim dokoła brzoskwinie. Gdy już każdy miał po jednej, rzekł jakimś szorstkim i suchym tonem:
— Acha! Zapomniałem wam wspomnieć o jeszcze jednej okoliczności, że krabia Hannibal Kanoca, mój kuzyn, zanim mnie opuścił, zjadł u mnie brzoskwinię.
Każdy z gości położył czemprędzej owoc na stole, który trzymał w ręku.
Gonzaga napełnił znowu swoją szklankę.
— Badajcie Italię — powtórzył po raz trzeci — tam tylko umieją żyć. Już od stu lat nie posługują się tam idyotycznym sztyletem. Poco gwałt? W Italii naprzykład, chcecie usunąć młodą dziewczynę, która jest przeszkodą na waszej drodze, właśnie tak, jak w naszym wypadku. Przedstawicie jej usłużnego młodzieńca, który jest gotów ją poślubić i wywieźć, Bóg wie gdzie. Jeżeli ona przyjmie, wszystko w porządku. Jeżeli mu odmówi — ma prawo w Italii, tak jak tutaj — wówczas z głębokim i nizkim ukłonem, grzecznie przepraszając, odprowadźcie ją z szacunkiem ku wyjściu, dając zupełną swobodę. Ale odprowadzając, przez miłą galanteryę, ofiarujecie jej bukiet..
Mówiąc to Gonzaga wziął do ręki bukiet kwiatów, zdobiących stół.
— Czyż się odmawia przyjęcia bukietu? — ciągnął układając kwiaty. — Młoda dziewczyna odchodzi wolna i swobodna, zupełnie tak samo, jak mój kuzyn Hannibal; i tak jak on, może iść tam, gdzie jej się podoba: do kochanka, przyjaciółki, do samej siebie.... ale może i zostać.
Wyciągnął bukiet ku słuchaczom, którzy; mimowoli cofnęli się z dreszczem.
— I zostaje? — zapytał przez zaciśnięte zęby Chaverny.
— Zostaje — odpowiedział zimno Gonzaga, patrząc mu prosto w oczy.
Chaverny wstał z hałasem.
— Te kwiaty są zatrute! — krzyknął.
— Siadaj! — rzekł Gonzaga, wybuchając Śmiechem. — Jesteś pijany.
Chaverny przesunął ręką po czole, po którem pot spływał obficie:
— Tak — szepnął — muszę być pijany. W przeciwnym razie....
Zachwiał się. Mroczyło mu się w oczach.

VIII.
DZIEWIĄTE UDERZENIE ZEGARA.

Gonzaga spojrzał na towarzyszy okiem władcy.
Chaverny jest nieprzytomny — szepnął wybaczam mu, ale gdyby ktokolwiek z was...
— Nie, ona przyjmie napewno — mówił Navail dla uspokojenia własnego sumienia. — Napewno przyjmie rękę Chaverny’ego.
Był to jakby nieśmiały protest. Nikt więcej go nie powtórzył. Groźba ruiny zwyciężyła. Gonzaga czuł dobrze, że może się teraz ważyć na to wszystko. Ci młodzi ludzie byli jego wspólnikami — to jego całe wojsko.
— No, dosyć już o tem — rzekł książę, stawiając bukiet na miejsce. — Wszyscy zgadzamy się na jedno. Tymczasem chodzi o rzecz daleko ważniejszą. Dziewiąta jeszcze nie wybiła.
— Czy wasza książęca mość dowiedział się czego nowego? — zapytał Pejrol.
— Nie. Zarządziłem tylko wszelkie środki ostrożności; wszystkie wejścia do pawilonu obstawione strażą. Zandry z pięciu drabami broni przystępu od strony uliczki. Wieloryb z dwoma innymi ludźmi trzymają straż w ogrodzie. W sieni wszyscy służalcy uzbrojeni.
— A owe dwie komiczne figury? — spytał się Navail.
— Kokardas i Paspoal? Nie naznaczyłem im stanowiska. Oni są tam — książę wskazał wejście do galeryi, gdzie już pogaszono światła. Drzwi galeryi były naoścież rozwarte.
— Na kogo oni czekają, i my na kogo czekamy? zapytał nagle z błyskiem przytomności w oku Chaverny.
— A czyś nie był razem z nami wczoraj, gdym otrzymał ów list, kuzynie? — rzekł Gonzaga.
— Nie. Na kogo czekacie?
— Na tego, kto ma zająć to miejsce — odparł książę, wskazując fotel pusty od początku wieczoru.
Uliczka, sień, schody, wszystko to pełne zbrojnych! — wymówił z obrzydzeniem Chaverny. — Wszystko to dla jednego człowieka!
— Człowiek ten nazywa się Lagarder. — odparł Gonzaga, z mimowolnem uniesieniem.
— Lagarder! — powtórzył Chaverny. — Nienawidzę go! — mówił do siebie samego. Ale on mnie raz trzymał w swej mocy i ulitował się nademną....
Gonzaga nachylił się ku niemu, aby posłyszeć co mówi i zmarszczył brwi w zamyśleniu.
— Panowie — rzekł, otrząsając się, — czy myślicie, że przedsiębrane środki ostrożności są wystarczające?
Chaverny wzruszył ramionami i zaczął się śmiać.
— Dwudziestu przeciw jednemu! — rzekł szyderczo Navail. — To całkiem uczciwie.
— Dobra! — zawołał Oriol, uspokojony ta ką potężną liczbą obrońców. — Nie boimy się wcale.
— Czy myślicie — ciągnął dalej Gonzaga, — że dwudziestu ludzi wystarczy, aby go zaskoczyć znienacka i schwycić żywym lub umarłym?
— To za dużo, ekscelencyo! Za dużo! — za wołano ze wszystkich stron.
— A więc z góry mi przyrzekacie, że nikt z was nie zarzuci mi braku ostrożności?
— Daję na to moją głowę! — zawołał Chaverny. Jeżeli tu czego brakuje, to napewno nie ostrożności.
— Trzeba mi było tego świadectwa — rzekł Gonzaga. — A teraz czy chcecie wiedzieć moje własne przekonanie.
— Prosimy, ekscelencyo!
Napełniono szklanki. Gonzaga wstał.
— Według mego przekonania — mówił wolno — nic tu nie pomoże, nie. Znam tego człowieka. Jeżeli Lagarder powiedział: O dziewiątej między wami będę“, to przysięgam wam, że o dziewiątej ujrzymy naprzeciw siebie Lagardera. Niema tak licznej straży, aby zdołała przeszkodzić Lagarderowi przyjść na umówione spotkanie. Czy spadnie kominem? Czy wleci oknem? Czy wyskoczy z pod podłogi? Nie wiem. Ale o wskazanej godzinie, nie przedtem, ani potem, usiądzie przy stole, zobaczycie!
— Do kroćset! — zawołał Chaverny. — Dajcie mi go! Miałbym ochotę z nim się spróbować.
— Cicho! — rzekł szorstko Gonzaga. — Lubię walki karła z olbrzymem, ale tylko na kiermaszach. Otóż, moi panowie — dodał, zwracając się do reszty towarzystwa — pewność ta jest tak we mnie głęboka, że mimowoli już odczuwam drgnienia mej szpady.
Wyciągnął z pochwy błyszczącą, giętką stal i zgiął ją prawie we dwoje.
— Godzina się zbliża — dokończył, patrząc na zegar, — zróbcie tak, jak ja. Radzę wam przedewszystkiem liczyć na własne szpady!
Spojrzenia wszystkich poszły za wzrokiem Gonzagi i zatrzymały się na cyferblacie wspaniałego ściennego zegara, który mruczał z powagą, zamknięty w szafce z różanego drzewa. Mniejsza wskazówka zbliżała się do dziewiątki. Goście zaczęli przypasywać szpady, porozkładane tu i tam, na różnych meblach.
— Niech mi go dadzą na pojedynkę! — powtarzał Chaverny. — Mnie samemu!
— Gdzie idziesz? — zapytał Gonzaga Pejrola, który szedł ku galeryi.
— Zamknąć drzwi — odpowiedział przezorny służalec.
— Zostaw je. Powiedziałem, że drzwi będą naoścież otwarte, niech więc zostaną otwarte.
Panowie — ciągnął dalej, zwracając się do uzbrojonych gości — to będzie dla was sygnał. Jeżeli obie połowy drzwi zamkną się, bo to będzie oznaczało: “Lagarder pokonany”. Ale dopóki będą otwarte, czuwajcie.
Pejrol stanął w ostatnim rzędzie wraz z Oriolem, Tarannem i finansistami. Przy Gonzadze trzymali się Choisy, Navail, Noce, Gironne i wszyscy inne szlachcice. Chaverny stał z drugiej strony stołu, najbliżej drzwi. Każdy trzymał obnażoną szpadę, w ręku, a niespokojnym wzrokiem wpatrywał się w ciemną galeryę.
Zaiste, niezwykły musiał być człowiek, którego oczekiwano z takiem przygotowaniem!
Zegar wydał charakterystyczny pomruk, zwiastujący uderzenie godziny.
— Czyście, panowie gotowi? — odezwał się Gonzaga, nie spuszczając drzwi z oczu.
— Gotowi! — odpowiedzieli jednogłośnie.
W milczeniu policzono się — to dodaje odwagi.
Gonzaga wziął szklankę ze stołu i w chwili gdy się rozlegały pierwsze uderzenia godziny dziewiątej, rzekł z fanfaronadą:
— Zdrowie pana Lagardera! Szklanka w jednej ręce, a szpada w drugiej, panowie!
I podniósł w górę szklankę.
— Szklanka w jednej, a szpada w drugiej ręce! — powtórzył chór.
Potem już milczeli, trzymając pełne szklanki i gołe szpady. Czekali, wytężając oczy i uszy.
Tymczasem pośród tej głębokiej ciszy dał się słyszeć szczęk żelaza dochodzący z zewnątrz.
Zegar wydzwaniał wolno godzinę. Zdawało się, że nigdy nie skończy. Przy ósmem uderzeniu zegara szczęk żelaza ucichł. Przy dziewiątem obie połowy drzwi zamknęły się z trzaskiem.
Zaparte oddechy z ulgą wydobyły się ze wszystkich piersi, a potem przeciągły okrzyk:
— Hurra! Opuszczono szpady.
— Za zmarłego Lagardera! — zawołał Gonzaga.
— Za zmarłego Lagardera! — powtórzyli goście, wypróżniając jednym łykiem szklanki.
Jeden tylko Chaverny milczał i z miejsca się nie ruszał. I widział, jak Gonzaga zadrżał w chwili gdy przyłożył szklankę do ust. Narzucone na garbusa stosy płaszczy i kapeluszy niedaleko od stołu, nagle poruszyły się. Gonzaga nie myślał o garbusie, a zresztą nic nie wiedział o tej szalonej zabawce Chaverny’ego. Na widok poruszającej się kupy ubrań, cofnął od ust szklankę i ujął za broń. Przecież sam nie dawno powiedział: “Nie wiem, czy Lagarder wleci oknem, czy spadnie kominem, czy wyskoczy z pod podłogi, ale o naznaczonej godzinie niewątpliwie będzie między nami.”
— Oto jestem! Jestem! — wołał z pod płaszczy głos skrzeczący, a potem śmiech suchy i przenikliwy.
Nie! To nie był Lagarder.
Gonzaga zaczął się śmiać.
— Ach to nasz przyjaciel garbus! — rzekł.
A garbus już się całkiem wydobył z dusznego więzienia, złapał jaką szklankę i zaczął się trącać z pijanymi.
— Z Lagardera! — zawołał. — Tchórz! Wiedział, że ja tu będę, więc nie odważył się przyjść!
— Zdrowie garbusa! Zdrowie garbusa! — zawołano chórem. — Niech żyje!
— Ho! Ho! Panowie — rzekł garbus naiwnie — ktoś coby nie znał, tak jak ja, waszej odwagi, mógłby pomyśleć, widząc was tak uradowanych żeście mieli porządnego stracha. Ale co to tam chcą te zuchy? — zapytał nagle, wskazując palcem na stojących jak posągi przed zamkniętemi drzwiami w galeryi Kokardasa i Paspoala. Miny ich były tryumfujące.
— Przynosimy nasze głowy — rzekł Gaskończyk chytrze.
— Uderzajcie! — dodał Normandczyk. — Poślijcie niebu dwie biedne dusze.
— Odkupienie honoru! — zaśmiał się wesoło Gonzaga. — Niech tam dadzą wina tym dzielnym zuchom! Trącimy się z nimi.
Chaverny patrzył na nich z obrzydzeniem, jak na katów, i gdy się zbliżyli, cofnął się od stołu.
— Słowo honoru! — rzekł do Choisy’ego. — Gdyby ten Lagarder był przyszedł, stanąłbym przy nim.
— Pst! — uciszał go Choisy.
Ale garbus, który to słyszał, wskazał Chaverny’ego Gonzadze pytając:
— Czy wasza książęca mość jest zupełnie pewny tego młodego człowieka?
— Nie — odparł książę.
Tymczasem Kokardas i Paspoal trącali się szklankami z panami. Chaverny, nachmurzony, słuchał, co mówili. Paspoal rozprawiał wciąż o białym, zakrwawionym płaszczu; Kokardas zaczął na nowo historyę sali prosekcyjnej w Val-de-Grace.
— Ależ to wszystko jest niegodziwe i podłe! — zawołał Chaverny, zwracając się wprost do Gonzagi. — Toż to jest oczywiste, że tu się mówi o człowieku poprostu zamordowanym!
— Co takiego? — wtrącił ze zdziwieniem garbus. — Skądże pan przychodzi?
W tej samej chwili Kokardas, zuchwały i rozhulany, zbliżył się ze szklanką do Chaverny’ego; ale ten odwrócił się z odrazą.
— Na Lucypera! — zawołał Ezop II. — Zdaje mi się, że ten szlachcic ma szczególne wstręty!
Gonzaga dotknął się ramienia Chaverny’ego.
— Baczność, kuzynie — szepnął — za wieleś pił.
— Przeciwnie, ekscelencyo — rzekł mu na ucho Ezop II — mnie się zdaje że kuzyn nie pił dostatecznie. Proszę mi wierzyć, ja się znam na tem.
Gonzaga spojrzał na garbusa podejrzliwiej. Ale ów śmiał się i kiwał głową, jak człowiek pewny swego.
— Dobrze — odparł Gonzaga — może ty masz racyę. Powierzam ci go.
— Dziękuję waszej książęcej mości — rzekł Ezop — i zbliżając się do młodego markiza ze swoją szklanką, zapytał:
— Czy i ze mną nie raczy się pan trącić? Toż przecie wet-za-wet!
Chaverny zaśmiał się i wyciągnął szklankę.
— Za nasze weselne gody, piękny panie młody! — zawołał garbus.
Usiedli naprzeciw siebie dokoła nieb zgrupowali się sędziowie, i zaczął się bachancki pojedynek.
— A panie! — zawołano. — Dlaczego nie wracają z salonu?
Gonzaga skinął głową, Noce poszedł otworzyć drzwi saloniku. W jednej chwili wszystkie kobiety wpadły, jak chmara ptasząt różnobarwnych; szczebiocąc śmiejąc się lub skarżąc że tak długo musiały siedzieć w zamknięciu.
Nivella mówiła do Gonzagi wskazując na donę Kruz:
— Patrz ekscelencyo! To mała ciekawska! Dziesięć razy zmuszona byłam odciągać ją od dziurki w zamku.
— Ach, Boże! — odrzekł niewinnie książę. — I cóżby zobaczyła ciekawego? Usunęliśmy was, ślicznotki, dla waszego własnego dobra. Wszak nie lubicie nudnej rozmowy o interesach.
— A teraz co będzie? Czy już to wesele?
Wesoła Cydalisa jedną ręką ujęła za brodę Kokardasa, drugą przesunęła po twarzy zarumienionego Paspoala i zapytała:
— Czy to są skrzypkowie?
— Korono cierniowa! — burknął Kokardas, sztywny, jak słup granitowy. — My jesteśmy szlachcice moja panienko!
Braciszek Paspoal zadrżał od stóp do głów pod dotknięciem tej miękkiej pachnącej rączki. Chciał też coś powiedzieć, ale zabrakło mu głosu.
— Moje panie — mówił tymczasem Gonzaga całując koniec paluszków dony Kruz — nie chcemy mieć żadnych przed wami sekretów. Jeżeliśmy się na chwilę pozbawili waszego towarzystwa, to w tym celu, aby omówić pewne sprawy, tyczące się dzisiejszego małżeństwa.
— Więc to naprawdę odbędzie się dzisiaj ta komedyjka? — zawołały wszystkie chórem.
— Przeciwnie — przemówił z całą powagą Gonzaga, — będzie to związek jak najbardziej seryo.
Nachylił się ku donie Kruz i szepnął:
— Już czas uprzedzić twoją przyjaciółkę.
Dona Kruz spojrzała na niego niespokojnie.
— Ale mi książę coś przyrzekł — rzekła cicho.
— Dotrzymam wszystkiego, com przyrzekł — odpowiedział Gonzaga.
Potem, odprowadzając donę Kruz do drzwi dodał:
— Ona może się nie zgodzić; nikt nie będzie jej zmuszał; ale dla jej własnego dobra i dla tego kogo nie chcę wymieniać namawiaj, aby się zgodziła.
Dona Kruz nic nie wiedziała, co się stało z Lagarderem, i Gonzaga na to liczył. Młoda dziewczyna nawet nie przeczuwała w nim tej wstrętnej hipokryzyi. Nie mniej przeto, stanąwszy już we drzwiach, jeszcze się zatrzymała.
— Ekscelencyo — rzekła z gorącą prośbą w głosie, — nie wątpię, że kierujecie się szlachetnemi, godnemi siebie pobudkami, ale od wczoraj dzieją się takie dziwne rzeczy, a my obie biedne dziewczyny bez doświadczenia nie umiemy rozwikłać tych zagadek Przez przyjaźń dla mnie, ekscelencyo, przez litość dla tego biednego dziecka które ja kocham a które tak rozpacza, powiedz mi jedno słowo wyjaśnienia któreby mi służyło jako argument do przekonania jej oporu. Będę pewniejsza siebie jeżeli będę mogła powiedzieć Aurorze, jakim sposobem małżeństwo jej ocalić może życie tego kogo ona kocha.
Gonzaga przerwał jej.
— Więc nie masz zaufania do mnie, dono Kruz? — rzekł tonem wymówki. — I ona też ci nie wierzy? Trzeba, żebyś mi wierzyła; trzeba, żeby i ona tobie wierzyła. Tylko spiesz się — kończył z naciskiem, wymawiając ostatnie wyrazy. — Będę na ciebie czekał.
Dona Kruz wyszła.
Tymczasem w salonie pełno było gwaru i śmiechu. Bawiono się niezwykle.
— Brawo, Chaverny! — wołali jedni.
— Tęgi garbus! — krzyczeli inni.
— Szklanka Chaverny’ego pełniejsza!.
— Nie oszukujmy! Toż to walka na śmierć!
— Oni się zabiją tem winem! — ubolewały kobiety.
— Waryaci!
— Ten garbus jest chyba dyabłem!
— Jeżeli on rzeczywiście ma tyle niebieskich, jak mówią — rzekła Nivella — to ja, co zawsze miałam słabość do garbusów.
Ale krzyki zagłuszyły jej słowa.
— Patrzcie, ile oni już w siebie wieli!
— Dwie beczki! Dwie przepaście!
— Brawo Chaverny!
— Brawo garbusie!
A Chaverny z Ezopem II siedzieli naprzeciw siebie otoczeni dokoła ciekawymi widzami.
Chaverny był siny, oczy, krwią nabrzmiałe, zdawały się wypadać z orbit. Ale nie bano się o niego. Nie pierwszyzna to jemu; był znakommitym biboszem.
Oczy garbusa błyszczały nadzwyczajnym blaskiem. Twarz nabrała życia. Rzucał się, gadał niezrozumiałe słowa — co już jest niedobrym znakiem. Gadulstwo upija, jak wino. Prawdziwy szermierz butelki powinien być spokojny i milczący. Zdawało się więc że większość szans była za markizem.
— Sto pistolów za Chaverny’m! — zawołał Navail. — Garbus pójdzie sobie pod płaszcze.
— Trzymam! — odciął garbus, chwiejąc się na krześle.
— Cały mój woreczek za markizem! — rzekła widząc to, Nivella.
— Ile w woreczku? — zapytał Ezop II.
— Pięć akcyj niebieskich.... Niestety, cała moja fortuna!
— Trzymam przeciwko dziesięciu! — zawołał garbus. — Dajcie więcej wina!
— Którąbyś ty wolał? — zapytał cicho Paspoal swego przyjaciela patrząc kolejno na Cydalisę, Nivellę, Fleury i inne.
— Gałgus, on się utopi! Ręko boska! — odpowiedział Kokardas, nie spuszczając oka z garbusa. — Nigdy w życiu nie widziałem, aby jeden człowiek mógł tak pić!
Ezop II nagle wstał z krzesła; zdawało się że padnie. Ale on śmiało usiadł po łobuzersku na stole, rzucając cyniczne i drwiące spojrzenie.
— Czy nie macie większych szklanek? zawołał, rzucając swoją precz od siebie na podłogę. — Z temi łupinkami od orzechów musielibyśmy tu zostać do jutra!

IX.
ZWYCIĘSTWO GARBUSA.

W tym samym pokoju, na parterze, w którym widzieliśmy Aurorę i donę Kruz na początku tego wieczoru i uczty, w tej chwili znajduje się tylko Aurora sama jedna. Klęczy na ziemi, ale nie może się modlić.
Hałas z pierwszego piętra jeszcze się zwiększa; jest to właśnie ten szczególny pojedynek Chaverny’ego z garbusem.
Ale Aurora nie zwracała już na to uwagi. Marzyła. Jej piękne oczy zmęczone łzami, błądziły w pustce. Nie zauważyła nawet wejścia dony Kruz do pokoju. Lekka jak ptaszek młoda Hiszpanka zbliżyła się cichutko na palcach do klęczącej i ucałowała jej włosy. Aurora odwróciła głowę..
Na widok pobladłych policzków i zgaszonych źrenic swej przyjaciółki, piękna gitanita uczuła ból w sercu.
— Przyszłam po ciebie — rzekła.
— Jestem gotowa — odpowiedziała Aurora.
Dona Kruz nie spodziewała się tego.
— A więc zastanowiłaś się dobrze? — zapytała.
— Modliłam się. W czasie modlitwy nieraz rzeczy ciemne staja się jasnemi.
Dona Kruz zbliżyła się do niej żywo.
— Powiedz mi, coś przeczuła — zapytała tkliwie.
— Jestem gotowa, — powtórzyła Aurora — gotowa umrzeć.
— Ależ tu wcale nie trzeba, abyś umierała, moja biedna droga siostrzyczko — Już oddawna — przerwała głosem ponurej rezygnacyi — i niejednokrotnie nosiłam się z tą myślą. Ja jestem jego nieszczęściem; przezemnie grozi mu bezustannie niebezpieczeństwo; ja jestem jego złym duchem. Gdyby nie ja, byłby wolny, swobodny, spokojny i szczęśliwy!
Dona Kruz słuchała, nie rozumiejąc jej wcale.
— Och, czemuż — zaczęła Aurora, ocierając łzy — nie uczyniłam wczoraj tego co postanowiłam dzisiaj! Czemuż nie uciekłam z jego domu! Czemuż nie umarłam!
— Co ty mówisz? — zawołała z przestrachem gitanita.
— Bo ty nie wiesz, Floruś, jaka wielka jest różnica między wczoraj a dzisiaj. Ujrzałam na chwilę otwierające się przedemną wrota raju; życie pełne pięknych uciech, radości i świętych rozkoszy! On mnie kochał Floro!
— Czyż naprawdę wiesz to dopiero od wczoraj?
— Ach, gdybym to była wcześniej wiedziała! Bóg jeden wie, czybyśmy się byli puścili w tę daleką podróż i narażali na niepotrzebne niebezpieczeństwa! Wątpiłam wciąż i bałam się! Jakże jesteśmy szalone, siostro droga! Nie trzeba drżeć, gdy spływają na nas błogosławieństwa nieba. Ale widzisz, to niemożliwe, szczęście, nie jest udziałem ziemi!
— Ale powiedz wreszcie, coś postanowiła, — zapytała Hiszpanka, nie rozumiejąca zgoła takich duchowych uniesień.
— Być posłuszną, aby tylko jego ocalić — odpowiedziała Aurora.
Dona Kruz zerwała się z krzesła uradowana.
— A więc chodźmy! Książę czeka na nas.
Nagle zatrzymała się w miejscu i jakiś smutny cień zasłonił jej uśmiech.
— Czy ty wiesz — rzekła — że po raz drugi spełniam czyn bohaterski dla ciebie? Nie kocham tak jak ty, to pewne, ale kocham jak umiem i zawsze znajduję ciebie na swej drodze.
Aurora zwróciła na nią pytające spojrzenie.
— Nie przerażaj się, ukochana — zaśmiała się dona Kruz. — Ja nie umrę z miłości, to ci przyrzekam. Tak kochać mogę jeszcze nie raz jeden przed śmiercią. Ale to pewna, że gdyby nie ty, nie tak łatwo wyrzekłabym się tego króla błędnych rycerzy, pięknego Lagardera! A i to pewna także, że po pięknym Lagarderze nikt tak nie trafił do mego serca jak ten roztrzepaniec Chaverny.
— Co! — zawołała Aurora.
— A wiem, wiem! Jego postępowanie może się wydawać trochę za bardzo lekkomyślne. Ale cóż chcesz? Z wyjątkiem Lagardera nienawidzę świętych. Ten potwór, markizek, całkiem zawrócił mi głowę.
Aurora ujęła ją za rękę.
— Siostrzyczko — rzekła z tkliwym uśmiechem — serduszko twoje więcej warte niż słowa. I dlaczegóż zresztą miałbyś mieć jakieś subtelniejsze skrupuły rasowe?
Dona Kruz przygryzła wargi.
— Zdaje się, — szepnęła — że ty nie wierzysz w moje wysokie urodzenie?
— Panna de Nevers jestem ja sama — odpowiedział spokojnie Aurora.
Gitanita otworzyła szeroko oczy.
— Czy Lagarder powiedział ci to? — zapytała z dobroduszną ciekawością.
— Nie, — odparła Aurora — to jest jedyny błąd, jaki mam mu do zarzucenia w życiu. Gdyby mi był powiedział....
— W takim razie — przerwała dona Kruz — kto ci powiedział?
— Nikt. Ale ja wiem. Wszystkie wypadki które zaszły od samego mego urodzenia, od wczoraj nabrały dla mnie nowego znaczenia. Przypominałam je sobie, porównywałam i wyprowadziłam wnioski. Oczywistość wypłynęła sama z siebie. Dziecię, śpiące w fosie Kajlusów podczas gdy mordowano jego ojca, to byłam ja. Dotychczas widzę wyraz oczu mego ukochanego przyjaciela, gdyśmy zwiedzali razem to straszne miejsce. Tak, to byłam ja! A potem.... czyż mi Henryk nie kazał ucałować posągu marmurowego Neversa na cmentarzu Saint-Magloire? A ten Gonzaga, którego imię prześlą duje mnie od dziecka, a dzisiaj ostatni cios mi zadaje, czyż nie jest mężem wdowy po Neversie?
— Ależ przecież on sam chciał mnie zwrocić mojej matce! — przerwała gitanita.
— Biedna moja Floro, nie zdołamy tego wszystkiego rozplątać, to wiem dobrze. Jesteśmy obie dziećmi i proste nasze serca niezdolne zgłębić przewrotności ludzkiej. A zresztą, na co nam to? Co chciał Gonzaga z ciebie uczynić nie mam pojęcia, ale domyślam się, iż byłaś narzędziem w jego rękach. Od wczoraj widzę to dobrze, a i ty teraz także.
— To prawda — szepnęła dona Kruz, zmarszczywszy brwi w zamyśleniu.
— Wczoraj dopiero — mówiła cicho Aurora wyznał mi Henryk, że mnie kocha.
— Dopiero wczoraj? — zawołała gitanita z najwyższem zdziwieniem.
— I dlaczego się ociągał! Musiała być jakaś między nami przeszkoda? Jaka, jeżeli nie szlachetne skrupuły najszlachetniejszego człowieka na świecie? Wysokość to mego urodzenia i wielkość mego dziedzictwa oddalała go odemnie!
Dona Kruz uśmiechnęła się żartobliwie. Aurora spojrzała na nią i śliczna jej twarzyczka przybrała wyraz surowej dumy.
— Floruś, czyż mam żałować, że rozmawiałam z tobą tak szczerze? — szepnęła.
— Nie gniewaj się, najdroższa moja — zawołała gitanita, zarzucając obie ręce na szyję Aurory. Uśmiechnęłam się, na myśl, że ja która nie jestem księżniczką nie byłabym się nigdy domyśliła tej przeszkody.
— Dałby Bóg, żebym się myliła! — rzekła Aurora ze łzami w oczach. — Wielkość ma swoje cierpienia i radość, i ja, która w dwudziestej wiośnie życia gotowa jestem umrzeć, poznałabym z powodu niej same tylko łzy.
Gitanita chciała zaprzeczyć, lecz Aurora pieszczotliwie położyła jej rękę na ustach.
— Jestem zupełnie spokojna — mówiła dalej. — Mam ogromną ufność w Bogu, który nas nigdy nie doświadcza ponad granice naszych ziemskich sił. Jeżeli mówię o swej śmierci, nie myśl, że chcę jej chwilę dobrowolnie przyspieszyć. Samobójstwo jest ciężkim grzechem i zamyka wejście do nieba. A jeżeli jabym tam nie poszła to gdziebym na niego czekała? Nie, wszak inni załatwią się z mojem życiem. Tego to już nie zgaduję, ale wiem napewno.
Dona Kruz zbladła straszliwie.
— Skąd to wiesz?- — zapytała wzburzona.
— Kiedy siedziałam tutaj sama jedna — odpowiedziała spokojnie i wolno Aurora — rozmyślałam nad tem wszystkiem, co ci przed chwilą mówiłam i jeszcze o wielu innych rzeczach. Dowodów mam dość na to. Porwano mię wczoraj dlatego, że jestem panną Nevers, i księżna Gonzaga też dlatego że jestem panną Nevers, tak strasznie nienawidzi mojego Henryka. I wiesz, Floro że ta ostatnia myśl odejmuje mi całą odwagę. Myśl że znajduję się między moją matką a Henrykiem, tak wrogo usposobionemi względem siebie, ta myśl jak ostry sztylet przeszywa moje biedne serce! Musi przyjść chwila, w której będę musiała wybierać I bo ja wiem? Od czasu gdy poznałam imię mego ojca, czuję, że mam jego duszę. Po raz pierwszy w życiu staje przedemną obowiązek i głos tego obowiązku jest również silny jak głos szczęścia. Wczoraj jeszcze nie przypuszczałam, że jest coś, co może mię zmusić do rozłączenia się z Henrykiem.... Dzisiaj....
— Dzisiaj? — powtórzyła dona Kruz widząc, że Aurora zatrzymała się.
Młoda dziewczyna odwróciła głowę, aby otrzeć łzy z oczu. Gitanita patrzyła na nią mocno wzruszona. W tej chwili opuściły ją wszelkie osobiste nadzieje, jakie rozbudził w niej Gonzaga. Była jedynie przejętą losem przyjaciółki.
— Siostrzyczko droga — rzekła — wierzę iż jesteś panną Aurorą de Nevers; niewiele jest księżnych któreby mogły poszczycić się taką jak ty córką Aleś przed chwilą wypowiedział słowa, które mnie bardzo zaniepokoiły.
— Jakie słowa?
— Powiedziałaś: “Inni załatwią się z mojem życiem... ”
— Zapomniałam — odrzekła Aurora. — A więc kiedy tutaj siedziałam sama z głową pełną chaosu, pałającą gorączką, nagle, widocznie wskutek gorączki, wstałam i z całą odwagą wyszłam z tego pokoju i przez ukryte schody, któreś ty mi pokazała i korytarz dostałam się do buduaru, w którym wtedy stałyśmy razem. Zbliżyłam się do tych samych drzwi, po za któremi wywoływano ciebie. Hałas ucichł był zupełnie. Przyłożyłam oko do dziurki w zamku. Dokoła siedzieli sami mężczyźni, kobiet nie było....
— A tak, oddalono nas — wtrąciła dona Kruz.
— Czy wiesz dlaczego, Floruś moja?
— Gonzaga powiedział nam.... — zaczęła gitanita.
— Ach, więc ten człowiek, który się zdawał przewodzić wszystkim to Gonzaga? — zawołała Aurora i zimny dreszcz przebiegł jej ciało.
— Tak, to książę Gonzaga.
— Nie wiem, co ci powiedział, ale pewna, jestem, że musiał skłamać — rzekła Aurora.
— Czemu tak myślisz, siostrzyczko?
— Dlatego, że gdyby ci powiedział prawdę, nie byłabyś przyszła po mnie, Floruś, jedyna.
— Jakaż więc jest ta prawda? Powiedz, bo naprawdę chyba oszaleję!
Nastała chwilowa cisza. Aurora z czołem opartem na ramieniu przyjaciółki zdawała się marzyć.
— Czyś zauważyła — spytała wreszcie — te bukiety z kwiatów, zdobiące stół jadalny?
— Owszem, piękne kwiaty.
— A czy pamiętasz jak ci Gonzaga parę razy powtarzał: “Jeżeli odmówi, będzie wolną?”.
— Tak mówił.
— A więc słuchaj, — ciągnęła Aurora, ujmując za rękę donę Kruz. — Otóż ten sam Gonzaga przemawiał do siedzących dokoła stołu gości wówczas, gdym patrzyła przez dziurkę od klucza. Wszyscy słuchali go w głębokiem milczeniu, bladzi ze wzruszenia. Przyłożyłam ucho do otworu w zamku i słyszałam....
Jakiś hałas od strony drzwi przerwał jej mowę.
— Coś słyszała? — powtórzyła niecierpliwie dona Kruz.
Ale Aurora nie zdążyła odpowiedzieć, gdyż w uchylonych drzwiach ukazało się blade i stroskane oblicze pana Pejrola.
— Czy panie gotowe? — zapytał. — Czekamy.
— Zaraz idę — rzekła.
Wchodząc na schody, dona Kruz objęła jej kibić ramieniem i spytała szeptem:
— Dokończ, najdroższa! Coś ty mówiła o tych kwiatach?
Aurora uścisnęła ją lekko za rękę i odpowiedziała ze słodkim uśmiechem:
— Piękne kwiaty! Masz racyę. A pan Gonzaga posiada uprzejmość prawdziwe wielkich panów. Odmawiając jego życzeniu, odrzucając jego plan małżeństwa, nietylko będę zupełną wolną, ale otrzymam jeden z tych pięknych bukietów.
Dona Kruz spojrzała na nią uważnie; czuła, że poza temi słowami ukrywa się coś groźnego i tragicznego. Ale nie mogła odgadnąć co?

∗             ∗

— Brawo, garbus! Trzeba cię zrobić królem biboszów.
— Trzymaj się, Chayerny! Trzymaj się! Ostro!
— Oho! Chaverny wylał już pół szklanki na swój żabot, oszukuje!
Na żądanie garbusa przyniesiono duże puhary. Rozległ się długi okrzyk radości. Garbus wylał do jednego puharu całą butelkę szam pana. Chaverny chciał też zrobić to samo, ale tak mu się trzęsły ręce, że nie mógł.
— Markizie — wykrzyknęła Nivella — czyż mam stracić prze ciebie moich pięć niebieskich?
— O, niema obawy! — zawołał garbus ze śmiechem — przecież dopiero teraz na dobre zaczynamy! Pomóżcie tylko, panowie, markizowi napełnić puhar.
Noce, Choisy, Gironnc i Oriol otoczyli Chaverny’ego. Nalano mu puhar.
— Zdrowie wasze! — bełkotał Chaverny.
Gironne i Noce trzymali go pod ramiona.
Garbus skłonił się wszystkim dokoła.
— Ta porcya — rzekł — musi być spełniona jednym łykiem, bez odetchnięcia.
— Nie, to prawdziwy aniołek z tego gałgusa! — pomyślał Kokardas.
Paspoal wodził wybałuszonemi oczami za Nivellą, Fleury i innemi wciąż szepcząc do siebie jakieś płomienne słowa.
— Dajcie spokój — wołały kobiety — zabijecie go!
— Ostro, markizę! Ostro! Trzymaj się! — wołała Nivella, trwożna o swoje akcye.
Garbus przyłożył puhar do ust i zaczął pić zwolna, lecz jednym tchem. Klaskano entuzyastycznie w dłonie.
Chaverny podtrzymywany przez przyjaciół spełnił również swój puhar ale był to już ostatni jego wysiłek.
— No, jeszcze jedne! — proponował garbus trzeźwy i wesoły, wyciągając swój puhar.
— Jeszcze dziesięć! — odpowiedział Chaverny, nie mogąc utrzymać się nawet w pozycyi siedzącej.
— Trzymaj się markizie! — wołano.
Chaverny zaśmiał się idy etycznie.
— Nie bójcie się — bełkotał niewyraźnie — zatrzymajcie tylko huśtawkę, i stół niech się tak nie kręci!
Nivella postanowiła nie czekać dłużej. Była zresztą odważną. Zbliżyła się do garbusa.
— Skarbie drogi — rzekła — ja tylko tak na śmiech. Gdyby mnie zarzynano, nigdybym nie zakładała się przeciwko tobie.
Zabrał ze stołu swój pugilares, włożyła go do kieszeni odeszła obrzucając markiza pogardliwem spojrzeniem.
— No, dalej! — wołał tymczasem Ezop II. Dajcie wina! Pić mi się chce!
— Pić — powtarzał markiz. — Wypiłbym morze całe! Zatrzymajcie huśtawkę!
Znów napełniono puhary. Garbus ujął za swój pewną ręką.
— Zdrowie dam! — zawołał.
Chaverny robił nadludzkie wysiłki, aby podnieść swój puhar, lecz ów wymknął mu się z ręki, wylewając wszystko wino na stół.
Oburzenie Kokardasa nie miało granic.
— Nie bój się — mruczał do siebie, — takich, co tak marnują wino, trzebaby zamykać w więzieniu!
— Jeszcze raz! Na nowo! — wołali stronnicy markiza.
Garbus skwapliwie podał swój pubar do napełnienia. Ale powieki Cbaverny’ego zaczęły ciężko opadać na oczy, w końcu, pomimo usiłowań i zabiegów przyjaciół zwalił się jak kłoda na fotel.
Powstał zgiełk i hałas.
— W górę garbusa!
Potem nastała cisza. Słychać było tylko mruczenie markiza:
— Ktoby to myślał, że ten dom runie. Wydawał się mocny.... To nie żarty!....
— Chaverny przegrał!
— Chaverny przepadł!
A Chayerny tymczasem z łoskotem zsunął się z fotela na ziemię.
Więc znów zagrzmiały oklaski.
Garbus z tryumfem podniósł w górę pełny pubar i wypił go jednym tchem za zdrowie zwyciężonego. A wciąż był pewny jak skala.
Wtem rozległ się donośny głos Gonzagi:
— Co to znaczy?
Ezop II skłonił się nizko przed księciem.
— Podarowałeś mi go, ekscelencyo — rzekł.
— Gdzie Chaverny? — zapytał książę.
Garbus trącił nogą leżącego pod stołem markiza.
— A o! tam! — odpowiedział.
Gonzaga ściągnął groźnie brwi.
— Na śmierć pijany! — mruknął. — To za wiele. Potrzebujemy go!
— Potrzebny do ślubu? — zapytał garbus.
— Tak, do ślubu — odpowiedział Gonzaga.
— Tam do licha! — wykrzyknął Ezop II głosem stroskanym. Wasza książęca mość! Jeżelibym mógł tutaj się przydać, jak najchętniej służę.
Nieoczekiwaną tę propozycyę przyjął wesoły wybuch śmiechu.
Gonzaga spojrzał badawczo na garbusa który zasiadł spokojnie za stołem z puharem w ręku.
— A czy ty wiesz, co musiałby uczynić ten, ktoby zastąpił markiza Chaverny? — zapytał go cicho Gonzaga.
— Owszem, wiem.
— I czujesz się na siłach?
Ezop II uśmiechnął się z zarozumiałością i z wyrazem okrucieństwa w oczach.
— Wasza książęca mość mnie nie zna — odpowiedział. — Ja jeszcze lepiej potrafię!

X.
KWIATY GONZAGI.

Na nowo otoczono stół i zaczęto pić.
— Doskonała myśl! — zawołano. — Zamiast Chavemy’ego ożeńmy garbusa!
— To nawet zabawniejsze, a Ezop będzie znakomitym mężem!
— Ciekawa będzie mina Chaverny’ego kiedy obudzi się wdowcem!
Oriol pobratał się z Paspoalem na rozkaz Nivelli, która tego wzdychającego skromnisia otoczyła swoją opieką.
Kokardas trącał się kielichem ze wszystkimi, i uważał to za całkiem naturalne. Zresztą tutaj, jak wszędzie indziej, zachowywał się z nieskalaną godnością.
— Nie bój się! Gdyby gruby Oriol spróbował mówić mu ty, surowo doprowadzony był do porządku.
Książę Gonzaga z garbusem odeszli nieco na bok. Książę wciąż badawczo wpatrywał się w Ezopa II, usiłując przeniknąć najskrytsze jego myśli po przez maskę szyderstwa i błazeństwa.
— Jakiej gwarancyi wasza książęca mość wymaga odemnie? — pytał garbus.
— Chciałbym przedewszystkiem wiedzieć odparł Gonzaga — czego się domyślasz?
— Niczego się nie domyślanego byłem tam — rzekł garbus, wskazując leżący wciąż na ziemi stos ubrań i płaszczów. — Słyszałem historyę brzoskwini, historyę o kwiatach i hymn na cześć Italii.
— Tak, to prawda — szopnął Gonzaga — ty byłeś tam. Na co ta komedya?
— Chciałem się dowiedzieć i chciałem nad tem pomyśleć. Ten Chaverny to wcale niedobry wybór, nie pasuje do waszej książęcej mości.
— To prawda, ale miałem zawsze słabość do niego.
— Nigdy nie trzeba ulegać słabości, bo ona rodzi niebezpieczeństwo. Ten Chaverny śpi w tej chwili, ale gdy się obudzi....
— Dajmy temu spokój — przerwał Gonzaga. Co myślisz o historyi z brzoskwinią?
— To piękne, ale boję się, czy nie za odważne dla waszych tchórzów.
— A o historyi z kwiatami?
— Bardzo wdzięczne i eleganckie, ale też za silne; oni stchórzą.
— Nie mówię teraz o tych panach — rzekł Gonzaga, — znam ich lepiej niż ty.
— Ba! Ja myślę!
Gonzaga uśmiechnął się na ten wykrzyknik garbusa.
— Odpowiadaj za siebie samego — rzekł.
— Wszystko co pochodzi z Italii, podoba mi się bardzo — zaczął Ezop II. — W życiu mojem nie słyszałem bardziej ciekawej anegdoty jak ta historya z hrabią Kanoca w ogrodach Spolety; ale jabym jej nie był opowiedział tym panom.
— A więc ty się uważasz za silniejszego i odważniejszego od tych panów?
Ezop II odpowiedział tylko znaczącym uśmiechem.
— Cóż, naprzykład, za tobą więcej przemawia niż za Chayernym?
— Przeszłość — odpowiedział garbus. — Byłem już żonaty.
— Ach! — szepnął książę i jeszcze przenikliwiej spojrzał na garbusa.
Ezop II wytrzymał spojrzenie, nie spuścił oczu.
— Tak — powtórzył — byłem żonaty i jestem obecnie wdowcem.
— Bardzo pięknie — rzekł Gonzaga. — Ale czemuż by to miało przemawiać za tobą.
Twarz garbusa zachmurzyła się zlękka.
— Żona moja była piękną — mówił zniżonym głosem — bardzo piękna.
— I młoda?
— Bardzo młoda. Ojciec jej był biedny...
— Rozumiem. Kochałeś ją?
— Do szaleństwa! Ale związek nasz trwał krótko.
Twarz garbusa stawała się coraz bardziej chmurną.
— Jak długo trwało wasze małżeństwo? — zapytał Gonzaga.
— Półtora dnia.
— To ciekawe! Wytłumacz się!
Garbus zaśmiał się wymuszonym śmiechem.
— Dlaczego mam się tłómaczyć, jeżeli wasza książęca mość i tak mnie rozumie?
— Nie rozumiem — rzekł książę.
Garbus spuścił oczy i zdawał się wahać.
— Zresztą — rzekł — może ja się mylę. Może waszej książęcej mości wystarczy ten Chaverny?
— Wytłómacz się, rozkazuję! — powtórzył gniewnie Gonzaga.
— A czy wasza książęca mość wytłómaczył historyę hrabiego Kanocy?
Książę położył rękę na ramieniu garbusa.
— Stało się to nazajutrz po ślubie — zaczął Ezop II — bo dałem jej cały dzień do namysłu, aby mogła oswoić się z moją postacią. I nie mogła.
— A wtedy? — dopytywał się Gonzaga, który go śledził z najwyższą uwagą.
Garbus schwycił szklankę ze stolika i zaczął patrzeć prosto w oczy księciu. Spojrzenia ich skrzyżowały się. Wzrok garbusa nabrał wyrazu tak nieubłaganego okrucieństwa, że książę zrozumiał i szepnął tylko:
— Tak młoda i piękna; nie miałeś litości?
Garbus konwulsyjnym. ruchem zgniótł szklankę w ręku.
— Chcę, żeby mnie kochano! — syknął dziko — biada tym, które nie mogą!
Gonzaga milczał przez chwilę. Garbus przy brał zwykłą swą minę szyderczą i obojętną.
— Panowie! — zawołał nagle książę, trącając nogą rozciągniętego na ziemi Chaverny’ego — trzeba stąd wynieść tego człowieka!
Pierś Ezopa II odetchnęła z wielką ulgą. Z trudem zdołał ukryć ogromną radość ze zdobytego zwycięstwa.
Navail, Noce, Choisy i inni przyjaciele markiza usiłowali jeszcze przemawiać w jego obronie. Zaczęli go trącać, podnosić trzeźwić.
— Zbudź się, Chaverny! Obudź się! Zabierają ci twoją żonę!
— I będziesz musiał zwrócić posag — dodała zawsze praktyczna Nivella.
— Chaverny! Chaverny, obudź się!
Wszystko napróżno. Kokardas i Paspoal wynieśli markiza na swoich barkach do dalszych pokojów. Gonzaga dał im jakiś znak ręką. Ale gdy przechodzili koło garbusa, ten szepnął im jak mógł najciszej:
— Odpowiadacie życiem za każdy włos z jego głowy! Odnieście list według adresu.
— Cóż — mówił Navail — robiliśmy wszystko, cośmy tylko mogli.
— Byliśmy wierni w przyjaźni aż do końca — wtrącił Oriol.
— A ostatecznie — rzekł Noce — małżeństwo z garbusem będzie jeszcze zabawniejsze.
— Ożeńmy garbusa? Ożeńmy garbusa! — wołały damy.
Ezop II jednym skokiem stanął na stole.
— Słuchajcie! Uwaga! — Zawołano. — Jonasz będzie miał mowę!
— Panowie i panie! — zaczął garbus gestykulując jak prawdziwy mówca. — Jestem do głębi duszy wzruszony pochlebnem uznaniem, jakiem raczycie mnie obdarzać. Zaiste wewnętrzne moje przekonanie o skromnych zasługach powinnoby mi nakazać milczenie....
— Doskonale! — zawołał Navail. — Mówi jak z książki!
— Jonaszu — dodała Nivella — skromność twoja czyni cię jeszcze cenniejszym!
— Brawo Ezop II! Brawo!
— Dzięki wam, panie i panowie! Pobłażliwość wasza dodaje mi odwagi, aby starać się być godnym łask tego oto szlachetnego księcia, któremu zawdzięczam moją przyszłą towarzyszkę życia.
— Bardzo dobrze, Ezopie! Brawo!
— Tylkę mów trochę głośniej!
— Więcej ruchów lewą ręką!
— Jeżeli naprawdę nie jesteś niewdzięczny Jonaszu — rzekł Noce, udając że mówi seryo — powinienbyś nam zadeklamować scenę z Achillesa i Agamemnona.
— Panowie i panie! — odrzekł poważnie Ezop II. — To są rzeczy przestarzałe. Ja chcę wam okazać moją wdzięczność przez coś znacznie lepszego; chcę zagrać jedną nową, nieznaną wam, komedyę będzie to jej pierwsze przedstawienie!
— Sztuka Jonasza! Brawo! Napisał komedyę!
— Panowie i panie! Ja mam zamiar ją napisać, a teraz będzie tylko jej szkic. Otóż chcę wam pokazać sztukę wywoływania miłości i czarowania....
Salon zatrząsł się od oklasków.
— Co? Jonasz da nam lekcyę uwodzenia! — zawołano. — Sztuka podobania się przez Ezopa II, czyli Jonasza!
— On ma w kieszeni pas Wenery!
— Śmiech wdzięki i strzały Kupidyna!
— Brawo, garbusie! Garbusie, jesteś wspaniały!
A garbus kłaniał się wkoło z wdzięcznym uśmiechem.
— Niechaj przyprowadzą moją małżonkę a ja się postaram zabawić całe towarzystwo, jak będę mógł najlepiej.
— Małżonka garbusa! — krzyknęli wszyscy jednym głosem. — Przyprowadzić małżonkę garbusa!
W tej samej chwili otworzyły się drzwi buduaru. Gonzaga nakazał milczenie.
Weszła dona Kruz, podtrzymując ramieniem drżącą i bledszą, niż śmierć Aurorę. Za niemi wszedł Pejrol.
Na widok Aurory rozległ się długo szmer zachwytu. Rozhulani mężczyźni raptem zapomnieli o zabawie, jaką sobie obiecywali. Nawet sam garbus stracił bezczelny humor i przyłożywszy do oczu binokle, rzekł tylko cynicznie:
— Do kata! Moja żona jest bardzo piękna!
W sercach wszystkich obecnych hulaków zbudziło się teraz uczucie litości. Nawet te panie, widząc tyle głębokiej boleści i słodkiej rezygnacyi w tej uroczej dziewiczej twarzyczce, litowały się szczerze.
Gonzaga zmarszczył tylko brwi, patrząc na swoją przyboczną gwardyę. Wreszcie Taranne Montobert i Albert zawstydzili się swego wzruszenia i razem zawołali:
— Ależ on jest szczęśliwy, ten garbus!
Tego samego zdania był i Paspoal, który w tej chwili wszedł z Kokardasem. Ale jakież było ich zdziwienie gdy poznali, że obie panienki z ulicy Chantre, to były: jedna, którą Gaskonczyk spotkał w Barcelonie, idącą pod rękę z Lagarderem; drugą widział braciszek Paspoal, tak samo pod rękę z Lagarderem, w Brukseli.
Paspoal i Kokardas nic nie widzieli o zapowiedzianej przez garbusa komedyi, ale przeczuwali, że teraz zacznie się dziać coś szczególnego. Nieznacznie trącili się łokciami, a oczy, ich mówiły wyraźnie “Baczność!” Na ukradkowe znaczące spojrzenie, które im rzucił garbus, Kokardas odpowiedział lekkim kiwnięciem głowy.
— Widzisz! — szepnął do Paspoala. — Maleństwo chce wiedzieć, czyśmy oddali list; nie potrzebowaliśmy daleko latać.
Dona Kruz oczami szukała Chaverny’ego.
Może książę zmienił zamiar — szepnęła do ucha przyjaciółki z pociechą. — Nie widzę nigdzie pana markiza.
Aurora, nie podnosząc powiek, ze smutkiem wstrząsnęła główką. Widocznie nie spodziewała się żadnej litości.
Kiedy Gonzaga zwrócił się do nich, dona Kruz wzięła Aurorę za rękę i przyprowadziła do niego.
Pomimo pozornego uśmiechu, książę bardzo był blady. Obok niego stał garbus, czyniąc błazeńskie ruchy, aby nadać swej postawie elegancką pozę; dumnem okiem zwycięzcy patrzył z góry na wszystkich. Była chwila, że z jego wzrokiem spotkało się zdziwione spojrzenie dony Kruz; ale garbus okazał najzupełniejszą obojętność.
— Moje drogie dziecko — przemówił do Aurory Gonzaga głosem lekko wzburzonym. — Czy panna de Nevers mówiła ci, czego od ciebie żądamy?
Aurora nie podnosząc oczu, odpowiedziała głosem pewnym:
— Ja jestem panną de Nevers.
Garbus tak silnie zadrżał, że wszyscy to zauważyli pomimo ogólnego zamieszania.
— Tam do kata! — zawołał jednak chcąc pokryć silne wrażenie. — Moja żona jest z dobrego domu!
— Jego żona! — powtórzyła dona Kruz.
W całym salonie zaczęto coś szeptać. Kobiety nie uczuły obecnie tej zazdrości, jaką okazywały dotąd gitanicie. Wydawało im się, że do tej pięknej i szlachetnie dumnej głowy dobrze pasuje nazwisko Nevers.
Gonzaga zwrócił się do dony Kruz ze złością:
— Czyś to ty obałamuciła kłamstwem rozum biednego dziecka?
— Ach! — wykrzyknął rozczarowany Ezop II — a więc to kłamstwo tylko? Szkoda! Miłoby mi było spokrewnić się z domem Neversów.
Tu i ówdzie zasiniano się; ale powszechnie panował chłód. Pejrol był ponury, jak karawaniarz.
— Nie, nie ja — odpowiedziała śmiało dona Kruz, którą gniew księcia wcale nie przestraszał. Ale jeżeliby to była prawda?....
Gonzaga wzruszył pogardliwie ramionami.
— Gdzie jest markiz de Chaverny? — pytała gitanita. — Co znaczą słowa tego człowieka?
Wskazała garbusa, który wciąż starał się wydać eleganckim.
— Panno de Nevers — zaczął Gonzaga — rola twoja w tej sprawie już skończona. Jeżeliby ci się podobało ustąpić praw swoich, na szczęście ja tu jestem i będę je strzegł. Jestem twoim opiekunem; wszyscy tu obecni należą do rady familijnej, którą wczoraj zebrałem w moim pałacu; są w niej większością. Gdybym był usłuchał ogólnego zdania, możebym powinien był okazać się mniej łaskawym względem takiego bezczelnego oszustwa. Ale kierowałem się popędami dobrego serca. Przywykłem do spokojnych i prostych dróg mego codziennego życia i nie chciałem nadawać znaczenia tragicznego tej pospolitej komedyi.
Zatrzymał się. Dona Kruz nic z tego nie rozumiała; słowa te były dla niej pustymi dźwiękami. Aurora lepiej je pojmowała, bo jakiś gorzki i smutny uśmiech błąkał się po jej wargach.
Gonzaga wodził okiem po zgromadzeniu. Wszyscy panowie mieli spuszczone oczy, tylko kobiety słuchały z wielka ciekawością, a garbus dawał się czekać niecierpliwie końca mowy książęcej.
— Jeżeli to wszystko mówię — zaczął znów Gonzaga, wracając się do Dony Kruz — to dlatego, aby panią przekonać, panno de Nevers. Wszyscy zaś obecni tutaj, moi szanowni przyjaciele i doradcy, podzielają w zupełności moje przekonanie; usta moje wypowiedziały ich własne myśli.
Nikt nie zaprzeczył. Gonzaga ciągnął dalej:
— Najlepszym dowodem, że porzuciłem myśl surowej kary, jest obecność naszych dam. Gdyby chodziło o karę odpowiednią do przewinienia....
— Ale jakiego przewinienia — przerwała Nivella. — Jesteśmy, jak na rozżarzonych węglach, ekscelencyo!
— Jakiego przewinienia? — powtórzył Gonzaga z udanym wyrazem wstrętu i oburzenia. — Wtargnięcia za pomocą sfałszowanych dowodów do sławnego i szlachetnego rodu i podstawienie się za nieobecnego, czy zmarłego jego członka, jest ciężkiem przewinieniem i prawo zalicza je do rzędu zbrodni.
— Ależ moja biedna Aurora nic z tego nie zrobiła! — zawołała dona Kruz.
— Dosyć! rzekł ostro Gonzaga. — Trzeba położyć koniec tej wstrętnej historyi i uniemożliwić pięknej awanturnicy dalsze kroki. Bóg mi świadkiem, że nie pragnę jej zguby. Przeciwnie, wszak daję dużą sumę pieniędzy, aby mogła szczęśliwie i wesoło rozwiązać swoją odyseję i chcę ją wydać za mąż.
— Chwała Bogu! — zawoła Ezop II. — Nareszcie uczciwe zakończenie!
— I mówię do niej — ciągnął dalej Gonzaga, biorąc za rękę garbusa, — oto zacny człowiek, który cię kocha i pragnie być twoim mężem.
— Oszukałeś mię, panie! — krzyknęła gitania czerwona z gniewu. — Przecież to nie ten! Czyż podobna oddać się takiej istocie?
— Jeżeli ma dużo niebieskich! — pomyślała głośno Nievella.
— No, no! Niepochlebne! Wcale niepochlebne — mruczał Ezop II. — Ale sądzę, że młoda osoba wkrótce zmieni zdanie.
— A pan — mówiła dona Kruz, zbliżając się do garbusa — rozumiem teraz! Toś pan zaplątał nić w tej całej intrydze! Tak, to pan, widzę to teraz doskonale, zdradziłeś schronienie Aurory!
— He, he! — śmiał się garbus zadowolony Z siebie. — He, he, he! Jestem bardzo zdolny i sprytny. Ekscelencyo, ta panienka ma wadę gadulstwa i przeszkodziła odpowiedzieć mojej żonie.
— Gdyby to jeszcze markiz Chaverny.... — zaczęła znów gitanita.
— Przestań, siostrzyczko — odezwała się Aurora głosem stanowczym i zimnym. — Gdyby to był markiz Chaverny, odmówiłbym mu tak samo, jak odmawiam temu.
Garbus nie był wcale tem zbity z tropu.
— Piękny aniele — rzekł do Aurory — to nie jest twoje ostatnie słowo.
Gitanita rzuciła się między niego i Aurorę. Zdawało się, że zacznie bójkę z kimkolwiek.
Gonzaga stał opodal z miną wyniosłą i obojętną na pozór.
— Żadnej odpowiedzi? — zapytał garbus, podchodząc biżej do Aurory z kapeluszem pod pachą, z prawą ręką na piersiach. — Bo nie znasz mnie, najpiękniejsza moja; jestem gotów całe życie moje spędzić u nóg twoich.
Kobiety przypatrywały się tej scenie, przejęte do głębi serca. Mimowoli przeczuwały jakiś złowrogi dramat, ukryty poza farsą. Głos garbusa drażnił ich nerwy.
Zaległa ponura cisza.
— Panowie! — zawołał nagle Gonzaga — dlaczego nie pijecie więcej!
Napełniono szklanki w milczeniu bez ochoty.
— Posłuchaj mnie, piękne dziecko — mówił tymczasem garbus, — będę twoimi mężulkiem, kochankiem, niewolnikiem..
— Jakie to straszne! — mówiła dona Kruk głośno. — Wolałabym umrzeć.
Gonzaga tupnął nogą i groźnem spojrzeniem obrzucił swoją protegowaną.
— Wasza książęca mość — przemówiła Aurora z rozpaczliwym spokojem, — przerwij moją mękę; ja wiem, że kawaler Henryk Lagarder nie żyje.
Po raz drugi garbus zadrżał cały, jakby od jakiegoś nagłego wstrząśnienia. I zamilkł.
Głęboka cisza zaległa salon.
— Któż panią tak dobrze zawiadomił? — zapytał uprzejmie Gonzaga.
— Nic pytajcie mnie, ekscelencyo. Przystąpmy zatem do tego, co z góry jest postanowione. Ja się zgadzam i żądam.
Gonzaga zdawał się wahać! Nie przypuszczał, ażeby młoda dziewczyna żądała jego bukietu. Ale ręka Aurory dotykała już kwiatów.
Gonzaga patrzał na nią, tak młodą i piękną.
— Czybyś się na innego małżonka zgodziła — zapytał szeptem, nachylając się ku niej.
— Wasza książęca mość, kazałeś mi odpowiedzieć, że, jeżeli odmówię, będę wolną. Proszę o dotrzymanie słowa.
— A czy wiesz..? — zaczął Gonzaga, ciągle cichym głosem.
— Wiem — przerwała mu Aurora, podnosząc nań łagodne oczy świętej — i czekam, aż mi książę ofiaruje te kwiaty.

XI.
CZARY.

Dona Kruz i te panie nie miały pojęcia, jak straszna chwila miała się rozegrać przed ich oczami. Wtajemniczeni w historyę bukietu mężczyźni, czuli mróz w żyłach.
Korkadas i Paspoal jak dwa wierne psy, wpatrzeni byli w garbusa.
Pomiędzy nimi wszystkimi jedna tylko Aurora była spokojna zupełnie. Jej słodka promienna piękność, napiętnowana smutkiem głębokim i rezygnacyą świętej należała się chyba więcej niebu niż ziemi.
Już Gonzaga wciągnął był rękę ku kwiatom, i cofnął ją. Nie spodziewał się takiego obrotu sprawy. Był przygotowany na jakąś walkę, którąby zakończył ostentacyjnie ofiarowaniem bukietu i tem samem uwidoczniłby współudział swoich stronników. Zachowanie się młodej dziewczyny zbiło go z tropu.
Była tak młodą i piękną.. Hrabia Kanoea był mężczyzną....
Garbus utkwił w księcia swój wzrok błyszczący. Wybiła trzecia na zegarze.
Pośród grobowego milczenia odezwał się suchy głos Pejrola stojącego tuż za Gonzagą:
— Rada familijna zbiera się jutro.
Gonzaga odwrócił ku niemu głowę i bąknął:
— Rób, jak ci się podoba!
Wówczas Pejrol wziął ze stołu wyróżniony przez księcia bukiet. Dona Kruz, zdjęta nagłym strachem, szepnęła do Aurory:
— Coś mi ty mówiła o tych kwiatach?
— Pani — zwrócił się do Aurory Pejrol — jesteś wolną. Wszystkie te panie mają kwiaty, pozwól, że ci zaofiaruję ten bukiet.
Powiedział to jakoś niezręcznie, a na martwo-żółtą twarz wystąpił pot kroplisty.
Aurora wyciągnęła rękę po kwiaty.
— Korono cierniowa! — jęknął Kokardas musi w tem być jakieś szelmostwo!
Dona Kruz odruchowo odsunęła się od Pejrola, który jednocześnie został odepchnięty, silną ręką garbusa. Bukiet wypadł mu z ręki. Ezop II, z najzimniejszą krwią podeptał kwiaty nogami. Z piersi obecnych wydarło się ciche westchnienie ulgi.
— Co to ma znaczyć? — krzyknął Pejrol, wyciągając szpadę z pochwy.
Gonzaga patrzył na garbusa z rosnącą podejrzliwością.
— Żadnych kwiatów! — zawołał Ezop II. Ja tylko jeden mam prawo obdarzać moją narzeczoną podarkami. Czemu patrzycie wszyscy na mnie, jakby tu piorun spadł? Przecież to tylko bukiet nadwiędłych kwiatów. Schowaj do pochwy szpadę, przyjacielu — zwrócił się do Pejrola. — Wasza książęca mość — rzekł do księcia Gonzagi — rozkażcie temu rycerzowi o smutnej twarzy, aby nam nie psuł zabawy. Boże wielki! Wszak toby było zerwaniem umowy między nami, ekscelencyo! Pozwól mi, nie zrzekać się tak prędko mych praw.
— Racya! Ma słuszność! — zawołano ze wszystkich stron.
Każdy z obecnych rad był z usunięcia tragicznej konieczności. Sam Gonzaga, chociaż najzupełniej nie wierzył w skuteczność “czarów” garbusa, rad był również z kilku chwil zwłoki.
— Mam słuszność? — Ja myślę! — wołał Ezop II. — Cóż to ja wam obiecałem? Lekcyę miłosnego fechtunku. A wy chcecie działać bezemnie! Nie dopuszczacie mnie do słowa! Ta młoda osoba podoba mi się; chcę jej i będę ją miał!
— Chwała Bogu — rzekł Navail. — Dobrze powiedziane.
— Dobrze, dobrze! — wtrącił gruby Oriol.
— Zobaczymy, czy jesteś równie silny w pojedynkach miłosnych, jak w walkach bachicznych.
— A my będziemy sędziami — dodał Noce, — zaczynaj pojedynek!
Garbus spojrzał na Aurorę, potem na tych, którzy ją otaczali. Młoda dziewczyna, wyczerpana długim wysiłkiem i panowaniem nad sobą, omdlała w ramionach dony Kruz. Kokardas podsunął pospiesznie fotel. Aurora osunęła się nań bezwładna.
— Pozory nie bardzo sprzyjają temu biednemu Ezopowi — szepnął Noce.
Gonzaga stał zachmurzony, więc nikt się nie roześmiał. Wszystkie kobiety zajęły się cuceniem Aurory.
— Wasza książęca mość — zwrócił się garbus do księcia — pozwoli mi wyrazić jedną prośbę. Wierzę, że wasza książęca mość nie chciał jedynie zakpić sobie ze mnie. Jeżeli więc mówi się komu: “biegaj”, nie należy mu nóg krępować. Otóż najniezbędniejszym warunkiem mego powodzenia w tej sprawne, to sam-na-sam z panną młodą. Czy kto gdzie słyszał, aby skromna dziewica mogła dać folgę uczuciu, gdy tyle ciekawych oczu patrzy na nią? Bądźcie sprawiedliwi, to niepodobieństwo!
— Ma racyę! — zawołano chórem.
— Wy wszyscy ją przestraszacie — mówił dalej Ezop II. — Ja nawet sam straciłem siłę moich sposobów, bo przecież w miłości, wszystko, co jest tkliwe, namiętne, pociągające, wzruszające — jest zarazem śmieszne dla obojętnych. Czyż podobna wydobyć z siebie ów czar, który upaja młode niewiasty, na oczach rozbawionych i żartujących widzów?
Zaiste, nadzwyczaj śmieszny był widok tej karykatury człowieka, gdy, oparłszy jedną rękę na biodrze, a palcami drugiej przebierając w koronkach żabotu, przemawiał z taką pewnością siebie.
To też, pomimo ponurego nastroju między, słuchaczami, niejeden nie mógł się powstrzymać od śmiechu.
— Niech wasza książęca mość zgodzi się na jego prośbę — wstawił się Navail za garbusem.
— A czego on chce? — zapytał, ciągle zamyślony i roztargniony Gonzaga.
— Ażeby zostawiono nas samych, tylko moją narzeczoną i mnie razem. Obowiązuję się w przeciągu pięciu minut uśmierzyć wstręt tego zachwycającego dziecka.
— To prędko! Nie można mu odmówić, ekscelencyo.
— Pięć minut — zawołano. — Ho, ho!
Gonzaga wciąż milczał. Garbus zbliżył się do niego i nagle szepnął mu do ucha:
— Ekscelencyo, wszyscy patrzą. Wasza książęca mość skazałaby na śmierć każdego, ktoby go tak zdradził, jak w tej chwili książę zdradza sam siebie.
— Dziękuję ci, przyjacielu. Słuszna uwaga. Widzę, że faktycznie wiele ci będę dłużny i przepowiadam ci, że wkrótce będziesz wielkim panem.
Poczem książę zwrócił się do całego towarzystwa:
— Panowie — rzekł książę — zastanawiałem się nad waszym losem. Zgraliśmy dzisiejszej nocy ważną grę. Jutro już prawdopodobnie, koniec będzie naszych kłopotów, lecz nie trzeba zatrzymywać się przed wejściem do przystani. Przebaczcie więc moje roztargnienie i chodźcie ze mną.
Oblicze księcia stało się wesołem i uśmiechniętem. Wszystkie twarze natychmiast też się rozjaśniły.
— Nie oddalajmy się zbytnio — rzekły te panie — musimy patrzeć z ukrycia.
— Chodźmy na galeryę! — proponował Noce. — Zostawimy drzwi uchylone.
— A więc do roboty, Jonaszu! Zostawimy ci wolne pole!
— Życzymy ci powodzenia, garbusie. Staraj się! dajemy ci dziesięć minut czasu zamiast pięciu!
— Panowie — rzekł Oriol — kto się zakłada?
Zakładano się wówczas przy każdej sposobności i o byle co.
Przechodząc obok Kokardasa i Paspoala, Gonzaga zwrócił się do nich z zapytaniem:
— Czy za dobrą sumę pieniędzy powrócilibyście do Hiszpanii?
— Wszystko zrobimy wedle rozkazu waszej książęcej mości — odpowiedzieli z pokorą.
— A więc nie oddalajcie się dzisiaj z tego domu — rzekł książę i odszedł w stronę swoich gości. i Kiedy już wszyscy opuścili salon, garbus podniósł oczy na uchylone drzwi galeryi, poza któremi dojrzał trzy rzędy ciekawych głów.
— Dobrze! — rzekł pobłażliwie. — Bardzo dobrze! W ten sposób nie krępujecie mnie wcale. Nie zakładajcie się za bardzo przeciwko mnie i patrzcie na zegarki. Aha! Zapomniałem o jednej rzeczy — rzekł, i przeszedłszy do salonu, zbliżył się do galeryi — gdzie jest książę?
— Tutaj — odezwał się Gonzaga. — Czego chcesz?
— Czy wasza książęca mość ma gdzie blizko notaryusza?
Tym razem nikt nie mógł się powstrzymać od głośnego śmiechu.
— Ten się najlepiej śmieje, kto śmieje się na końcu! — odrzekł Ezop II.
— Tylko prędko, przyjacielu — rzekł Gonzaga z odcieniem niecierpliwości w głosie — i nie troszcz się o resztę. W moim pokoju czeka notaryusz królewski.
Garbus, skłoniwszy się uprzejmie, powrócił do trzymających się w objęciach dwóch młodych dziewcząt. Dona Kruz patrzyła na garbusa z przerażeniem. Aurora miała wciąż oczy spuszczone.
Nie tracąc czasu, garbus ukląkł u nóg Aurory.
Gonzaga, zamiast patrzeć na to ciekawe widowisko, przechadzał się z Pejrolem na uboczu..
— Z Hiszpanii.. — mówił Pejrol — można wrócić.
— Tak samo w Hiszpanii, jak w Paryżu można umrzeć — mruknął Gonzaga.
Po małej przerwie znów zaczął:
— Tutaj brak sposobności. Domyśliłyby się kobiety. Dona Kruz rozgadałaby..
— Chaverny.... — zaczął Pejrol.
— O, ten będzie milczał napewno — przerwał mu Gonzaga.
— Trzeba — ciągnął książę — aby mogła wyjść stąd swobodnie i aż do skrętu ulicy....
Wtem Pejrol nadstawił uszu:
— To straż przechodzi — rzekł Gonzaga.
Z zewnątrz, od strony ulicy, dochodził szczęk broni. Ale hałas ten został zgłuszony przez głośne okrzyki na galeryi.
— To nadzwyczajne; To cudowne! — wołano.
— Czy nas wzrok myli? Czy ten dyabeł jej mówi?
— Iiii! To nie trudne do zgadnięcia — rzekła Nievella. — On jej po prostu wylicza ilość swoich akcyi.
— No, ale słuchajcie! — zawołał Navail. — Kto zakładał się: sto przeciw jednemu?
— Nikt — odrzekł Oriol. — Nie założyłbym się nawet o pięćdziesiąt przeciw jednemu. Chcesz dwadzieścia pięć?
— Nie! Patrzajcie tylko! Patrzajcie!
Garbus klęczał wciąż przed siedzącą na fotelu Aurorą.
Dona Kruz chciała stanąć pomiędzy nimi, ale on ją odsunął, mówiąc:
— Proszę dać spokój.
Mówił cicho, ale głosem tak dziwnie zmienionym, że dona Kruz odsunęła się mimowoli, otwierając szeroko oczy. Zamiast zwykłego, skrzeczącego pisku garbusa, usłyszała głos łagodny męski o dźwięku głębokim i melodyjnymi. Głos ten wymówili imię Aurory..
Młoda dziewczyna zadrżała w objęciach dony Kruz. Potem szepnęła:
— Ja śnię.
— Auroro moja! — powtórzył garbus ciągle na klęczkach.
Aurora zakryła twarz rękami. Poprzez drżące jej palce płynęły łzy. Dona Kruz stała z wytrzeszczonemi nieruchomo oczami, z otwartemi usty. Ci, co na nią patrzyli poprzez uchylone drzwi galeryi, rozumieli, że Hiszpanka ulega czarowi.
— Na Boga — zawołał Navail. — To blizkie cudom.
— Pst! Patrzajcie! Ta druga też zdaje się ulegać jakiejś nieprzepartej sile.
— Garbus ma jakiś talizman, czy urok!
Tymczasem Aurora rzeczywiście coraz widoczniej poddawała się urokowi głosu garbusa.
— Ja śnię! — szeptała z płaczem. — To straszne! Przecież wiem, że on nie żyje!
— Auroro moja! — powtórzył garbus po raz trzeci i gdy dona Kruz chciała się odezwać, ruchem głowy nakazał jej milczenie.
— Nie odwracaj głowy — mówił cichym, łagodnym głosem do panny Nevers. — Jesteśmy nad samym brzegiem przepaści; lada ruch, lada krok może nas zgubić.
Dona Kruz nie mogła stać dłużej, nogi uginały się pod nią. Usiadła obok Aurory.
— Dałbym dwieście ludwików, aby się dowiedzieć, co on jej mówi! — rzekł Navail.
— Do stu piorunów! — zawołał Oriol. — Ja sam zaczynam wierzyć.. A przecież nic jej nie dawał do picia.
— Panowie! — zaproponował Noce. — Tymczasem sto pistolów za garbusem.
A garbus mówił dalej:!
— To nie sen, Auroro. Serce twoje nie myli się wcale, to ja.
— Henryk! szepnęła. Boję się oczu otworzyć. Floro, czy widzisz?
— Dona Kruz nachyliła się aby ją pocałować w czoło, i szepnęła jak najciszej:
— To on!
Wówczas Aurora rozchyliła nieco palce, któremi zakrywała oczy, i spojrzała.... Serce zamarło jej w piersiach i z trudem stłumiła w sobie wydzierający okrzyk bólu.
— Ci ludzie — mówił garbus, wskazując Wzrokiem na drzwi galeryi — nie wierzący w niebo i Boga, łatwo dają się oszukać, zwłaszcza, gdy wyrządzone zło im dogadza. Ukochana moja! Udawaj, że nie ulegasz popędom serca, ale jakiejś szczególnej woli, czy urokowi szatana. Bądź, jakby oczarowana, pozbawiona woli i siły.
Uczynił kilka tajemniczych ruchów ręką ponad czołem Aurory. Młoda dziewica pochyliła głowę w niemem posłuszeństwie.
— Patrzcie! — wołał Navail, zdziwiony. — Już mu ulega!
— Wasza książęca mość! — wolał Oriol, biegnąc w stronę przechadzającego się z Pejrolem księcia. — To warto widzieć! Czary szatana!
Gonzaga dał się pociągnąć ku drzwiom.
Garbus wciąż wykonywał tajemnicze ruchy nad głową Aurory, która, jakby pociągnięta niewidzialną siłą, coraz bardziej pochylała się ku czarodziejowi. Księciu wydało się to wprost niepojętem.
— Ależ ten człowiek posiada chyba jakiś talizman — szepnął do siebie w zabobonnej trwodze.
Paspoal, stojący tuż obok niego, przeżegnał się, a Kokardas mruczał:
— A, filut! On im tu pod nosem płata figle wisielca!
— Podaj mi rękę — mówił garbus do Aurory — zwolna, tak, żeby wyglądało, iż musisz to uczynić wbrew własnej woli.
Ręka Aurory powolutku odsuwała się od twarzy i opadała coraz niżej. Gdyby widzowie z galeryi mogli dojrzeć czarujący uśmiech! dziewczyny. Ale oni widzieli tylko pierś jej falującą gwałtownie i opuszczoną cudną głowę, okrytą masą złocistych włosów. Zresztą przypatrywano się garbusowi, który ich napełniał grozą i strachem.
— Podaje mu rękę! On z nią zrobi wszystko co chce! Co za dyabeł!
— Nie bój się! — dodał Kokardas, zwracając się do Paspoala. — Takie rzeczy trzeba widzieć, aby uwierzyć.
— A ja — rzekł Pejrol — nawet kiedy je widzę, nie wierząc wcale.
— No, naprzykład! — zakrzyczano go. — Nie można przeczyć rzeczywistości!
Pejrol wstrząsnął tylko strapioną głową.
— Nic nie lekceważmy szepnął garbus, licząc i na współudział dony Kruz. — Gonzaga ze swym przeklętym służalcem jest tam, między przypatrującymi się nam. Trzeba ich oszukać. Gdy dotkniesz się mojej ręki, Auroro, trzeba zadrżeć silnie i rzucić dokoła zdziwionym wzrokiem. Tak.... dobrze!
— Ach, ja to grałam w “Zaczarowanej królewnie” w operze! — rzekła Nivella, wzruszając ramionami — i byłam bardziej zdziwiona, niż ta mała, nieprawdaż, Oriolu?
— Byłaś, jak zawsze zachwycającą — odpowiedział mały grubas. — Ale jakiegoż silnego uczucia doznało teraz to biedne dziecko, gdy dotknęło ręki garbusa!
— To dowodzi, że jest i żywa antypatya i władza szatańska — objaśnił Taranne.
— A teraz — szepnął garbus — odwróć się ku mnie całą postacią, wolniutko.
Potem wstał i zaczął wpatrywać się w Aurorę uporczywie.
— Wstań — rzekł, — jak automat. Dobrze. Patrz ciągle na mnie i opuść się bezwładnie w moje ramiona.
Aurora uczyniła jak mówił. Dona Kruz stała bez ruchu, jak martwy posąg.
Z poza uchylonych drzwi na galeryi dochodziły głośne oklaski.
Piękna głowa Aurory spoczywała na piersiach Ezopa II, czyli Jonasza!
— Akuratnie pięć minut! — zawołał Navail, pokazując zegarek.
— A piękna nasza sennorita — pytał Nocą — czyż się zmieniła w słup soli?
Cały tłum widzów wpadł do salonu.
— Wasza książęca mość — zaśmiał się suchym, skrzeczącym głosem garbus — nie było to dla mnie nic trudnego....
— Wasza książęca mość — mówił znów Pejrol, — coś w tem jest niepojętego. Błazen ten musi być zręcznym kuglarzem, nie można mu ufać.
— Boisz się, aby ci nie sprzątnął głowy? — zadrwił Gonzaga.
I, zwracając się do Ezopa II., dodał:
— Brawo, przyjacielu! Możebyś nam dał receptę na te sztuki?
— Jest do sprzedania, ekscelencyo.
— A myślisz, że siła jej wytrzyma do chwili ślubu.
— Do chwili ślubu tak, ale nie dłużej.
— Ile kosztuje twój talizman, garbusie? — zapytał Oriol.
— Prawie nic. Tylko, żeby módz skutecznie użyć, trzeba posiadać pewien artykuł, który drogo kosztuje.
— Jaki artykuł? — dopytywał się grubas.
— Rozum — odrzekł Ezop II. — Idź więc na targ, mój szlachcicu.
Garbus dostał znów oklaski, a Oriol dał nurka w ciżbę.
Choisy, Noce i Navail, otoczywszy donę Kruz, rozpytywali się o szczegóły czarów, na które patrzyła zblizka.
— Co on mówił? Czy mówił po łacinie?
— Czy miał co w ręku?
— Mówił po hebrajsku — odpowiedziała gitanita, która zdawała się otrząsać z odrętwienia.
— A ona go rozumiała?
— Doskonale. Potem wyjął z kieszenie coś, co było podobne jak to powiedzieć...
— Pierścień zaczarowany? Prędzej paczkę banknotów! — wtrąciła Nivella.
— Nie, to podobne było do chusteczki do nosa — zakończyła gitanita, odchodząc.
— Tam. do kata! — rzekł Gonzaga, kładąc rękę na ramieniu garbusa. — Stajesz się cennym, mój przyjacielu. Podziwiam cię!
— Jak na początek, to nieźle, prawiła, ekscelencyo? uśmiechnął się Ezop II. — Ale, panowie — przerwał nagle — proszę się odsunąć trochę! Dalej, dalej, jeśli łaska, aby jej nie spłoszyć. Dosyć miałem kłopotu. Gdzie notaryusz?

— Niechaj sprowadzą królewskiego notaryusza! — rzucił książę Gonzaga.

XII.
KONTRAKT ŚLUBNY.

Księżna Gonzaga cały poprzedni dzień spędziła u siebie w domu, ale liczne wizyty przerywały jej samotność. Najprzód zrana napisała kilka listów. Prawie wszystkie odpowiedzi nadeszły ustnie; więc kardynał de Bissy i księcia de Tresmes, i pana Maszolta i prezesa Lamoignon musiała przyjąć osobiście. Wszystkich tych panów prosiła o pomoc przeciw Legarderowi, temu oszustowi, który jej po:rwał córkę. Wszystkim im opowiedziała rozmowę z Lagarderem, który, wściekły, iż nie otrzyma nagrody, o jakiej myślał, wykręcał się bezczelnem kłamstwem.
Ach, ten Lagarder zalazł wszystkim za skórę! Wszyscy zgodzili się, że jego obietnica przyprowadzenia do księżnej jej córki, panny de Nevers, była poprostu oszukaństwem. Nie mniej w całej tej sprawie domyślano się jakiejś haniebnej tajemnicy i niewyraźniej plątano w niej samego księcia Gonzagę. Przeczuwano skandal.
Kardynał de Bissy radził księżnie otwarcie pomówić z księciem regentem.
Doradzono jej przedewszystkiem nie oskarżać męża.
Księżna zatem około południa udała się w lektyce do Palais-Royal, gdzie była natychmiast przyjętą. Regent już na nią czekał.
Po raz pierwszy regent rozmawiał w cztery oczy z wdową po swym najlepszym przyjacielu. Po raz pierwszy rozmawiał nią o tej nieprzeniknionej, a tragicznej historyi w fosie Kajlusów, która dla niego była najkompletniejszą tajemnicą.
Księżna bynajmniej nie oskarżała swego męża; lecz po skończonej audyencyi i wyjściu księżnej, regent dziwnie był smutny i zamyślony. Jakaś nieufność wkradła się do jego duszy.
Za powrotem do domu księżna Gonzaga zastała u siebie gości. Wszyscy ci, którzy jej doradzali nie oskarżać męża, teraz skwapliwe zaczęli dopytywać się, jaki jest stosunek obecny regenta do księcia?
Gonzaga zaś, jakkolwiek miał przeczucie blizkiej burzy, nie domyślał się nawet, że chmury gromadzą się z tej strony horyzontu.
Był przecież tak potężny i bogaty.
Księżna Gonzaga opowiedziała swoim doradcom rozmowę z regentem i dodała, iż regent obiecał jej rozmówić się osobiście z Lagarderem.
Około piątej wieczorem pokojowa księżnej podała jej bilet naczelnika policyi, który donosił, iż Lagarder został ostatniej nocy zamordowany przy wyjściu z Palais-Royal. List ten kończył się sakramentalnymi wyrazami:
“Proszę nie oskarżać męża waszej księżnej mości”.
Resztę wieczoru spędziła w gorączce, niepokoju i oczekiwaniu. O wpół do dziesiątej nadszedł drugi bilet. Skreślony był niewyraźnem pismem. Przyniosły go jakieś dwie figury, o minach groźnych i zawadyackich; jeden z nich był wielki i rubaszny, drugi mały tkliwy. Bilet ten przypominał księżnie, że termin dwudziestoczterogodzinny, naznaczony kawalerowi przez regenta, upływa o czwartej godzinie rano, i zawiadamiał, że kawaler Lagarder będzie o tej godzinie w “pawilonie rozkoszy” księcia Gonzagi.
Lagrader u Gonzagi! Dlaczego? Jakim sposobem? I co to znaczy list naczelnika policyi, zawiadamiający o śmierci Lagardera?
Księżna natychmiast kazała zaprzęgać i wsiadłszy do karety, udała się do pałacu p. Lamoignon. W godzinę później dwudziestu gwardzistów z kapitanem i czterech wypuszczonych z Chateletu więźniów zjawiło się na podwórcu pałacu Lamoignon.




Gonzaga prawdę mówił; królewski notaryusz rzeczywiście znajdywał się w pobliżu, gotów na wezwanie. Prócz tego ksiądz, jak najprawdziwszy ksiądz, czekał w zakrystyi kościoła Saint-Magloire.
Nie miał to bowiem być ślub fałszywy, lecz najzupełniej prawny, oddający małżonkę w bezwzględną moc i władzę męża.
Była chwila, kiedy plan Gonzagi zdawał się rozsypać w proch. Chaverny zawiódł! Biada nu! Ale wysunął się na jego miejsce garbus i rzeczy poszły jeszcze lepiej.
Ten garbus był człowiekiem na wszystko zdecydowanym. O, Gonzaga zauważył to od pierwszego wejrzenia. To była jedna z tych istot, które z rozkoszą każą sobie wynagradzać krzywdą, wyrządzoną im przez naturę.
Prawie wszyscy garbusi są źli — myślał sobie Gonzaga — i lubią się mścić. Mają serca okrutne, a tęgi rozum, bo żyją na tym świecie, jak w nieprzyjacielskim kraju. Podobno nigdy garbusi nie mają litości za to, że nikt niemal dla nich samych.
Chaverny był tutaj właściwie na nie Chaverny był nierozważnym szaleńcem: wino go rozmarzyło, czyniło otwartym i wspaniałomyślnym. Chaverny był zdolny zakochać się w żonie i klęczeć przed nią z uwielbieniem. Garbus, nie! Garbus, jeżeli ukąsi raz jeden, będzie to cios śmiertelny.
Kiedy Gonzaga zawołał, aby przyprowadzono notaryusza, kilkanaście osób rzuciło się w tym celu na galeryę, uprzedzając Kokardasa i Paspoala. Ci sami przez kilka chwil znaleźli się sami w marmurowej sionce.
— Moja skorupko — rzekł Gaskończyk do towarzysza — noc ta nie skończy się bez lekkiego gradu....
— Kuksy, klapsy sińce — dopełnił miłego obrazu Paspoal. — Chorągiewka na dachu ostro się kręci!
— Ręka mnie już swędzi! Nie bój się! A ciebie?
— Święty Jacku! Toż już tyle czasu, jak się nie tańczyło uczciwie!
Zamiast wejść do dolnych pokojów, obaj przyjaciele otworzywszy sobie drzwi wchodowe, wyszli do ogrodu. Nigdzie nie było już widać straży, obstawionej dokoła domu przez Gonzagę. Kokardas i Paspoal doszli aż do ścieżki, na której wczoraj pan Pejrol znalazł trupy Saldaniego i Faenzy. Pusto było wszędzie.
Dziwne im się wydawało, że bramka od podziemnego wyjścia na uliczkę była otwarta.
Na uliczce była pustka. Obaj nasi zuchy, spojrzeli sobie w oczy.
— Te! Te! — mruknął Kokardas. — Przecież tego chyba nie zrobił ten filut Paryżanin, przecież jest tam na górze, od początku wczorajszego wieczoru.
— Czy to można wiedzieć, do czego on zdolny! — odrzekł Paspoal.
W tem dał się słyszeć lekki hałas od strony kościoła.
— Zaczekaj tutaj — rzekł Gaskonczyk — pójdę zobaczyć.
I zaczął się przesuwać wzdłuż muru ogrodowego; Paspoal stał przy bramce.
Na końcu ogrodu stał cmentarz Saint-Magloire. Doszedłszy tam, Kokardas ujrzał liczny oddział gwardzistów francuskich.
— Ho, ho! Lebiodo — rzekł wróciwszy do Paspoala — jeżeli się ma tańczyć, nie zabraknie skrzypiec.
Tymczasem Oriol z towarzyszami wtargnęli do pokoju Gonzagi, gdzie na wygodnej sofie drzemał spokojnie notaryusz królewski, pan Grewo.
Był to mężczyzna mniej więcej czterdziestoletni, tęgi, świeży różowy, uśmiechnięty — jednem słowem, miły oku. Oriol wziął go poufale pod ramię, Cydalisa pod drugie i tak go oboje prowadzili na górne piętro.
Pan Grewo, jak przystało na człowieka z dobrego towarzystwa skłonił się z szacunkiem najpierw księciu, potem damom i młodzieży. Wyjął z kieszeni, przygotowany z góry akt kontraktu ślubnego z nazwiskiem markiza Chaverny. Trzeba było to zmienić. Usiadłszy więc przy stoliku, p. Grewo wyciągnął z kieszeni skrobaczkę, pióro, atrament i zaraz zabrał się do roboty. Przedewszystkiem trzeba było usunąć nazwisko Chaverny’ego.
Gonzaga z większą częścią towarzystwa stali przy garbusie.
— Długo trzeba będzie czekać? — zwrócił się do p. Grewo garbus.
— Panie Grewo — rzekł ze śmiechem Gonzaga — pan pojmujesz niecierpliwość tych młodych zaręczonych!
— Proszę o pięć minut tylko — odparł notaryusz.
Ezop układał spokojnymi palcami koronki swego żabotu. Potem z miną zwycięzcy pogładził piękne włosy Aurory.
— Wypijmy — zaproponował Gonzaga — za zdrowie nowożeńców.
Odpieczętowano nowe butelki szampana. Tym razem wesołość wydawała się szczerszą i prawdziwszą. Zniknął niepokój i trwoga.
Wszyscy byli w dobrych humorach.
Dona Kruz sama nalała szklankę księciu.
— Na ich szczęście! — rzekła, trącając się z nim po łobuzersku.
— Na ich szczęście! — zawołano chórem.
— Ale, ale panowie! — zawołał nagle Ezop II. — Jakto — Czyż my tak staniemy do ślubu? Fe? Panna młoda niewystrojona. A ja, aż wstyd! Nieuczesany, mankiety zmięte!.... Moje panie, przecież tyle słyszałem o tualecie panny młodej?
Nivella i Cydalisa już były w sąsiednim, buduarze i po chwili wbiegły ze ślubnym strojem. Dona Kruz pociągnęła Aurorę do buduaru.
— Tylko prędko, prędko! — mówiła. — Już jest późno, a musimy jeszcze tańczyć!
— A gdyby cię tak obudzono, garbusie! — zaśmiał się Navail.
Ezop II trzymał w jednej ręce grzebień, w drugiej lusterko, czesał się i wykręcał na wszystkie strony.
— Moje kochane dzieci — rzekł zwracając się do Navaila, — ona tak samo należy do mnie jak wy należycie do księcia Gonzagi, czyli do waszych ambicyi; jak Oriol należy do swej próżności, a Nivella do swego skąpstwa. Moja piękna Fleury, popraw mi krawat, proszę cię!
— Już! — rzekł w tej chwili p. Grewo. — Można się podpisać.
— Czyś pan napisał nazwiska nowożeńców? — zapytał Gonzaga.
— Nie, nie znam ich.
— Jakie jest twoje nazwisko, przyjacielu? — zwrócił się książę do garbusa.
— Niech wasza książęca mość najpierw się podpisze — odparł z lekceważeniem Ezop II. — I wy wszyscy, panowie, podpiszcie się. Myslę, że mi zrobicie ten zaszczyt. Ja zaś sam podpiszę nazwisko. To takie zabawne nazwisko, ze się uśmiejecie.
— Naprawdę, — rzekł Navail. — Jak on, do dyabła! może się nazywać?
— Tylko się podpiszcie, panowie. Ekscelencyo, mankietki waszej książęcej mości bardzoby mi się przydały jako ślubny prezent.
Gonzaga z chętnym uśmiechem odpiął koronkowe mankiety i rzucił je garbusowi. Następnie usiadł przy stoliku notaryusza, ażeby się podpisać na kontrakcie ślubnym. Inni goście wciąż łamali sobie głowę, jak mógł się nazywać garbus?
— Nie męczcie się — mówił garbus, zapinając mankiety Gonzagi, — to napróżno, nigdy nie zgadniecie. Panie Navail, pan ma ładną haftowaną chusteczkę!
Nayail rzucił mu chusteczkę. Każdy jak najchętniej dałby mu coś do uzupełnienia ślubnej toalety: więc ten szpilkę do gorsu, tamten klamrę, ów jedwabną krawatkę. A garbus przyjmował wszystko z uciechą, krygując się przed lusterkiem.
Na akcie ślubnym były już podpisy wszystkich obecnych. Nazwisko Gonzagi figurowało na czele.
— Idźcie no zobaczyć, czy moja żona już jest gotowa — rzekł do najbliżej stojących garbus.
Ale w tej samej chwili rozległ się szept dokoła.
— Panna młoda! Panna młoda!
Na progu buduaru ukazała się Aurora w białej sukni z wieńcem kwiatów pomarańczowych na głowie. Była zachwycająco piękna, pomimo, że blade jej rysy zachowywały wciąż tę dziwną nieruchomość która czyniła ją podobną do pięknego posągu. Widocznie ciągle jeszcze była pod wpływem uroku.
Wszyscy patrzyli na nią z zachwytem, a garbus cmokał z zadowoleniem ustami:
— Fiu, fiu! Mam piękną żonę! No, moja najmilsza, teraz na nas kolej!
Ujął za rękę Aurorę. Spodziewano się jakiej oznaki wstrętu z jej strony; ale przeciwnie, młoda dziewczyna poddawała się garbusowi ze słodką uległością.
Idąc do stolika, przy którym siedział p. Grewo, Ezop II spotkał się ze spojrzeniami wpatrzonych weń Kokardasa i Paspoala. Mrugnął na nich nieznacznie, dotykając się ruchem nerwowym lewego biodra. Zrozumieli go natychmiast.
— Korono cierniowa! — wybuchnął Kokardas, zastępując drogę państwu młodym. — Coś jeszcze brakuje pańskiej toalecie, do licha!
— Co takiego? Co takiego? — dopytywano się.
— Co takiego? — powtórzył niewinnie sam garbus.
— Nie bój się! A od kiedy to szlachcic bierze ślub bez szpady przy boku? Nie bój się!
Uwagę Kokardasa przyjęto z wielką uciechą.
— To prawda! Bardzo słusznie! Dawajcie szpadę garbusowi! Jakież to będzie komiczne!
Navail wybierał wzrokiem rapiery. Ezop II wykrzywiał się, mrucząc:
— Nie jestem przyzwyczajony.... Będzie to mnie krępować....
Okazało się, że ze wszystkich najtęższą i najdłuższą była szpada tego dobrego pana Pejrola, wiadomo, że z nią nigdy żartów nie było. Navail bez ceremonii odpiął ją od boku dobrego pana Pejrola.
— Ależ to niepotrzebne! Niepotrzebne! — powtarzał Ezop II.
Nic nie pomogło przypasano mu szpadę wśród śmiechu i żartów.
Kokardasowi Paspoalowi wydało się że ręka garbusa z dziwną chciwością ujęła za rękojeść szpady i mimowoli radośnie zadrżała. Ale to tak wydało się tylko Kokardasowi i Paspoalowi.
Garbus nie protestował już więcej. Owszem przypasana do boku broń, napełniła go widomą dumą. Zaczął się przechadzać po salonie z tak zabawną miną że wprawił wszystkich w większą jeszcze wesołość. Tłoczono się, aby go bliżej oglądać, obracano go na wszystkie strony jak lalkę. Garbus pozwalał wszystko ze sobą robić. Wreszcie, doszedłszy do notaryusza, zaczął odsuwać cisnących się.
— Dalej, dalej, panowie! Pognieciecie mnie. Nie tłoczcie się tak na moją żonę. Proszę was, drodzy przyjaciele, dajcie nam teraz chwilę spokoju, abyśmy mogli podpisać akt ślubny.
Pan Grewo, siedzący przy stoliku, trzymał wciąż pióro w ręku, gotowy do podpisów.
— Proszę o imię i nazwisko, — zwrócił się uprzejmie do pana młodego — miejsce urodzenia, stan....
Garbus odsunął nogą krzesło notaryusza królewskiego. Ten spojrzał na niego mocno zdziwiony.
— Czyś pan sam się podpisał? — zapytał garbus.
— Naturalnie — odpowiedział p. Grewo.
— A więc ustąp mi miejsca, poczciwy panie.
I garbus odsunął delikatnie ale stanowczo, królewskiego notaryusza, a sam usiadł na jego miejscu. Całe towarzystwo śmiało się do rozpuku. Wszystko co robił garbus wywoływało żywą wesołość.
— Po cóż, do licha, chce on zapisać nazwisko swoje osobiście? — rzekł Navail.
Pejrol, rozmawiający z Gonzaga, wzruszył tylko ramionami; on widział w tem wszystkiem niepokojące oznaki. Ale Gonzaga wyśmiewał się z niego i nazywał tchórzem.
— Zaraz zobaczycie — odpowiedział garbus na wykrzyknik Navaila. — Bardzo was to dziwi, zaraz zobaczycie. A tymczasem pijcie.
Usłuchano jego rady, napełniono szklanki, podczas gdy garbus zapisywał puste miejsca, ręką wprawną i pewną.
— Do dyabła z tą szpadą — zawołał nagle próbując usiąść wygodniej.
Znowu głośny śmiech. A garbus borykał się z ogromną szpadą, która zdawała się sprawiać mu istne tortury.
— Zobaczycie, że nie napisze! — wołali jedni.
— Napisze! Napisze! — mówili inni.
Nareszcie garbus wyprowadozny z cierpliwości, wyciągnął szpadę z pochwy i położył ją na stole pod ręką.
Nowy wybuch śmiechu. Kokardas uszczypnął Paspoala w łokieć.
— Ręko boska! Smyczek już gotów! — mruknął.
— Biada skrzypkom! — odmruknął Paspoal.
Wskazówka na zegarze dochodziła do czwartej godziny.
— Niech teraz pani podpisze — rzekł do Aurory garbus, podając jej pióro.
Aurora zawahała się. Garbus spojrzał jej w oczy.
— Niech pani podpisze swoje prawdziwe nazwisko, skoro je znasz.
Aurora nachyliła się nad pergaminem i podpisała. Dona Kruz, przypatrując się poprzez jej ramię, zrobiła lekki ruch zdziwienia.
— Czy już? Czy już? — pytali ciekawi.
— Już — odpowiedział garbus. — Chodźcie zobaczyć. Zdziwicie się wszyscy!
Rzucono się ku stolikowi. Garbus, jakby od niechcenia, ujął za gołą szpadę.
— Baczność! — szepnął Kokardas.
— Gotowe! — odpowiedział rezolutnie Paspoal.
Gonzaga i Pejrol najpierwsi przeczytali podpisy i cofnęli się kilka kroków w tył.
— Co się stało? — Zawołano. — Jakie nazwisko?
Garbus obiecywał zadrwić i zadrwił.
I oto w oczach wszystkich obecnych stała się rzecz niespodziewana, niesłychana: Krzywe pokurczone nogi garbusa zaczęły się cudownie wydłużać, cała jego skulona postać wyprostowała się w mgnieniu oka, jedną rękę ściągnął sztuczny garb z pleców z drugiej nie wypuszczał szpady.
— Nie bój się! — szepnął z zachwytem Kokardas. — Nie na darmo gałgus nasz uczył się u pajaców różnych sztuk łamanych na podwórcu Tontan, kiedy był mały. Przydała mu się teraz sztuka chowania kości. Nie bój się!
Tymczasem garbus ostatnim ruchem ręki zrzucił z głowy bujną perukę, a z twarzy stał sztuczne zmarszczki i grymasy. Potwornie niekształtna postać przeistoczyła się w przeciągu jednej minuty w pięknego młodziana o szlachetnej głowie i rozumnem dumnem spojrzeniu którem powiódł po struchlałem zgromadzeniu, mówiąc:
— Przeczytajcie teraz to nazwisko!
Końcem szpady wskazał na swój podpis.
Wszystkie spojrzenia poszły w tym kierunku i w sali rozbrzmiał głośny okrzyk:
— Lagarder! Lagarder!
— Tak, Lagarder! — powtórzył młodzian. — Lagarder który nigdy nie chybia umówionej schadzki!
Gdyby Lagarder chciał skorzystać z pierwszej chwili ogólnego zamieszania i oszołomienia mógłby prawdopodobnie z łatwością pokonać stojącą w nieładzie grupę nieprzyjacielską. Ale on z tego nie skorzystał. Jedną ręką obejmował przelękłą Aurorę, w drugiej trzymał wciąż wzniesioną w górę szpadę. Kokardas i Paspoal którzy również trzymali swe rapiery w pogotowiu, stali tuż za nim. Gonzaga wyciągnął szpadę, a wszyscy jego stronnicy zrobili to samo. Byłe ich conajmniej dziesięciu przeciw jednemu. Dona Kruz rzuciła się pomiędzy te dwa obozy, ale Pejrol schwycił ją za rękę i pomimo oporu wyprowadził z salonu.
— Panowie! — przemówił książę przez za ciśnięte ze zgrozy i nienawiści zęby. — Człowiek ten nie powinien wyjść stąd żywym. Więc naprzód!
Navail, Noce, Chaisy, Gironne i kilku szlachciców natarli ostro. Lagarder nie zdążył pchnął stołu jako zaporę między sobą o nieprzyjaciółmi. Nie puszczając Aurory, zasłonił ją szpadą, gotową do krwawego tańca. Kokardas i Paspoal szli mu z pomocą z prawej i lewej strony.
— Raźnie, lebiodo! — zagrzewał Gaskończyk. — Jesteśmy na czczo od sześciu przeszło miesięcy! Raźnie! O, rety!
— Jestem! — zawołał Lagarder wymierzając swój pierwszy cios śmiertelny.
Po chwili przyjaciele Gonzagi musieli się cofnąć. Gironne i Albert leżeli na ziemi w kałuży krwi.
Lagarder i jego dwaj pomocnicy, dotąd nietknięci, stali spokojni, jak martwe posągi, czekając na drugie natarcie.
— Panie Gonzaga — przemówił Lagarder, — chciałeś ze ślubu naszego zrobić błazeństwo. Tymczasem ślub jest ważny i potwierdzony własnym twym podpisem.
— Naprzód! Naprzód! — krzyknął książę z pianą wściekłości na ustach.
Tym razem stał sam na czele swej armii.
Na zegarze wybiła czwarta godzina.
W tej samej chwili rozległo się głośne stukanie do drzwi wchodowych i donośny głos wołał:
— W imieniu króla!




Ludzie, którzy o tej nocnej godzinie kołatali do drzwi księcia Gonzagi, nie spodziewali się, aby im tu prędko otworzono. To też po bezskutecznem kilkakrotnem stukaniu wyważyli podwoje. Byli to ci sami gwardziści francuscy i kilku więźniów z Chateletu których widzieliśmy na podwórcu pałacu Lamoignon i na cmentarzu Saint-Magloire.
Książę Gonzaga uczuł lód w żydach. Czyżby to był wymiar sprawiedliwości dla niego?
— Panowie — rzekł, chowając szpadę do pochwy — niewolno stawiać oporu wysłannikom królewskim.
Na progu ukazał się kapitan gwardzistów i uroczyście powtórzył:
— W imieniu króla!
Potem, skłoniwszy się zimno księciu Gonzadze, usunął się nieco, aby przepuścić swoich żołnierzy.
— Panie — zapytał Gonzaga kapitana. — co to znaczy?
— Wasza książęca mość — odparł kapitan spełniam tej nocy rozkazy księżnej, waszej szlachetnej małżonki.
Kapitan spojrzał na dwa trupy, leżące na podłodze, potem na Lagardera i jego dwóch pomocników, stojących nieruchomo z bronią w ręku.
— Kroćset tysięcy! — mruknął do siebie. — Słusznie mówiono, że to tęgi wojak!
— Jakto? — Więc to księżna Gonzaga? — zaczął wściekły książę.
Nie dokończył. Wdowa po Neversie stanęła na progu salonu. Była jak zawsze w żałobnych szatach. Na widok obecnych tu kobiet i malowideł na ścianach; na widok tyle mówiących śladów rozpusty i bójki księżna zapuściła welon na twarz.
— Nie do was, panie, przychodzę — rzekła do męża.
I zwracając się do Lagardera, zaczęła zimnym głosem:
— Panie Lagarder! Dwadzieścia cztery godziny już upłynęły; sędziowie pańscy są zebrani; proszę oddać szpadę.
— I ta kobieta jest moją matką! — myślała z rozpaczą Aurora, kryjąc twarz w dłonie.
— Panowie — ciągnęła księżna zwróciwszy się do żołnierzy, — spełniajcie rozkazy.
Lagarder rzucił szpadę pod nogi kapitana. Gonzaga i jego pochlebcy nie poruszyli się z miejsca, nie wymówili jednego słowa.
Kiedy kapitan wskazał Lagarderowi drzwi ów, trzymając ciągle Aurorę za rękę podszedł do księżnej.
— Pani — rzekł — oto przed chwilą oddawałem moje życie w obronie jej córki.
— Moja córka! — zawołała drżącym głosem księżna.
— On kłamie! — krzyknął Gonzaga.
Lagarder puścił tę obrazę mimo uszu.
— Prosiłem o dwadzieścia cztery godziny, aby módz pani oddać pannę de Nevers — mówił do księżny wolno i spokojnie. — Termin upłynął. Oto panna Aurora de Nevers.
Zimne ręce matki i córki dotknęły się w milczeniu. Księżna pociągnięta nieprzepartą siłą, roztworzyła ramiona i tuliła płaczącą Aurorę.
W dumnem oku Lagardera błysnęła łza.
— Kochaj ją, pani — rzekł, usiłując żaglu szyć szarpiący ból serca — otaczaj tkliwą opieką; ona ma teraz tylko ciebie!
Aurora wyrwała się z objęć matki, chcąc biedź ku niemu, ale on ją powstrzymał łagodnie.
— Żegnaj, Auroro — rzekł. — Nasze zaręczyny nie mają jutra. Zachowaj dokument, który cię uczynił moją żoną przed ludźmi jak nią już byłaś wobec Boga od wczoraj. Księżna pani wybaczy ci to niestosowne małżeństwo.... z umarłym.
Po raz ostatni ucałował rękę młodej dziewczyny, skłonił się głęboko księżnie i skierował się ku drzwiom mówiąc:

— Prowadźcie mnie teraz przed sędziów!

CZĘŚĆ SZÓSTA.[5]
ŚWIADECTWO UMARŁEGO.
I.
W SYPIALNI REGENTA.

Była już ósma godzina zrana. Ostatni goście regenta tylko co wyszli z Palais Royal. Regent został sam na sam z księdzem Duboa swym powiernikiem a przyszłym kardynałem zabierając się do spania.
Podobnie jak w pawilonie Gonzagi, kolacya u regenta przeciągnęła się do rana. Tylko ta skończyła się znacznie weselej.
Książę regent był już nad wyraz zmęczony zasypiał, stojąc. Ksiądz Duboa z kamerdynerem, pomagając mu się rozebrać, opowiadał wedle zwyczaju różne dykteryjki.
— Idź spać, Duboa — rzekł regent. — Idź spać. ja już nic nie słyszę.
Ks. Duboa pomarudziwszy jeszcze trochę, wziął kapelusz i skierował się ku wyjściu, gdy wtem drzwi się otworzyły i lokaj zaanonsował pana Maszolta.
— O dwunastej przyjmę pana naczelnika policyi — rzekł regent w złym humorze. — Na prawdę ci ludzie igrają z mojem zdrowiem; oni mnie wpędzą do grobu!
— Pan Maszolt — nastawiał lokaj — ma jakieś ważne i pilne nowiny....
— Ach znam je wszystkie! — przerwał regent. — Chce mi pewnie powiedzieć, że Cellamare robi intrygi; że król hiszpański zmartwiony; że Alberoni chce zostać papieżem, że pani du Maine chce być regentką. O dwunastej, o dwunastej! Albo o pierwszej! Nie czuję się dobrze.
Lokaj wyszedł. Ksiądz Duboa zawrócił ode drzwi.
Gdy wasza królewska wysokość będzie miała pomoc Anglii....
— Na Jowisza! Czarny kruku, pójdziesz ty spać? — zawołał rozchmurzony regent.
Lecz znowu drzwi się otworzyły.
— Sekretarz państwa p. Le Blanc — oznajmił lokaj.
— Do dyabła! — krzyknął regent, który już wchodził do łóżka.
Lokaj przymknął drzwi dyskretnie i rzekł szeptem prawie:
— Pan sekretarz ma ważne nowiny.
— Oni wszyscy mają ważne nowiny — rzekł regent zagłębiając głowę w puchową przy braną koronkami poduszkę. — Ich wszystkich to bawi, jak mi kładą w uszy jakieś intrygi Albernionego albo pani du Maine! Oni nazywają to ważnemi nowinami! O pierwszej przyjmę p. Le Blanc i p. Maszolta, albo raczej o drugiej. Czuję że będę spał do tej pory.
Lokaj wyszedł. Filip Orleański zamknął oczy.
— Czy ksiądz Duboa jest tutaj jeszcze? — zapytał lokaja.
— Już, już odchodzę — odpowiedział pospiesznie Duboa.
— Nie, księże, chodź tutaj. Uśpisz mię. Po wiedz tylko, czy to nie okrucieństwo, że ja nie mam chwili jednej do odpoczynku po pracy? Ani jednej chwili! Nachodzą mnie nawet wtedy gdy idę do łóżka! Toż ja umieram ze zmęczenia ale to ich najzupełniej nic nie obchodzi....
— Czy wasza królewska wysokość chce, żebym mu co przeczytał?
— Nie, rozmyśliłem się. — Idź spać. Tylko przechodząc, wytłómacz mię tam grzecznie przed tymi panami. Powiedz, że spędziłem noc na pracy. Dostałem migreny jak zwykle, gdy piszę dużo przy świetle lampy.
Westchnął ciężko i mówił dalej sennym głosem.
— To wszystko naprawdę zabija mnie. A jeszcze i król zażąda, abym był przy jego wstawaniu! Przy najlepszych w świecie chęciach nie można podołać wszystkiemu! Do kroćset! Rządzenie Francyą nie jest próżniaczem rzemiosłem!....
Głos regenta osłabł coraz wyraźniej, wreszcie ucichł, a w pokoju słychać było jego równy spokojny oddech. Spał.
Ksiądz Duboa zamienił spojrzenie z lokajem i obaj się uśmiechnęli.
Wyszedłszy z sypialni regenta, Duboa spotkał w przedpokoju i pana Maszolta i p. ministra Le Blanc.
— Panowie — zwrócił się do nich ksiądz — jego królewska wysokość przyjmie was o trzeciej, ale jestem pewny, że zejdzie do czwartej.
Kolacya wczorajsza przeciągnęła się zbyt długo i jego królewska wysokość jet trochę zmęczony.
— Ten bezczelny trefniś — rzekł naczelnik policyi po wyjściu Duboa — nie umie nawet zręcznie zasłonić słabostek swego pana!
— A jakże! — przytwierdził sekretarz stanu. — Jego królewska wysokość przepada za trefnisiami. Ale czyś pan słyszał o tej przygodzie dzisiejszej nocy w małym domku Gonzagi?
— Wiem, co mi donieśli moi ajenci: dwóch, ludzi zabitych: Gironne i Albert; trzech zaaresztowano: byłego ułana królewskiego Lagardera i dwóch zbirów mniejsza o ich nazwisko. Księżna Gonzaga podobno osobiście siłą w imieniu króla, wtargnęła do wnętrza pawilonu. Dwie zaś młode dziewczyny no ale to zagadka jeszcze nierozwiązana.
— Jedna z tych dziewcząt jest niewątpliwie dziedziczką Neversa!
— Nie wiadomo. Jedna jest postawiona przez księcia Gonzagę, druga przez Lagardera.
— A czy regent wie o tem wszystkiem?
— Słyszałeś pan, co mówił ksiądz Duboa: regent ucztował do godziny ósmej rano — odrzekł p. Maszolt.
— No, ale jak sprawa dojdzie jego uszu, pan Gonzaga musi się ostro trzymać!
Naczelnik policyi wzruszył ramionami.
— Nie wiadomo! To zależy, czy Gonzaga ma u niego dawny kredyt, czy go stracił.
— A jednak jego królewska wysokość tak się okazał nieprzejednanym i bez litości w sprawie hrabiego Horna. A tutaj w dodatku chodzi o wdowę po Neversie...
— Zapewne; ale Gonzaga jest przyjacielem regenta od dwudziestu pięciu lat.
— Więc pan myślisz, że książę regent jest zdecydowany osłaniać księcia Gonzagę?
— Ja osobiście jestem zdecydowany — przerwał p. Maszolt — nic nie myśleć dopóki nie będę wiedział napewno, czy Gonzaga stracił moralny kredyt u regenta czy nie.
Kiedy to mówił, otworzono drzwi i na progu ukazał się Gonzaga. Oddano sobie wzajemne ukłony.
— Cóż to? Jeszcze nie dnieje u jego królewskiej wysokości? — zapytał Gonzaga.
— Nie otworzono nam drzwi — odpowiedzieli razem urzędnicy państwowi.
— A więc — pospieszył dodać Gonzaga — jestem pewien, że będę zamknięte dla wszystkich.
— Breon! — zawołał naczelnik policyi.
Nadbiegł służący.
— Idź zaanonsować jego królewskiej wysokości księcia Gonzagę — rozkazał p. Maszolt.
— Czyżby dla mnie wydane były wyjątkowe rozkazy — zapytał Gonzaga spoglądając na urzędnika podejrzliwie i z pewnym niepokojem.
Obaj dygnitarze odpowiedzieli z uśmiechem kłaniając się księciu:
— To jest zrozumiałe, że jego królewska wysokość, zamykając drzwi przed ministrami, nie chcę się pozbawiać przyjemności z towarzystwa swego najlepszego przyjaciela.
Lokaj powrócił i od progu głośno powiedział:
— Jego królewska wysokość przyjmuje księcia Gonzagę.
Gonzaga był wzruszony. Skłoniwszy się obu urzędnikom, udał się za Breonem.
— Jego królewska wysokość zawsze ten sam — wybuchnął Le Blanc z niezadowoleniem. — Zawsze przyjemność przed obowiązkiem.
— Stąd wynika — zauważył p. Maszolt — uśmiechając się filuternie, — że kredyt Gonzagi mocno zachwiany u regenta.
— Nie rozumiem! Wytłómacz te zawiłości, przyjacielu.
— Wczoraj mówił od niechcenia p. Maszolt Gonzaga i regent byli dobrymi przyjaciółmi, a dziś Gonzaga razem z nami stał godzinę pod drzwiami regenta.
— Cóż za wniosek?
— Broń Boże, abym miał stawiać wnioski! Tylko od początku regencyi księcia Orleańskiego, nigdy trybunał kryminalny nie zajmował się innemi sprawami jak cyfry, rachunki. I oto teraz rzucają mu na pożarcie tego kawalera Lagardera. Do widzenia, szanowny przyjacielu, spotkamy się tutaj o trzeciej.
W korytarzu oddzielającym przedpokój od sypialni regenta Gonzaga zatrzymał się nieco, aby się zastanowić nad obecną chwilą. Spotkanie z Maszoltem i Le Blanc’iem zmienił nieco obmyślony przez niego plan działania. Ci panowie wprawdzie nic nie powiedzieli szczególnego, a jednak Gonzaga odczuł, że jakaś chmura grozi jego gwieździe.
Tymczasem książę regent podał mu rękę życzliwie. Gonzaga zamiast ponieść ją do ust, jak to czynili inni dworacy, uścisnął ją lekko i siadł przy łóżku nie czekając na pozwolenie. Regent miał oczy na poły zamknięte; ale Gonzaga widział doskonale, że mu się przypatruje z uwagą.
— Cóż, Filipie, — zaczął regent dobrodusznie. — Jak to się wszystko wykrywa!
W Gonzadze zamarło serce, ale nie dał nic po sobie poznać.
— Byłeś tak nieszczęśliwy, a myśmy o tem nic nie wiedzieli — ciągnął regent. — Wiesz, że to brak zaufania z twej strony.
— To brak odwagi, ekscelencyo — wyszeptał Gonzaga.
— Rozumiem cię. Nie chciałaś odkrywać bolesnych ran w łonie twojej rodziny. Księżna jest, można rzec, obałamuconą.
— Wasza królewska wysokość sama wie, jak straszną bronią jest potwarz.
Regent uniósł się na łokciu i zaczął patrzyć prosto w oczy swego starego przyjaciela. Jakaś chmura przemknęła po zoranem przedwczesnemi zmarszczkami czole.
— Rzucano potwarz na mój honor — rzekł. — na moją uczciwość na wszystko, co jest najdroższe człowiekowi; ale nie rozumiem, dlaczego ty Filipie, przypominasz mi o tem, o czem wszyscy moi przyjaciele starają się, abym zapomniał?
— Ekscelencja — odpowiedział Gonzaga, ze smutkiem opuszczając głowę na piersi — proszę mi łaskawie przebaczyć. Cierpienie jest samolubne; myślałem w tej chwili tylko o sobie bynajmniej nie o waszej królewskiej wysokości.
— Przebaczam ci, Filipie, przebaczam pod warunkiem, że mi się zwierzysz ze swych cierpień?
Gonzaga wstrząsnął głową i szepnął zaledwie dosłyszalnym głosem:
— Zwykliśmy obaj, wasza królewska wysokość i ja, ośmieszać sprawy sercowe. Nie mam prawa się skarżyć bo zawsze jestem wspólnikiem.... Ale przecie są uczucia....
— Wiem, wiem, Filipie! — przerwał mu regent. — Jesteś zakochany w twojej żonie, w tej szlachetnej i pięknej istocie! Śmiejemy się nieraz z takich rzeczy, to prawda, ale zawsze kiedy jesteśmy pijani. Wówczas śmiejemy się również i z Boga....
— I to źle, ekscelencyo — przerwał Gonzaga głosem wzburzonym, — Bóg mści się.
— Jak ty dziś bierzesz to do serca? Czy masz mi co do powiedzenia?
— Bardzo wiele, ekscelencyo. Tej nocy spełniono dwie zbrodnie w moim pawilonie.
— Założyłbym się, że to kawaler Lagarder! — zawołał Filip Orleański który aż poskoczył na łóżku. — Wiesz Filipie, źle postąpiłeś, jeżeliś ty sam zaczął tę sprawę. Słowo daję! Obudziłeś podejrzenia....
Regent zupełnie wybił się ze snu. Ściągnąwszy brwi, patrzył badawczo na Gonzagę. Ów zaś, podniósłszy swą piękną głowę z wyrazem najgłębszej dumy, powtórzył zdziwiony:
— Podejrzenie?
A potem dodał, przejęty do żywego:
— Wasza królewska wysokość miał więc przeciwko mnie podejrzenia?
— A więc tak — odpowiedział regent po chwilowym namyśle — miałem podejrzenia. Obecność twoja przy mnie usuwa je, gdyż masz spojrzenie prawego człowieka. Staraj się teraz, aby twoje słowa rozproszyły je zupełnie. Słucham cię.
— Czy wasza królewska wysokość zechce zrobić mi łaskę i powiedzieć jakie miał podejrzenia?
— Były stare, dawne; są i świeże.
— A więc najpierw stare, jeżeli wasza królewska mość raczy wysłuchać mej prośby.
— Wdowa po Neversie była bogatą, ty zaś biedny. Nevers zaś naszym bratem.
— Więc nie powinienem był poślubiać wdowy po Neversie?
Regent oparł głowę na dłoni i milczał.
— Ekscelencyo — zaczął Gonzaga spuszczając oczy — mówiłem: zawiele szydziliśmy z uczuć sercowych i one źle dźwięczą w naszej rozmowie.
— Co chcesz przez to powiedzieć? Wytłómacz się.
— Chcę przez to powiedzieć, że jeżeli w mojem życiu jest czyn który mi honor przynosi to właśnie ten. Ukochany nasz brat, Nevers, umarł w moich ramionach, jak już mówiłem waszej ekscelencyi. I to wam wiadomo, że owej fatalnej nocy byłem w zamku Kajlusa, aby zwalczyć upór starego markiza, tak zawziętego przeciw naszemu Filipowi za to, że mu zabrał córkę. Trybunał kryminalny, o którym mówiłem przed chwilą, wysłuchał mię dzisiaj, jako świadka.
— Ach, prawda! — przerwał regent. — Powiedz mi, kogo to trybunał kryminalny zaaresztował dzisiaj? Czyżbyście nie zdążyli zabić owego Lagardera?
— Gdyby wasza królewska wysokość pozwolił mi był mówić dalej....
— Mów, mów dalej! Ale ja chcę prawdy, uprzedzam cię, nic tylko prawdy!
Gonzaga skołnił się zimno.
— To też — odpowiedział — mówię do waszej królewskiej wysokości nie jak do przyjaciela, lecz jak do mego sędziego. Nie zabiłem Lagardera, za to on zabił u mnie dwóch młodych ludzi: finansistę Alberta i kadeta Gironna.
— Aaaa! — zawołał regent. — A jakim sposobem znalazł się ten Lagarder u ciebie? — Zdaje się, że księżna mogłaby coś o tem powiedzieć.
— Strzeż się! To święta!
— Ale ona nienawidzi swego męża! — wymówił z mocą Gonzaga. — Nie wierzę w świętych których wasza królewska wysokość kanonizuje.
Regent zamiast się rozgniewać uśmiechnął się.
— No, no, mój biedny Filipie, wybacz mi, może ja byłem dla ciebie trochę za surowy: ale widzisz, tyś sprowadził skandal. Pomnij, że jesteś możnym panem, a takie nagłe skandale sprawiają tyle hałasu, że obalają trony. Ja to czuję. Ale wróćmy do rzeczy. Utrzymujesz zatem, że twoje małżeństwo z wdową po Neversie było dobrym czynem. Dowiedź mi tego.
— Czy spełnienie ostatniego życzenia umierającego nie jest dobrym czynem! zawołał Gonzaga z doskonale odegranem uniesieniem.
Regent patrzył na niego oniemiały. Nastała długa chwila milczenia.
— Nie — szepnął wreszcie Filip Orleański ty byś nie śmiał kłamać przedemną w tych rzeczach. Wierzę ci.
Wasza królewska wysokość traktuje mię dzisiaj tak, że rozmowa będzie zapewne ostatnią między nami. Członkowie mego rodu nie są przy wyczajeni, aby do nich przemawiali nawet książęta krwi, tak jak wasza królewska wysokość. Obym tylko mógł oczyścić się z oskarżeń, rzuconych na mnie, a wówczas rozstanę się na zawsze z przyjacielem mojej młodości który mię sam odtrącił gdym był nieszczęśliwy. Wasza królewska wysokość tymczasem mi wierzy: to dobrze, to mi wystarcza.
— Filipie — szepnął regent głosem najwidoczniej wzruszonym. — Wytłómacz się tylko jasno, a na honor, zobaczysz, czy ja ciebie kocham!
— A zatem — spytał Gonzaga — jestem oskarżony?
Ponieważ książę Orleański nic nie odpowiedział, Gonzaga zaczął mówić z doskonale udaną godnością i rezygnacyą:
— Niech wasza królewska wysokość pyta, będę odpowiadał.
Regent wstrząsnął się nieco.
— Byłeś obecny w owym krwawym dramacie w fosie Kajlusów? — zapytał.
— Tak jest, ekscelencyo. Broniłem waszego i mego przyjaciela z narażeniem życia. To było moim obowiązkiem.
— To było twoim obowiązkiem — powtórzył regent. — Mówisz że skonał w twoich ramionach.
— Tak, ekscelencyo i otrzymałem ostatnie jego zlecenia.
— Powtórz mi je chcę wiedzieć.
— Ja też nie pragnę ukrywać ich przed waszą królewską wysokością. Nasz nieszczęsny przyjaciel powiedział, powtarzam dosłownie: “Bądź małżonkiem mojej żony, aby być ojcem mej córki.”
Głos Gonzagi nie zadrżał gdy wymawiał to bezczelne kłamstwo. Regent wpadł w głęboką zadumę. Na jego myślącej i rozumnej twarzy malowało się już teraz tylko zmęczenie: ślady pijaństwa zniknęły zupełnie.
— Dobrze zrobiłeś, spełniając wolę umierającego. To był twój obowiązek. Ale dlaczego milczałeś o tem przez lat dwadzieścia?
— Kocham moją żonę — odpowiedział bez ogródki Gonzaga — mówiłem już to waszej królewskiej wysokości.
— A czemużby ta miłość miała ci zamykać usta?
Gonzaga spuścił oczy, lekko się zarumieniwszy.
— Trzebaby było oskarżać ojca mojej żony — szepnął.
— Ach! — zawołał regent. — Więc zabójcą był markiz Kajlus?
Gonzaga schylił głowę, a z piersi jego wydobyło się głębokie westchnienie.
Filip Orleański nie spuszczał z niego chciwego i badawczego wzroku.
— Jeżeli więc — rzekł — zabójcą był markiz Kajlus, dlaczegóż oskarżać Lagardera?
— Wasza królewska wysokość słyszał o naszych włoskich zbirach, których sztylet można kupić za pieniądze dla spełnienia zbrodni?
— Czyżby markiz Kajlus kupił tak samo szpadę Lagardera?
— Tak, ekscelencyo. Ale zbir ten bierną rolę pełnił tylko tego jednego dnia, następnie za mienił ja na rolę czynną, którą odgrywa wciąż od lat ośmnastu. Lagarder na własny rachunek porwał Kajlusowi wnuczkę córkę Aurory Kajlus i akta jej urodzenia.
— Czegoś się więc domagał wczoraj przed trybunałem familijnym? — przerwał regent.
— Wasza książęca wysokość — ciągnął Gonzaga z gorzkim uśmiechem na ustach — dziękuję Bogu, że dopuścił wyprowadzenia tej sprawy na światło dzienne. Nie można zgnębić wroga, jeżeli go trudno dosięgnąć. Nie można oczyścić się z oskarżenia, jeżeli ono nie było jawnie rzucone. Chwała Bogu, wróg zjawił się, oskarżenie wystąpiło! Zmusiłeś mię, wasza królewska wysokość do wniesienia zapalonej pochodni prawdy w ciemności, której moja delikatność małżeńska nie chciała oświetlać. Teraz zmuszasz mię, panie, do odsłonięcia najlepszej najszlachetniejszej strony mego życia. Oddalałem dobrem za złe, ekscelencyo, cierpliwie, świadomie, przez długie lat ośmnaście. Prowadziłem dniem i nocą cichą pracę, narażając niejednokrotnie swe życie; straciłem na nią połowę mojego ogromnego majątku; uciszyłem w sobie wszelkie głosy mojej szalonej ambicyi; oddałem resztę mego życia i sił, i wiele krwi własnej....
Regent uczynił ruch zniecierpliwienia, więc Gonzaga zatrzymał się na chwilę.

— Wasza królewska wysokość, uważa, że się chwalę, nieprawdaż? — ciągnął dalej. — Ekscelencyo, byłeś mi bratem i przyjacielem, tak samo, jak byłeś bratem i przyjacielem Neversa, posłuchaj historyi mego życia uważnie i bezstronnie. Chcę, abyś był arbitrem nie między mną a księżną, broń Boże przeciw niej nie chcę wytaczać i wygrywać procesów, i nie między mną a tym awanturnikiem Lagarderem: za bardzo się szanuję, abym się stawiał na jednym z nim poziomie, lecz między nami dwoma: między tobą, ekscelencyo a mną jedynymi przyjaciółmi Neversa; między tobą, księciem Orleańskim, regentem Francyi, dzierżącym władzę królewską niemal w której mocy jest pomszczenie ojca i otoczenie opieką dziecka, a mną pospolitym szlachcicem, posiadającym do spełnienia tej podwójnej świętej misyi jedynie serce i szpadę. Biorę waszą królewską wysokość na arbitra, i gdy skończę opowieść, zapytam się ciebie, Filipie Orleański, czy tam u stóp tronu Przedwiecznego, Filip de Nevers uśmiecha się do ciebie, czy do Filipa Gonzagi?

II.
OBRONA.

Strzał był śmiały, ale trafny. Regent Franci spuścił oczy pod wyzywającym wzrokiem Gonzagi. Ów zaś, postawiwszy wszystko na jedną kartę, z góry obmyślił wywołanie takiego efektu, a opowiadanie, które miał zacząć, też nie było naprędce sklecone.
— Śmiałbyś więc mi zarzucić, iż nie dopełniłem obowiązków przyjaźni? — szepnął trwożliwie prawie regent.
— Nie, wasza królewska wysokość. Będąc zmuszony bronić się, chciałem tylko zestawić moje zachowanie się w tej sprawie z rolą waszej ekscelencyi. Jesteśmy przecie sami i waszoa królewska wysokość nie potrzebuje się rumienić.
Ale Filip Orleański przyszedł już zupełnie do siebie.
— Znamy się oddawna, książę — rzekł z gniewnem ściągnięciem brwi — ale zadaleko posuwasz swą śmiałość, strzeż się!
— Wasza królewska wysokość mściłby się za tkliwość jakiej dowiodłem po śmierci naszego przyjaciela.
— Mów. Jeżeli stała ci się krzywda, otrzymasz sprawiedliwość!
Gonzaga spodziewał się większego wybuchu gniewu. Spokój księcia Orleańskiego osłabił mu rozpęd oratorski; pomimo to, trzeba było mówić.
— Przyjacielowi, Filipowi Orleańskiemu, który wczoraj jeszcze mnie kochał i którego ja też miłowałem gorąco, opowiadałbym tę historyę w innych nieco wyrazach. Obecnie, w stosunkach, jakie się wytworzyły między mną a wasza królewską wysokością, sprowadzam to opowiadanie do suchego i krótkiego sprawozdania. Przedewszystkiem muszę zaznaczyć, że ów Lagarder jest nietylko najniebezpieczniejszym awanturnikiem, rodzajem bohatera między swoimi, lecz w dodatku strasznie sprytnym i przebiegłym, zdolnym latami długimi gonić za mrzonką szalonej swej ambicyi, nie cofającym się przed żadnem: przeciwnościami, aby tylko dosięgnąć celu. Nie sądzę, aby myśl poślubienia bogatej dziedziczki Neversa, zrodziła się w jego głowie wówczas, gdy porywał dziecko. Czekać na to piętnaście lat byłoby za długo. Pierwszym jego planem była bez wątpienia nadzieja dużego okupu za dziecko; wiedział, że Nevers i Kajlus byli bardzo bogaci. Ja, który od samej chwili zbrodni ścigam go bezustanku, znam wszystkie jego postępki: zmierzały one zawsze do zdobycia majątku. Widząc mnie ciągle na swojej drodze, Lagarder zrozumiał niebawem, że do pokojowych układów dojść nie może. Przeszedłszy granicę, niejednokrotnie już, już go dosięgałem, ale zawsze wymykał mi się z ręki. Wreszcie pod przybranym nazwiskiem posunął się w głąb Hiszpanii. Trudno mi opowiadać szczegółowo o wszystkich naszych spotkaniach; powiem tylko, że odwaga jego i zręczność jest wprost cudowną. Oprócz rany, którą mi zadał w fosie Kajlusów, gdym bronił naszego nieszczęsnego przyjaciela...
Tu Gonzaga ściągnął rękawiczkę i pokazał bliznę znak szpady Lagardera.
— Oprócz tej rany — ciągnął dalej — w niejednem miejscu noszę ślady jego ręki. Niema takiego mistrza szpady, ażeby się mógł z nim równać. Rozporządzałem wprost armią całą w wycieczkach przeciwko niemu, gdyż chciałem ująć go żywym aby przez niego stwierdzić tożsamość młodej mojej pupilki. Armia moja składa się z najsłynniejszych mistrzów broni w Europie jak Joel, Jugan, Staupic, Pinto, Matador, Faenca... i wszyscy poginęli...
Regent zrobił ruch podziwu.
— Poginęli wszyscy z jego ręki! — dokończył Gonzaga.
— Wszak wiesz, że i on również utrzymuje, iż otrzymał polecenie opiekowania się dzieckiem i pomszczenia śmierci naszego nieszczęśliwego przyjaciela.
— Wiem, bo jak mówiłem, jest to bezczelny i zręczny oszust. I mam nadzieję, że książę Orleański, jeżeli rozważy z zimną krwią, raczy wziąć pod uwagę...
— Tak też zrobię — przerwał mu regent. — Mów dalej.
— Lata mijały — ciągnął Gonzaga — a ten Lagarder nie przesłał wdowie po Neversie ani listu ani choćby najkrótszej wiadomości o istnieniu jej córki. Faenca, człowiek bardzo zręczny, którego posłałem do Madrytu, aby miał oko na Lagardera, powrócił z dziwnemi wiadomościami i chciałbym, aby wasza królewska wysokość zechciał baczniejszą na nie zwrócić uwagę. Oto Lagarder, który mieszkał w Madrycie pod przybranem nazwiskiem don Luiz, zamienił swą wychowankę na młodą dziewczynę, kupioną za pieniądze od gitanosów z Leonu. Lagarder, spotykając mnie ciągle na swej drodze, bał się i chciał zmylić trop. Mała gitanita wychowała się od tej pory u niego, wtedy, gdy prawdziwa dziedziczka Neversów zamieszkała w namiocie Cyganów. Tak mi mówił Faenca. Nie wierzyłem i pojechałem sam do Madrytu. Odszukałem owych Cyganów w górach Baladron i przekonałem się, że Faenca mówił prawdę. Zobaczyłem dziewczynkę, które pamięć zachowała świeżo wrażenia. Wreszcie udało mi się wykraść ją od gitanosów, aby wywieźć do Francyi. Jakże się cieszyła na myśl połączenia z matką? Tego samego wieczoru, kiedy zamierzaliśmy ją wykraść, ja z moimi ludźmi dla odwrócenia podejrzeń Cyganów jedliśmy kolacyę w namiocie ich wodza. Lecz zostaliśmy zdradzeni, i podczas kolacyi opanował nas gwałtowny sen. Kiedyśmy się nazajutrz obudzili, leżeliśmy na trawie między skałami, z obozu Cygańskiego nie było nawet śladu; Cyganie zniknęli co do jednego.
Gonzaga przerwał na chwilę opowiadanie.
Regent słuchał uważnie.
— Pojmuje wasza królewska wysokość, jak musiałem być zły, iż taka świetna wymknęła mi się sposobność. Gdyby mi się było wówczas udało, o ileż mniej byłoby łez wylanych, ileż uniknęłoby się cierpień i nieszczęść! Powróciłem do Madrytu, ale nie natrafiłem na ślad Cyganów; Lagarder, jak mi mówiono, udał się w dłuższą podróż, a gitanitę, którą podstawił na miejsce panny de Nevers, umieścił w klasztorze Sakramentek. Chcę być zwięzły i nie przeciągać opowiadania, więc omijając różne szczegóły, dodam, że Lagarder zmienił nagle plan działania. Początkowo zamienił dziewczynkę, aby mnie oszukać, to było oczywiste, a potem, poczekawszy czas jakiś, byłby ją zabrał napowrót od Cyganów i zażądał okupu od rodziny. Tymczasem stała się rzecz z góry nieprzewidziana. Lagarder zakochał się w młodej gitanicie. Od tej pory prawdziwa panna Nevers była skazaną; miała na całe życie zostać w namiocie cygańskim, a bezczelny awanturnik marzył o wprowadzeniu swojej cygańskiej kochanki do szlachetnego rodu Neversów i poślubieniu jej. Podróż Lagardera trwała dwa lata. Gitanita pod wpływem nauk i opieki zakonnic stała się nie do poznania. Widząc to, musiał Lagarder utrwalić swoje zamiary. Od tej pory mniemana Aurora de Nevers miała oddzielne pokoje, nauczycielkę i pazia. Co najdziwniejsze, to to, że prawdziwa panna Nevers i jej rywalka znały się z sobą dobrze i bardzo się kochały, ale Lagarder niechętnie patrzył na tę przyjaźń, a nawet w końcu zabronił swej kochance przyjmować prawdziwą pannę Nevers, ze względu na jej zbyt swobodne zachowanie się.
Tu Gonzaga uśmiechnął się z gorzką ironią.
Regent słuchał milczący.
— Księżna — ciągnął Gonzaga — powiedziała na radzie familijnej: “Jeżeliby moja córka zapomniała choć na jedną chwilę o godności swego rodu, zasłoniłabym moją twarz, mówiąc: Nevers umarł zupełnie!” Niestety! Biedne dziecko, gdym jej po raz pierwszy opowiadał o wielkości jej rodu, sądziła, żem żartował. Cóż robić! Prawa dziecka! Matka może rozpaczać nad przeszłością, nic nie pomoże! Dziecko ma swoje prawa, jest prawym potomkiem Nevcersa! Wasza królewska wysokość — przerwał nagle Gonzaga — oczy twoje patrzą łagodniej; twoje dobre serce przemawia za mną! O, daj się ubłagać i powiedz jaki to głos potwarczy chciał, byś zapomniał w przeciągu jednego dnia o trzydziestu latach najszlachetniejszej przyjaźni?
— Książę panie — przerwał Filip Orleański głosem, który napróżno chciał uczynić surowym, a który zdradzał wzruszenie, — mogę tylko powtórzyć poprzednie własne słowa: Wytłomacz się i oczyść, a przekonasz się wówczas, czy jestem twoim przyjacielem.
— Ale o cóż jestem oskarżony? — zawołał Gonzaga, mimowolnie unosząc się. Czy o zbrodnię z przed laty dwudziestu? Czy o wczorajszą? Czy Filip Orleański wierzył w potwarz choćby przez jedną godzinę, jedną minutę, jedną sekundę? Chcę to wiedzieć! Czy wasza królewska wysokość uwierzył naprawdę, że ta szpada....
— Gdybym był uwierzył... — szepnął książę Orleański, przerywając, i krew napłynęła mu do twarzy.
Gonzaga ujął jego rękę i przyciskając do swego serca, mówił ze łzami w oczach:
— Dzięki ci, Filipie! Do tego doszło, że muszę ci dziękować za to, że głos twój nie łączył się z innymi, aby mnie oskarżyć e podłość!
— Niech mi wasza królewska wysokość — wybaczy — zaczął po przerwie, jakby onieśmielony Gonzaga, siląc się na uśmiech — już więcej się tak nie zapomnę. Ja wiem, jakie są przeciw mnie oskarżenia, a przynajmniej domyślam się ich. Moja walka z Lagarderem pociąga i mnie przed kratki sądowe, i będę się bronił, jeżeli prawo mnie napadnie. A teraz chciałbym jeszcze dokończyć rozpoczęte opowiadanie, jeżeli wasza królewska wysokość nie jest zbyt zmęczony. Kiedy Lagarder postanowił przerwać wzajemne stosunki obydwuch młodych dziewcząt, biedna Aurora de Nevers tańcem na placach publicznych w Madrycie musiała zarabiać na kawałek chleba. Lagarder opuścił ją zupełnie. Dowiedziawszy się o tem od mojej tajnej policyi, którą utrzymywałem w Madrycie, natychmiast udałem się do Hiszpanii i odnalazłem schronienie biednego dziecka, które przecie było całą nadzieją możnego rodu. Zamiarem moim było ująć obie dziewczęta wraz z awanturnikiem, ale, niestety, Lagarder z kochanką gdzieś umknął, zająłem się więc panną de Nevers.
— To jest tą, którą ty uważasz za pannę de Nevers — poprawił regent.
— Tak, ekscelencyo, tą, którą ja uważam za pannę de Nevers.
— To nie dostateczne.
— Pozwól, wasza królewska wysokość, że będę innego zdania. Nie działałem lekkomyślnie. I jeszcze raz jeden powtórzę: Pracuję od lat dwudziestu! Czegóż więcej było trzeba. Obecności obydwóch dziewcząt i tego oszusta. Mamy ich wszystkich troje w Paryżu. Ja sam jeden poświęciłem życie moje, temu świętemu zadaniu pomszczenia przyjaciela; sam jeden ścigałem tego bezczelnego a niebezpiecznego awanturnika przez połowę mego życia. Na radzie familijnej zachowanie się księżnej dato mi do poznania, iż była uprzedzona przez Lagardera. Lagarder nie czekał mego ataku i pierwszy wystąpił. Ekescelencyo, nie uważam, sobie za hańbę, jeśli się przyznam, że nie umiem być przebiegłym. Lagarder walczył ta bronią i zwyciężył. Dosyć powiedzieć, że człowiek ten znalazł się między moimi gośćmi w przebraniu. Może to właśnie w tym grubijańskim podstępie leży jego zupełne powodzenie. Bo trzeba też dodać, że i dawne rzemiosło tego awanturnika daje mu przewagę.
— Jakież to rzemiosło? — zapytał regent.
— Był pajacem ulicznym, zanim się oddał rzemiosłu zabijania. Tu, pod temi oknami, na podwórcu Fontan, czy wasza królewska wysokość nie przypomina sobie ongiś małego chłopca, który pokazywał różne sztuki łamane, a celował w naginaniu kości i całego swego giętkiego ciała do najdziwaczniejszych figur? Najzręczniej przeistaczał się w garbusa.
— Lagarder?... — przypomniał sobie regent. — Pamiętam! Było to za nieboszczyka króla. Przypatrywaliśmy się mu z tego okna; mały Lagarder!
— Gdybyż wasza królewska wysokość przypomniał sobie to dwa dni temu! Ale ciągnę dalej. Z chwilą, gdym się przekonał o obecności tego oszusta z kochanką w Paryżu, powziąłem zamiar za jakąbądź cenę pochwycić ich i wydostać papiery, które Lagarder skradł z zamku Kajlusa. Pomimo dyabelskiej zręczności awanturnika, udało mi się zdobyć papiery i dziewczynę.
— Gdzież jest ta dziewczyna?
— Przy biednej, oszukanej matce, przy księżnie Gonzaga.
— A papiery? Uprzedzam cię, książę że tutaj tkwi główne niebezpieczeństwo dla ciebie.
— Dlaczegóż niebezpieczeństwo? — zapytał wyniośle Gonzaga. — Co do mnie, nie mógłbym był przez ćwierć wieku przyjacielem, towarzyszem, bratem człowieka, o którym miałbym taką marną opinię! Więc wasza królewska wysokość posądza, żem sfałszował dokumenty? Koperta zamknięta trzema nienaruszonemi pieczęciami, odpowie na wątpliwości w moją uczciwość. Jest w mojem posiadaniu i mogę ją w każdej chwili złożyć w ręce waszej królewskiej wysokości.
— Dzisiejszego wieczoru zażądamy jej od ciebie.
— W każdej chwili — powtórzył Gonzaga. — A teraz pozwoli mi Wasza królewska wysokość dokończyć.
I książę zaczął dalej opowiadać, jak Lagader pod przebraniem garbusa wtargnął do “pawilonu rozkoszy”, jak w pojedynku bachickim z Chavernym wygrał nagrodę, którą była ręka młodej Cyganki, podsuniętej, jako pannę de Nevers.
Rgent słuchał uważnie, wpatrzony badawczo w mówiącego, jakby chciał czytać w jego duszy.
A w duszy Gonzagi staczała się rozpaczliwa bitwa. Idąc do księcia Orleańskiego, spodziewał się znaleźć go w zimnym i podejrzliwym, ale nie przypuszczał, aby był zmuszony tak długo się tłómaczyć. Wszystkie więc te kłamstwa były w trzech czwartych sklecone naprędce.
Trzeba przyznać, że regent naprawdę chciał być bezstronnym i surowym dla przyjaciela młodości. Nie chciał, aby mu kiedykolwiek sumienie własne wyrzucało lekceważenie tak doniosłej sprawy.
— Filipie — rzekł po długie chwili wahania, — Bóg mi świadkiem, że pragnąłbym gorąco zachować przyjaciela! Potwarz uwzięła się przeciwko tobie, gdyż masz wielu zazdrosnych. Ale też możesz skuteczniej, niż ktokolwiek inny stawiać czoło potwarzy, z powodu twego możnego stanowiska i niepowszedniej inteligencyi, którą tak lubię w tobie odpowiedz mi więc jeszcze na ostatnie pytanie: co znaczy ta historya o Hannibalu Kanocy?
— Ekscelencyo — odpowiedział Gonzaga głosem pewnym i poważnym — mój kuzyn, Kanoca, umarł podczas mojej z waszą ekscelencyą podróży do Italii. Ja wiem, Pejrol już uprzedzał mnie dzisiaj, mówiąc: “sprzysiężono się dzisiaj, aby nas zgubić; oskarżono nas dzisiaj przed jego królewską wysokością o zbrodnię, godne samego Borgii; opowiadano o zatrutych brzoskwiniach, kwiatach i t. p.”. Jeżeli wasza królewska wysokość wymaga z mej strony obrony, wydajcie z góry na mnie wyrok, bo mi wstręt usta zamyka. Tymczasem chcę tylko podkreślić te trzy fakty. Lagarder jest w rękach sprawiedliwości; obiedwie dziewczyny przy księżnie Gonzaga; u mnie zaś są kartki, wydarte z rejestru kaplicy Kajlusów.
— Prawda zostanie wykrytą — rzekł regent — ja sam będę przewodniczył w dzisiejszej radzie familijnej.
Gonzaga ujął rękę regenta w porywie radości.
— Chciałem oto prosić w imieniu tego, któremu poświęciłem spokój mego życia, dziękuję waszej królewskiej wysokości. A teraz wypada mi tylko przeprosić waszą ekscelencyę, żem się ośmielił może zbyt poufale przemawiać do tak dostojnego pana i władcy. Przeczuwam, że Filip Orleański widział się dzisiaj po raz ostatni z Filipem Gonzagą.
Regent przyciągnął go ku sobie serdecznie. Siła starej przyjaźni jest wytrwałą.
— Sądzę — rzekł że nie chcesz zmusić mię, abym okazał wyraźniej moją skruchę?
Gonzaga ponuro wstrząsnął głową.
— Są rany — rzekł drżącym głosem — których żaden balsam nie wyleczy.
Lecz natychmiast wyprostował się i spojrzał na zegar. Rozmowa jego z regentem ciągnęła już trzy godziny.
— Wasza królewska wysokość — rzekł głosem zimnym, stanowczym — nie będzie już spał teraz. W przedpokojach pełno ludzi. I tam tak blizko nas, zapytują się wzajemnie, czy wyjdę stąd w pełni łask, czy też gwardziści waszej królewskiej wysokości dostaną rozkaz zaprowadzenia mnie do Bastylii? Pytanie to i ja sobie stawiam w tej chwili... Więc błagam waszą królewską wysokość o jedną z dwóch łask: więzienie, któreby mnie ukryło przed światem lub jaką oznakę szczególną, ale jawną, niezmienionej przyjaźni, któraby w oczach wszystkich zapewniła mi chociaż tylko na dzień dzisiejszy kredyt zachwiany, ja go tak bardzo potrzebuję.
Filip Orleański zadzwonił i rzekł do lokaja:
— Niech tutaj wejdą wszyscy!
I w chwili gdy wszyscy dworacy przekroczyli próg sypialni, regent, przyciągnąwszy ku sobie księcia Gonzagę, pocałował go w czoło i rzekł serdecznie:
— Dowidzenia, Filipie, do wieczora!
Dworacy ustawili się rzędem, i skłoniwszy się do ziemi Gonzadze, przepuścili go do drzwi.

III.
TRZY PIĘTRA W CIEMNICY.

Trybunał kryminalny sięgał czasów Franciszka II-go. Został utworzony dla sądzenia heretyków wyłącznie. Wyroki tego trybunału spełniane były w przeciągu dwudziestu czterech godzin.
Za Regencyi zadania trybunałów najzupełniej się zmieniły. Nie chodziło im teraz o herezyę, zjawiła się nowa gorączka: finansowa i trybunały kryminalne całkowicie jej były oddane.
Ale jednocześnie istniał jeszcze inny trybunał kryminalny, w Chatelecie. Powstał on w 1716 roku i odznaczył się kilku sławnymi wyrokami między innymi skazany był na śmierć de Santerre za sfałszowanie pieczęci państwowych. Trybunał ten składał się z prezydującego i pięciu radców; mógł być w każdej chwili zwołany na rozkaz króla; członkowie jego zatem nie mogli wcale opuszczać Paryża.
Tego samego dnia, kiedy Gonzaga prowadził taką długą poufną rozmowę z regentem, trybunał kryminalny Chateletu otrzymał najwyższy rozkaz aby się zebrał o czwartej godzinie w nocy.
O godzinie czwartej i pół Henryk Lagarder stanął przed trybunałem kryminalnym Chateletu. Akt oskarżenia zarzucał mu morderstwo i porwanie dziecka.
Między świadkami stanęli przedewszystkiem książę i księżna Gonzaga. Ale zeznania ich tak były ze sobą sprzeczne, że izba, nawykła do szybkich wyroków, musiała odwlec termin, czekając na jaśniejsze dowody. Przywołano, jako świadków, pana Pejrola, Kokardasa i Paspoata.
Wszystko już było przygotowane do odwiezienia Lagardera do Bastylii  t. j — miejsca nocnych egzekucji. Więc, aby go mieć pod ręką, zamknięto go w więzieniu sąsiadującem z salą obrad.
Było to na trzeciem piętrze w nowej baszcie. Lagarder ofiarowywał dozorcy więziennemu dwadzieścia czy trzydzieści pistolów, to jest wszystko, co miał przy sobie, za dostarczenie mu kawałka papieru, atramentu i pióra. Dozorca wziął trzydzieści pistolów, ale nic mu wzamian nie przyniósł; obiecywał złożyć tylko pieniądze sędziom.
Lagarder uczuł się nad wyraz przybitym i zgnębionym. Cóż mu pozostaje do zrobienia. Oto jest pod kluczem ubezwładniony, nieudolny; śmiertelny zaś jego wróg miał potęgę, łaskę regenta, fortunę i wolność.
Już dniało, gdy Lagarder wchodził do celi. Rozejrzał się po niej. Kiedyś, przed laty służył jako gwardzista w Chatelecie, znał więc jego rozkład. Wiedział, że pod jego celą znajdują się dwie podobne ciemnice.
Zostawiono mu ostrogi przy obuwiu. Oderwał jedną z nich i spiczastym ostrym występem, ukłuł się w rękę. Oddarł kawałek chustki do nosa, który miał mu służyć za papier, wybrał twardą cienką słomkę, umaczał ją we własnej krwi i zaczął pisać. Mozolna to była praca, krew rozlewała się na płótnie tak, że z trudem można było cokolwiek przeczytać. Nie mniej jednak Lagarder napisał kilka słów. Następnie również za pomocą ostrogi wyłupał taflę z podłogi.
Nie mylił się: pod jego celą były jeszcze dwie cele więzienne jedna pod drugą.
Tuż pod nim, na drugim piętrze, zamknięty był markiz de Chaverny, ciągle pijany, spał, jak najszczęśliwszy z ludzi. Pod nim, o piętro niżej siedzieli w jednej celi razem Kokardas z Paspoalem i leżąc na słomie, filozofowali nad znikomością bogactw i marnością świata. Oni, którzy jedli wczoraj wspaniałą kolacyę w towarzystwie samego księcia, dziś raczyli się nędznym kawałkiem chleba. Kokardas od czasu do czasu oblizywał się na wspomnienie wybornego wina. Paspoal, przymykając oczy, widział jak na jawie, zadarty nosek panny Nevelli, płomienne oczy dony Kruz, piękne włosy panny Fleury i drażniący uśmieszek Cydalisy.
Chaverny śnił także, ale inaczej. Leżał na słomianym barłogu w ubraniu w nieładzie, z rozczochranemi włosami. Rzucał się w niespokojnym śnie i mruczał:
— No garbusie, nie oszukuj, jeszcze raz! Acha! Ty udajcsz, że pijesz, huncwocie, a wino leje się po twoim żabocie. No prędko! Niech tu przyniosą dwie beczki, dwie pełne beczki, ty wypijesz jedną, a ja drugą. Ty gąbko jedna! Ale na Boga, usuńcie tę kobietę, która mi siedzi na piersiach, taki ciężar! Czy to moja żona? Muszę być żonaty...
Twarz jego wyrażała nagłe niezadowolenie.
— Ach, to dona Kruz! Poznaję ją. Ukryjcie mnie! Nie chcę,żeby dona Kruz zobaczyła mnie w takim stanie. Weźcie sobie napowrót te pięćdziesiąt dukatów, ja chcę się ożenić tylko z doną Kruz!
I nagle milkł. To znów chwytał go śmiech idyotyczny, pijacki. Nie zwracał najmniejszej uwagi na lekki hałas ponad głową; wystrzały armatnie zdołałyby go chyba dopiero obudzić. A ów hałas wciąż się powiększał. Sufit był cienki, po kilku minutach tajemniczego szmeru, zaczęły spadać spore kawałki muru. Chaverny czuł je przez sen na twarzy i coraz opędzał się ręką, jak od much natarczywych.
Wreszcie spadł większy kawałek gzemsu i uderzył go w czoło.
— Do kroćset dyabłów! — krzyknął. — Przeklęty garbusie, już sobie pozwalasz rzucać na mnie kawałkami chleba! Mogę pić z tobą, ale zabraniam ci takiej poufałości.
Tymczasem w suficie, tuż ponad głową markiza ukazał się spory otwór i znów kawał tynku uderzył go w głowę.
— Co ty sobie myślisz, bałwanie? — krzyknął z gniewem. — Rzucać kamieniami! Hej, Navail! Bierz garbusa za nogi, wykąpiemy go w błocie....
Z otworu w suficie dał się słyszeć głos Lagardera:
— Ktokolwiek jesteś, zechciej wysłuchać towarzysza niedoli. Czy nikt nie przychodzi do ciebie z zewnątrz?
Cheverny spał ciągle, ale już nie tak głęboko. Zdawał się słyszeć we śnie głos z sufitu.
— Na honor — mówił przez sen z przejęciem — to nie jest dziewczyna, którą można kochać na żarty. Ona nie była wspólniczką tej całej komedyi; a ten urwis Gonzaga wmawiał w nią, że jest w towarzystwie szlachetnie urodzonych dam. A ja mówię, że z niej byłaby najśliczniejsza markiza na świecie!
— Hej! Hej! Czyście nie słyszeli, com mówił? — odezwał się głos Lagardera z góry.
Chaverny zachrapał parę razy.
Wtem przez otwór w suficie spada na jego uśpione oblicze, jakiś ciężki przedmiot. Chaverny skoczył na równe nogi, łapiąc się za bolący policzek.
— Nędzniku! — krzyknął. — Policzkujesz mnie? Na pomoc! Do mnie!
Obiegł wszystkie kąty ciemnicy.
— Nie mogę się obudzić — mruknął, przecierając oczy. — Śni mi się.
Głos z góry znowu przemówił.
— Czyś pan otrzymał pakunek?
— Masz tobie! — rzekł Chaverny. — Garbus jest tutaj niewątpliwie ukryty i jeszcze mi wytnie jaką nową sztuczkę. Ale cóż to, u licha za pokój?
Podniósł głowę i zawołał z całych sił:
— Widzę, widzę twoją dziurę, przeklęty garbusie! Zapłacę ci za to, nie bój się! Idź i każ mi otworzyć.
— Nie słyszę co mówisz, za daleko stoisz od otworu — odrzekł głos — ale widzę cię dobrze i poznaję. Panie de Chaverny, żyłeś w towarzystwie marnych ludzi, ale sam jesteś jeszcze szlachetnym szlachcicem, wiem o tem,. Dlatego też przeszkodziłem zamordowaniu cię tej nocy.
Markiz wytrzeszczył oczy.
— Co to jest? — To nie głos garbusa — myślał. — Co on mówi o zamordowaniu. I jak śmie przybierać do mnie taki ton protektorski.
— Jestem kawaler de Lagarder — mówił głos jakby w odpowiedzi na zapytanie markiza.
— Co? — zawołał Clhaverny zdziwiony. — Oto człowiek mogący się pochwalić, że ma twarde życie!
— Czy pan wiesz gdzie jesteś? — Zapytał głos.
Chaverny wstrząsnął głową przecząco.
— W więzieniu Chateletu, drugie piętro w nowej baszcie.
Chaverny rzucił się ku zakratowanemu okienku, które słabo oświetlało ciemnicę, i opuścił ręce bezwładnie.
— Aresztowano pana dzisiaj w nocy w pańskim pałacu na rozkaz listu sekretnego — objaśniał głos.
— To niewątpliwie zasługa mego najukochańszego i najszlachetniejszego kuzyna! zawołał markiz. — Przypominam sobie żem mu dzisiaj jawnie okazywał wstręt do pewnych podłości...
— A czy pan sobie przypomina pojedynek na wino szampańskie z garbusem?
Chaverny kiwnął głową.
— Ja to grałem rolę garbusa — rzekł głos.
— Pan? — zawołał markiz. — Kawaler Lagarder?
Ale ów nie słyszał i ciągnął dalej:
— Kiedyś pan był nieprzytomny, Gonzaga wydał rozkaz, aby cię zgładzono ze świata. Przeszkadzałeś mu. On ma wstręt do tej resztki prawości, która ci została. Ale ci, którym był wydany rozkaz, należą do mnie. Wydałem, im rozkaz inny.
— Dziękuję rzekł Chaverny. — To wszystko jest nie do uwierzenia!... Tembardziej pragnę temu wierzyć.
— Przedmiot który rzuciłem — ciągnął głos. — to rzecz, którą chciałbym przesłać księżnie Gonzaga: na kawałku płótna oddartym z chustki, skreśliłem parę słów własną moją krwią.
Chaverny podniósł pakunek, dziwiąc się, że kawałek chustki mógłby być tak ciężki, iż o mało nie rozbił mu czaszki. Lagarder zawinął w chustkę spory kawał cegły.
— Jakże twardo musiałem spać — dziwił się Chaverny — jeżeli mnie można było przenieść aż tutaj bez mojej wiedzy!
Wyjął z pakunku kawałek zapisanego krwią płótna i schował do kieszeni.
— Jeżeli się nie mylę — zaczął znów głos — jestem pewny że pan dobrze mi życzysz i chciał byś przyjść z pomocą?
Młody markiz przytakiwał głową.
— Według wszelkiego prawdopodobieństwa, będę stracony dzisiejszego wieczoru. Trzeba się spieszyć. Jeżeli pan nie ma sposobności przęsłania mojej posyłki, zrób pan tak jak ja: wydłub czem dziurę w podłodze i będziemy próbować szczęścia dalej, o piętro niżej.
— Czemś pan przedziurawił sufit? — zapytał Chaverny.
Lagarder nic słyszał, lecz widocznie domyślił się pytania, gdyż w tejże chwili ubielona wapnem ostroga padła u nóg Chaverny’cgo. Markiz natychmiast zabrał się do roboty i z całym zapałem. W miarę jak wracała mu przytomność, wzrastała też złość na wszystkie podłości, wyrządzone mu przez Gonzagę.
— Poczekaj! — mruczał pod nosem. — Policzymy się ze sobą!
I z tem większą zaciekłością żłobił w podłodze dziurę, dziesięć razy większą niż było potrzeba do puszczenia pakunku.
— Markizie, na miłość Boską za wiele robicie hałasu! — ostrzegał Lagarder. — Mogą usłyszeć dozorcy!
Ale Chaverny z wściekłością wyrywał cegły, odłupywał tynk, mur, krwiawiąc niemiłosiernie swe ręce.
— Korono cierniowa! — Zerwał się Kokardas z barłogu. — Któż tam tak tańcuje nad nami?
— Może to jaki nieszczęśnik broni się, bo chcą go udusić — odpowiedział Paspoal, który tego dnia miał czarne myśli.
— Ano! Jeżeli go duszą, to on ma prawo bronić się. Ale ja myślę, że to prędzej jakiś furyat, którego zamknęli w więzieniu zanim odwiozą do domu waryatów.
Wtem z wielkim trzaskiem spadł kawał sufitu, tuż przy barłogu naszych zuchów, tworząc gruby obłok kurzu dokoła.
— Boże, polecam dusze nasze — zawołał pobożnie Paspoal. — Nie mamy szpad, a tu nam szykują jakieś kawały!
— Głupstwo! — odparł Gaskończyk. — Toby przyszli drzwiami. Te! Patrzaj! Widzę tam kogoś!
— Hola! — zawalał markiz, wsadzając głowę ogromny otwór w suficie.
Kokardas i Paspoal zadarli w górę głowy.
— Was tam dwóch? — zapytał Chaverny.
— Jak pan widzi, panie markizie. Ale do licha, po co tyle awantur? — zawołał Kokardas.
— Podsuńcie wasze barłogi pod otwor, zeskoczę.
— Nie, nie! Dosyć nas tu dwóch!
— A dozorca też nie wygląda na to, aby się chciał pośmiać z takich żartów — dodał Paspoal ponuro.
— Prędko! Słomy! Słomy — wołał niecierpliwy Chaverny.
Ale nasi towarzysze ani się ruszyli. Wówczas Chaverny’emu przyszła szczęśliwa myśl do głowy i wymówił nazwisko Lagardera. W jednym mgnieniu oka wszystka słoma zsuniętą była na środek celi.
— Czy ten gałgus jest razem z panem? — zapytał Kokardas.
— Co z nim słuchać zatroszczył się Paspoal.
Chaverny zamiast odpowiedzieć, wsunął obie nogi w otwór, ale uwiązł w połowie drogi, objętość jego ciała w biodrach większą bowiem była niż obwód otworu, robił wściekłe wysiłki, aby się przecisnąć napróżno. Kokardas na widok jego fikających w powietrzu nóg śmiał się do rozpuku. Paspoal, zawsze rozważny, podszedł nasłuchiwać pod drzwiami od korytarza.
Ciało markiza jednak pomalutku przeciskało się przez otwór.
— Ola Boga, maleństwo! — zawołał Kokardas. — On spadnie! A to dosyć wysoko, aby sobie połamać kości.
Paspoal zmierzył okiem odległość sufitu do podłogi.
— Tak to dosyć wysoko — zauważył — aby i nam co połamać, jeżelibyśmy lekkomyślnie ofiarowali się służyć mu za materac!
— Eee! Takie chuchro!
— Jak chcesz; ale upadek z dwunastu, czy piętnastu stóp wysokości...
— Nie bój się skorupko moja! Przecie on od naszego Paryżanina. Na miejsce!
Paspoal nie dał się dłużej prosić; obaj z Kokardasem ujęli się za swe tęgie ramiona i nadstawili je pod otwór. W tejże samej chwili ciasne ramy otworu puściły markiza, który całem ciężarem zwalił się na naszych zuchów; wszyscy troje runęli na barłóg, oślepieni gruzem i pyłem z muru lecącego za Chavernym. Markiz podniósł się, wyprostował zbolałe, członki i zaczął się śmiać.
— Jesteście dobre chłopaki — rzekł. — Gdym was zobaczył po raz pierwszy, wziąłem was za pospolitych wisielców nie gniewajcie się. Lepiej wyważmy razem drzwi, potem uduśmy klucznika, zabierzmy mu klucze i dalej na wolność!
— Paspoalu! — zawołał Gaskończyk.
— Kokardasie! — odparł Normandczyk.
— Czy ty uważasz że ja mam minę wisielca?
— A ja? — mruknął Paspoal, patrząc z ukosa na markiza. — Po raz pierwszy w życiu podobna obelga...?
— Nie bój się! — przerwał Kokardas. — Odda on nam sprawiedliwość ten fircyk jak będziemy na wolności. Tymczasem on mi się podoba i jego plan także. Wyważajmy drzwi, ręko Boska!
Paspoal powstrzymał go nagle.
— Słuchajcie — rzekł, nadstawiając uszu pod drzwiami.
Z korytarza dochodził odgłos kroków. W jednej chwili gruz i wapno zmiecione były w kąt, barłogi usunięte na zwykłe miejsca.
W zamku zgrzytnął klucz.
— Gdzie mam się schować? — szepnął Chaverny, ogromnie rozśmieszony, pomimo krytycznego położenia.
Kokardas ściągnął z siebie kaftan, Paspoal zrobił to samo i przykryli niemi przykucniętego na słomie markiza. Obaj zaś profosi, aby upozorować swój negliż, udawali iż się z sobą mocują.
— Raz, dwa — wołał Kokardas. — Twoja kolej, lebiodo!
— Zaczynam! Halt! — wołał śmiejąc się Paspoal.
Ciężkie drzwi zaskrzypiały na zawiasach. W towarzystwie klucznika i dozorcy wszedł jakiś dostojnik we wspaniałym dworskim stroju.
— Nie odchodźcie — rzekł do urzędników więziennych zamykając drzwi — czekajcie w korytarzu.
Był to pan Pejrol we własnej osobie i w całem przepychu swego dostojeństwa. Kokardas i Paspoal poznali go od pierwszego wejrzenia, lecz w dalszym ciągu, nie przerywając sobie, fechtowali się na pięści.
Tego jeszcze ranka, po opuszczeniu pawilonu Gonzagi, nasz dobry pan Pejrol przeliczył wszystkie swoje skarby. Na widok złota, tak uczciwie i mozolnie zapracowanego, na widok porządnie ułożonych w kasetce akcyi bankowych rozpromieniło się ponure oblicze pana Pejrola, Powziął też stanowczy zamiar usunięcia się gdzieś, w jakiś zaciszny kącik na prowincyi, gdzieby mógł bez troski zażywać szczęścia, zwłaszcza że jasny horyzont jego pana zaczynał się jakoś chmurzyć, a głos wewnętrzny wciąż mu powtarzał: “Uciekaj!” Nie mniej przeto nie widział niebezpieczeństwa w tem, jeśli zostanie w Paryżu ze dwadzieścia cztery godziny dłużej. Sofizmat podobny po wszystkie wieki zwykł gubić skąpców: dwadzieścia cztery godzin tak to krótko! Bo nie pamiętaj, że każda z 1,440 minut może sprowadzić nieszczęście, śmierć lub zasłużoną karę.
— Jak się macie, dzielni moi przyjaciele — rzekł pan Pejrol, upewniwszy się wzrokiem iż drzwi na korytarz są przymknięte.
— A masz! A masz za swoje lebiodo! — krzyczał Kokardas, dając potężnego kuksa swemu przyjacielowi, Paspoalowi. — Dobrze ci teraz? Właśnie tu mówiliśmy — zwrócił się do Pejrola — ja i ten kociak, że gdyby nam dano nasze papiery, niezgorzej zaszedłby nam czas tutaj.
— Tak dobrze się bawicie? — roześmiał się Pejrol.
— Nieźle, wcale nieźle! — odpowiedział Gaskończyk. — Cóż tam nowego w mieście?
— Nic nie wiem szlachetni rycerze. Ale jakże to? Chcielibyście koniecznie odebrać wasze szpady?
— Przyzwyczajenie, widzi pan — odrzekł dobrodusznie Kokardas. — Kiedy nie mam przy boku mojej Piotrusi, zdaje mi się, że mi brak jakiegoś członka. O tak!
— A gdyby wam tak nietylko oddano rapiery, ale jeszcze i otworzono drzwi na świat Boży?
— Korono cierniowa! Toby była rozkosz! Co ty, Paspoal, na to?
— Co trzeba zrobić, aby się to stało? — zapytał słodko Paspoal.
— Bardzo mało, moi kochani, tylko powiedzieć “dziękuję” temu, którego uważacie za wroga, a który zawsze ma do was słabość.
— Ręko Boska! Któż to jest ten doskonały człowiek?
— To ja, moi starzy towarzysze, pamiętacie, znam się od lat dwudziestu przeszło?
— Dwadzieścia trzy będzie na św. Michała — rzekł Paspoal. — Akurat było to w wilię św. Archanioła, kiedym panu wypalił trzy “płaskie” za Luwrem z polecenia pana Molevri.
— Paspoal! — ofuknął Kokordas. — Kto to słyszał wywoływać takie brzydkie wspomnienia? Co do mnie, to ja zawsze myślałem sobie, że ten dobry pan Pejrol kocha nas serdecznie chociaż skrycie. Przeproś mi go zaraz natychmiast, oberwańcze!
Posłuszny Paspoal pośpieszył ku Pejrolowi.
Ten zaś spostrzegłszy nagle otwór w suficie, zbladł śmiertelnie. Nie próbował jednak krzyknąć gdyż Paspoal, pokorny i łagodnie uśmiechnięty stanął między nim a drzwiami. Pejrol cofnął się nieco ku barłogowi i mierząc okiem przestrzeń między sobą a tymi dwoma silnymi drabami, niepostrzeżenie ujął za rękojeść szpady. Wtem z pod narzuconych na słomie kaftanów wysunęła się uśmiechnięta twarz markiza Chaverny.

IV.
STARA ZNAJOMOŚĆ..

Musimy wtajemniczyć czytelników, w jakim celu p. Pejrol przyszedł odwiedzić w więzieniu Kokardasa i Paspoala, gdyż on sam nie miał czasu wyłuszczyć powodów swej obecności.
Otóż obaj nasi fechmistrze mieli się stawić w trybunale kryminalnym Chateletu jako świadkowie. Wzamian pan Pejrol miał im zrobić w imieniu księcia Gonzagi tak świetne propozycye, że musiałyby wzruszyć ich sumienia: każdemu po tysiąc pistolów w gotówce, wypłaconych z góry, za proste tylko zaprzeczenie iż w noc zabójstwa Neversa byli pod zamkiem Kajlusa. Liczył też Gonzaga i na to, że to zaprzeczenie będzie na rękę naszym zbirom.
Ale na nieszczęście pan Pejrol nie mógł wy kazać swoich dyplomatycznych zdolności.
Wysunąwszy głowę z pod kaftana Paspoala młody markiz mrugnął okiem na swych wspólników. Ci zaś natychmiast zbliżyli się do Pejrola.
— Nie bój się! — odezwał się Kokardas łagodnie, — pokazując otwór w suficie, — czy to zacnie umieszczać dwóch porządnych szlachciców pod takim kruchym sufitem?
— To niegodnie — dodał Paspoal z wyrzutem.
— Słoi przyjaciele — zawołał przestraszony Pejrol, widząc ich coraz bliżej siebie, — tylko zdaleka! Nie zmuszajcie mię do wyciągnięcia szpady....
— Fe! Cóż znowu! — westchnął Paspoal — wyciągać tak zaraz szpadę na nas! Bezbronnych! — dorzucił Kokardas. — To byłoby nieładnie!
Ale wciąż podchodzili coraz bliżej.
— Co znaczy ten otwór? — zapytał p. Pejrol, dotykając rękojeści szpady. — Próbowaliście uciekać i nie udało się wam? Stój! — przerwał groźnie. — Jeszcze krok jeden, a wyciągam szpadę!
Wtem druga ręka biała, w koronkowym mankiecie, ręka markiza Chaverny chwyta za rękojeść tejże szpady i wyciągnąwszy ją z pochwy, dotyka jej końcem chudej szyi służalca Gonzagi.
— Milczeć albo śmierć! — rozkazał cichym głosem Chaverny.
Wargi Pejrola okryły się pianą; ale zamilkł Kokardas i Paspoal zerwawszy szarfy z ubrania, w jednem mgnieniu oka skrępowali mu ręce i nogi.
— Co teraz? — zapytał Kokardas.
— Teraz — mówił Chaverny — ty na prawo drzwi, przyjaciel twój na lewo, a gdy wejdą klucznik z dozorcą złapać ich za gardło.
— To oni mają wejść? — zapytał Kokardas?
— Zaraz zobaczycie pan Pejrol nam pomoże.
I Chaverny z rapierem pod brodą Pejrola, rozkazał mu wołać na pomoc. Pejrol zawołał. Obaj dozorcy wpadli do ciemnicy. Paspoal złapał za gardło klucznika, Kokardas dozorcę. Chaverny zamknął drzwi, wyciągnął z kieszeni klucznika pęk sznurów i, szybki jak błyskawica, powiązał obydwom ręce i nogi.
— Nie bój się! — zawołał z zachwytem Kokardas. — W życiu mojem nie widziałem tak grzecznego markiza!
Paspoal dorzucił swoje pochwały.
— Prędko! Do roboty! — wołał markiz. — Jeszcze nie jesteśmy na bruku paryskim. Gaskończyku, rozbierz do naga klucznika i ubierz się w jego gałgany. A ty, robaczku, zrób to samo ze swoim więźniem.
Kokardas i Paspoal zamienili ze sobą porozumiewające spojrzenia.
— Nie wiem,....bo tego.... — ociągał się Gaskończyk, skrobiąc się w ucho. — Ręko Boska! Nie wiem, czy to wypada szlachcicom....
— A toż ja przywdzieję zaraz szaty najpodlejszego łajdaka na świecie, ja sam! zawołał Chaverny, ściągając wspaniały kaftan z Pejrola.
— Mój czcigodny przyjacielu — odezwał się Paspoal — wczoraj też przywdzieliśmy....
Kokardas przerwał mu gwałtownym ruchem ręki.
— Cicho, lebiodo! Zapomnij o tej przykrej okoliczności; zresztą to było dla tego naszego gałguska.
— No, przecie i dzisiaj to dla niego — tłomaczył Paspoal.
Kokardas westchnął głęboko, rozebrał klucznika, któremu przedtem zakneblował usta. Paspoal tak samo postąpił z dozorcą, i po chwili obaj byli gotowi w nowych toaletach. Zaiste, jak Chatelet Chateletem nie było nigdy dotąd w jego murach tak wspaniałych dozorców.
Chaverny też już przyoblekł wspaniały; kaftan dobrego pana Pejrola.
— Dzieci kochane — rzekł naśladując głos i ruchy służalca Gonzagi — spełniłem już moja posłannictwo; proszę was, odprowadźcie mnie aż do bramy zamku.
— Czy ja mam choć trochę minę dozorcy! — zapytał Paspoal.
— Do złudzenia! — pocieszył go Chaverny.
— A ja czy choć zdaleka podobny jestem do klucznika?
— Jak dwie krople wody — odpowiedział markiz. — A teraz w drogę ja mam spełnić jakieś polecenie.
I wszyscy trzej wyszli z ciemnicy, potem zamknęli drzwi na wszystkie spusty. Pan Pejrol i obaj dozorcy więzienni zostali sami skrępowani z zakneblowanemi ustami. Nic będę opisywał smutnych rozmyślań, w jakie się pogrążyli.
Tymczasem trzej nasi więźniowie wyszli bez przeszkody z pierwszego korytarza nie spotkali nikogo.
— Nic zadzieraj tak głowy, mój drogi Kokardasie — rzekł Chaverny. — Boję się, aby cię nie zdradziły twoje wąsiska.
— Ręko Boska! Łatwiej mię potraficie porąbać niż pozbawić porządnej miny! Nie bój się!
— To już do nas przyrosło — dorzucił Paspoal.
Chaverny nacisnął Kokardasowi czapkę głębiej na uszy i pokazał mu, jak ma trzymać klucze. Doszli do drzwi, wychodzących na podwórzec. Tam zaś pełno było ludzi. Markiz Segre, prezydujący trybunału Chateletu wydawał proszony obiad, więc robiono doń przygotowania: znoszono kosze wina szampańskiego, owoce, różne pachnące potrawy itd.
Chaverny z nasuniętym na oczy kapeluszem szedł pierwszy.
— Mój kochany — rzekł do odźwiernego, macie tutaj w numerze 9 dwóch niebezpiecznych hultajów; pilnujcie ich dobrze.
Odźwierny zdjął z uszanowaniem czapkę. Kokardas i Paspoal również bez przeszkody szli śmiało za markizem. W poczekalni więziennej Chaverny zatrzymał się chwilę, rozejrzał się dokoła i wogóle odgrywał rolę wizytatora więzienia. Wszystko tu zdawało się go bardzo interesować. Wreszcie mieli już tylko przejść dziedziniec. Na samym wstępie Kokardas o mało nie wytrącił półmiska z leguminą z rąk służącego i zapominając swej roli, zaklął od korony cierniowej, co sprawiło że się wszyscy obejrzeli na niego ze zdziwieniem. Braciszek Paspoal zadrżał od stóp do głów.
— Mój przyjacielu — upominał go Chaverny łagodnie — człowiek ów nie zrobił tego przez złość i niepotrzebnie wzywasz imię Boga i bluźnisz.
Kokardas spuścił pokornie głowę.
— Patrzcie, nie znałem tego klucznika gaskońskego — mruknął jeden z żołnierzy, pilnujących bramy. — Ale to plemię wszędzie się wciśnie, do dyabła!
Właśnie w tej chwili otworzono furtkę w bramie, aby przepuścić niosącego misę ze wspaniałym pieczonym bażantem, największą ozdobę obiadu pana Segre. Kokardas i Paspoal nie mogli już dłużej powstrzymać niecierpliwości i jednym susem przeskoczyli próg furtki, zmykając co sił na ulicę.
— Trzymajcie ich! Łapajcie! — krzyknął Chaverny.
Odźwierny rzucił się w pogoń, ale nasze zuchy już zniknęli z oczu na zakręcie jakiejś uliczki.
Kareta, którą przyjechał pan Pejrol czekała na niego przed bramą. Chaverny poznał liberyę Gonzagi i bez namysłu, otworzył drzwiczki i wskoczył na stopień, nie przestając wołać.
— Gońcie ich! Aresztujcie! Oni uciekają, to dowód, że są zdrajcy!
I korzystając ze zgiełku, rzucił rozkaz woźnicy:
— Do pałacu, galopem!
Konie ostro ruszyły z miejsca, a Chaverny odetchnąwszy nieco, zaczął się śmiać serdecznie ze swego fortelu. Ten dobry pan Pejrol nie tylko wrócił mu wolność lecz jeszcze tak dogodził własną karetą, aby mógł się prędzej i bez zmęczenia dostać na miejsce przeznaczenia.




Była to ta sama komnata smutna i ponura w której po raz pierwszy spotkaliśmy księżnę Gonzaga w dniu zebrania się redy familijnej. Jak wtedy, tak i teraz panowała tu żałoba: ten sam ołtarz, czarną krepą zasłonięty, przed którym codziennie odprawiała się msza św. za duszę Neversa; te same na nim paliły się świece woskowe. A jednak coś tutaj się zmieniło. Jakaś mała iskierka radości, zaledwie dostrzegalna wpadła w tę ponurą ciszę i już rozjaśniła nie co żałobę.
Na ołtarzu stały w wazonach kwiaty; ciężkie firanki u okien były lekko uchylone, przepuszczając ciepły promień jesiennego słońca; >v oknie wisiała klatka z ptaszkiem śpiewającym.
Ale co dziwniejsze, w kaplicy księżnej Gonzaga byli goście, pomimo że to był dopiero ranek. Przedewszystkiem na szezlongu leżała piękna młoda dziewczyna — spała. Prześliczna jej twarzyczka ukryta była w cieniu, ale przedostajacy się promień słońca złocił falistą masę jej włosów. Tuż przed nią stała pierwsza pokojowa księżnej, poczciwa Magdalena i wpatrywała się w uśpioną pełnemi łez oczami.
Teraz dopiero Magdalena przyznała się, że owo ostrzeżenie, które księżna znalazła w książce do nabożeństwa na klęczniku, wzywające do obrony i ratunku córki i które po latach dwudziestu przywoływało dewizę jej ukochanego męża jestem, przyniosła ona sama z polecenia garbusa. Księżna nie gniewała się już teraz za ten spisek, przeciwnie serdecznie ucałowała Magdalenę.
Księżna siedziała w drugim końcu komnaty. Obok niej stały dwie niewiasty i młody chłopak. Na stoliku przed księżną rozrzucone były kartki z pamiętnika Aurory. Słowa pisane z namiętnem pragnieniem, aby mogły być kiedyś czytane przez matkę ukochaną, doszły do swego przeznaczenia. Czytając je, oczy księżnej wciąż zalewały się łzami miłości i tkliwości. Jedną ze stojących przy księżnie kobiet była Franciszka Berichon, ona to przyniosła pamiętnik, a klatkę z ptaszkiem wnuczek jej, Janek, paź Aurory.
Jejmość Franciszka Berichon mówiła swym nizkim, prawie męskim głosem:
— On to nie jest moim synem, tylko wnukiem; to dziecko mego biednego jedynaka, który umarł jako żołnierz; a jaki był odważny!
— A wyście byli w służbie u Neversów? — przerwała księżna.
— Wszyscy Berichonowie z ojca na syna służyli Neversom, od początku świata! Mój mąż był masztalerzem u ojca księcia Filipa; a ojciec mojego męża, Wilhelm-Jan-Mikołaj Berichon...
— Ale wasz syn — przerwała znów księżna — ta ten co przyniósł mi list do zamku Kajlusów?
— Tak, wasza miłość, to on. Do końca życia wspominał ten pamiętny wieczór. Opowiadał mi jak tego wieczoru spotkał w lesie panią Martę, damę do towarzystwa waszej miłości, która się opiekowała dzieckiem. Pani Marta poznała go zaraz, bo go widywała w zamku naszego księcia, kiedy przychodziła z listami od waszej miłości. Więc pani Marta powiedziała tak: “Ktoś tam w zamku wykrył wszystko. Jeżeli więc zobaczysz pannę Aurorę, powiedz, żeby się miała na ostrożności”. Tymczasem Berichona przyłapali jakieś zbiry i o mało co nie zakłuli, dzięki tylko panu Lagarderowi. “On piękny — mówił Berichon — jak święty Michał Archanioł w kościele Tarbes”!
— Tak — szepnęła w rozmarzeniu księżna — piękny!
— A jaki dzielny! Lew!
— Prawdziwy lew! — poparł Janek i miał ochotę, powiedzieć, ale powstrzymała go babka.
— Biedny mój chłopak, Beriehon, opowiada! nam dalej, jak to książę Nevers i pan Lagarder naznaczyli sobie schadzkę, mieli się bić; jak potem pan Lagarder bronił księcia przez pól godziny, kiedy na niego napadło dwudziestu tęgich i zbrojnych zbirów.
Księżna Gonzaga, słuchając tego opowiadania, zwróciła oczy pełne łez na portret nieboszczyka.
— Filipie, ukochany mój! — szepnęła. — To było wczoraj! Lata minęły prędko jak godziny, rana mego serca jest świeża i krwawi ciągle.
Dona Kruz patrzyła na tę bezgraniczną boleść z uwielbieniem. W jej żyłach płynęła gorąca krew i serce łatwo poddawało się wzruszeniu.
Jejmość Franciszka pokiwała głową dobrotliwie.
— Czas to czas — rzekła. — Wszyscy jesteśmy śmiertelni. Nie trzeba zabijać się tem, co już przeszło.
— Ho, ho! — pomyślał Janek. — Jak io moja babcia umie ładnie mówić!
— Ano, potem, będzie temu ze sześć lat — ciągnęła dalej Franciszka — kawaler Lagarder przyszedł do naszej wioski i zapytał, czy ja chcę być na usługach córki nieboszczyka księcia. Naturalnie zaraz się zgodziłam. A dlaczego? Bo mi Berichon, mój syn, opowiadał, że książę, umierając wymówił imię kawalera Lagardera i mówił: “Mój bracie! Mój bracie!”
Księżna w niemej boleści obie ręce złożyła na piersiach.
— A potem jeszcze tak — mówiła Franciszka: — “Bądź ojcem dla mojej córki i pomścij mnie”. Berichon nigdy nie kłamał, miłościwa pani. A zresztą coby miał w tem, żeby skłamać? Ano, więc pojechaliśmy razem z Jankiem. Pan Lagarder uważał, że panna Aurora jest za duża, aby mogła sama z nim mieszkać.
— No i dlatego — wtrącił Janek, — że chciał, żeby panienka miała pazia.
— Ten dzieciak jest gadułą, przepraszam waszą miłość. Ano więc pojechaliśmy do Madrytu, co to jest stolicą w Hiszpanii. Ach, miłościwa pani! Łzy napłynęły mi do oczu, kiedy zobaczyłam to biedne dziecko! Żywy portret naszego młodego pana; Ale, sza! Nie trzeba było ani pisnąć o tem, pan kawaler zabronił.
— A czy przez cały czas, jak byliście razem z nimi — pytała księżna wahającym głosem — ten pan Lagarder?...
— Jezusie Ukrzyżowany! — zawołała Franciszka z zapłonioną twarzą. — Niech Bóg broni! Nie, nie, miłościwa pani, jak pragnę zbawienia wiecznego. Rozumie się, możebym tak samo jak pani myślała, bo wasza miłość jest matką, ale mogę tylko powiedzieć, że przez te sześć lat nauczyłam się czcić i kochać pana Lagardera jak nikogo z moich na świecie. Gdyby tak kto inny, nie wasza miłość ośmielił się go posądzać.... Ach, proszę mi przebaczyć — przerwała Franciszka kłaniając się głęboko przed księżną, — zapomniałam do kogo mówię. Ale, bo ten to naprawdę jest święty, proszę łaski pani, a córka waszej miłości miała taką opiekę jak gdyby była w domu swej matki.. Otoczona szacunkiem, tkliwością dobrocią i najczystszą w świecie miłością.
— Dobrze, że tak bronicie tego, który nie zasługuje na oskarżenie — rzekła zimno księżna. — Ale proszę, opowiadajcie dalej. Czy córka moja żyła w ustroniu?
— Sama, zawsze sama, może zanadto sama, bo jej było smutno. Ale to lepiej niż..
— Co takiego? — dopytywała się księżna.
Jejmość Franciszka rzuciła wzrokiem na donę Kruz, stojącą opodal w zamyśleniu..
— A tak, proszę miłościwej pani, dziewczyna, co tańczy i śpiewa na placach publicznych, nie jest dobrem towarzystwem dla dziedziczki książęcej.
Księżna zwróciła się ku donie Kruz i ujrzała dwie łzy błyszczące pod długiemi jedwabnemi rzęsami.
— Nic więcej nie macie do zarzucenia waszemu panu? — spytała księżna.
— Do zarzucenia? To też jest zarzut bo dziewczynka nie przychodziła często, a ja z mej strony pilnie strzegłam..
— Dobrze, dobrze, moja kobieto — przerwała jej księżna, — dziękuję wam, możecie odejść.
Od dzisiejszego dnia oboje z wnukiem będziecie należeli do mojego domu.
— Podziękuj na kolanach! — zawołała Franciszka Berichon, popychając Janka.
Księżna, powstrzymując ten wybuch wdzięczności, skinęła na Magdalenę, aby wyprowadziła staruszkę z wnukiem do izb służebnych.
Dona Kruz również skierowała się ku drzwiom.
— Floro, gdzie idziesz? — spytała księżna.
Dona Kruz zdawała się nie słyszeć, więc księżna powtórzyła:
— Floro! Wszak to jest twoje imię? Chodź, Floro, chcę ciebie uściskać.
I nie czekając na ociągającą się dziewczynę, księżna wstała i podeszła ku niej z wyciągniętemu ramionami. Dona Kruz czuła na swej twarzy wraz z pocałunkami łzy księżnej.
— Ona cię kocha — mówiła szczęśliwa matka, — napisała to sama na tych kartach, z któremi się póki życia, nigdy nie rozstanę; ona tam ukazuje całe swoje serce.
Ty jesteś jej gitanita, najpierwsza jej przyjaciółka. Szczęśliwsza odemnie, znałaś ją dzieckiem. Musiała być ładna, opowiedz mi, Floro!
Ale, nie dając gitanicie czasu na odpowiedź, mówiła dalej z namiętnem wzruszeniem:
— Wszystko to, co ona kocha, chcę również pokochać. Więc kocham ciebie, Floro, moja droga córko. Uściskaj mnie. A ty, czy potrafisz mię kochać? Gdybyś wiedziała jak jestem szczęśliwą i jakbym gorąco pragnęła, aby świat cały podzielał to moje szczęście! Nawet tego człowieka, rozumiesz, Floro? tego, który mi zabrał serce mego dziecka, jeżeli ona tylko zechce, czuję, że i jego mogłabym pokochać.

V.
SERCE MATKI.

Dona Kruz uśmiechała się przez łzy. Księżna tuliła ją gorąco do piersi.
— Floro, drogie kochanie, nie gniewaj się, ale gdy ciebie tak pieszczę, zdaje mi się, że to ją mam w swojem objęciu.
Po chwili księżna cofnęła się parę kroków od dony Kruz, i przypatrując się jej badawczo, mówiła:
— Ty tańczyłaś na placach publicznych, dzieweczko? Nie masz rodziny. Gdybym ją taką odnalazła, czy bym ją nie kochała? Boże mój Boże! Zmysły tracę! Pamiętam jak powiedziałam: “gdy córka Neversa choć na chwilę zapomniała o godności swego rodu... Nie! Nie mogę dokończyć! Zimno mi się robi, gdy pomyślę, że Pan Bóg mógł był wystawie mię na próbę. Chodź moja gitanito, Floro, podziękujemy Bogu.
— Pociągnęła ją ku ołtarzowi i razem uklękły.
— Jesteś chrześcijanką, Floro? Tak, przypominam sobie, ona pisała o tem w pamiętniku. Prawda, jak Pan Bóg dobry. Daj mi swą rękę, niechaj czuję cię bliżej serca mojego.
Najbliższy przyjaciel księżnej nie poznałby jej teraz. Na marmurowo blade i zimne policzki wystąpiły rumieńce; oczy błyszczały; z całej jej postaci biło szczęście i radość, głos stał się miękki i słodki, była poprostu młoda i piękna.
— Ach! — westchnęła zalewając się łzami, gitanita — gdybym ja miała taką, jak pani, matkę!
Księżna objęła ją czule ramieniem.
— Czy mówiła ci o mnie? — pytała gorączkowo. — O czem rozmawiałyście razem? A wtedy, gdyście się pierwszy raz spotkały, była jeszcze bardzo małą? Czy wiesz przerwała nagłe — mnie się wydaje, że ona boi się mnie? umarłabym chyba, gdyby tak było. Ty z nią pomów o mnie, Floro, moja serdeczna, dobrze?
— Pani — odpowiedziała dona Kruz ze łzawym uśmiechem — czyż nie widzisz stamtąd, jak bardzo cię kocha uwielbia?
Wskazała na rozrzucone kartki pamiętnika Aurory.
— O, tak, tak! Trudno mi wyrazić, co czułam, czytając je. Aurora niema mojego smutnego i poważnego usposobienia. Serduszko jej wesołe: ja też taką kiedyś byłam. Ale tyle już się napłakałam. Dom, w którym się urodziłam, był prawdziwem więzieniem, a jednak pamiętam śmiałam się, tańczyłam aż do dnia, kiedym ujrzałam tego, który miał całą wesołość i wszystkie śmiechy zabrał ze sobą dd grobu.
Przesunęła białą rękę po rozpalonem czole.
Dona Kruz patrzyła na nią z niepokojem.
— Nie bój się — rzekła, zauważywszy to, księżna — szczęście to taka niebywała rzecz dla mnie! Ale.. chciałam ci powiedzieć: czyś zauważyła, Floro, że córka moja to tak jak ja Wesołość odbiegła ją w dniu, gdy przyszła miłość. Na ostatnich kartach tyle śladów łez!
Spojrzała rozkochanem współczującem okiem w stronę śpiącej Aurory. Dziwny nieokreślony lęk zdawał się trzymać ją od niej dalej.
— Kocha mnie! O, to pewne! Ale najpierwszy uśmiech, jaki pamięta nad swoją kołyską to tego.... człowieka. Kto dawał jej pierwsze lekcye? On. Kto ją nauczył wymawiać imię Boga? On, on! O, Floro, nie mów jej tego, ale żebyś wiedziała, ile jest we mnie zazdrości, złości, nawet zawiści do tego człowieka!
— Pani, tego chyba nie mówi twoje serce! — szepnęła dona Kruz.
— Mylisz się! — zawołała namiętnie księżna. — Serce moje to czuje! Chodzili razem za Pampelunę, na łąkę, w dni odpoczynku od pracy. On stawał się dzieckiem aby módz bawić się razem z nią swobodnie. Czy to nie są prawa matki? Czy on jej ich nie wydarł? Kiedy wracał z pracy, przynosił często zabawkę lub łakotkę. A cóżbym ja sama, matka, mogła lepszego zrobić dla mego dziecka, będąc ubogą, zapracowaną w obcym kraju? I on wiedział doskonale, że mi porywa całą jej miłość..!
— Pani!.. — zaczęła gitanita.
— Chcesz go bronić? Jesteś po jego stronie — przerwała księżna z gorzkim uśmiechem. — I ty jego kochasz więcej niż mnie, widzę to. I ty także!
Grube łzy potoczyły się po wzburzonej twarzy księżnej.
— Ach, ten człowiek! Ten człowiek! A ja tvlko ją jedną mam na świecie!
Dona Kruz stała milcząca wobec tej niesprawiedliwej w swem okrucieństwie i rozpaczy miłości macierzyńskiej. Ale ją rozumiała. Jej ognista natura miała w sobie zarodki wszelkich uczuć namiętnych.
Księżna wzięła do ręki kilka kartek rękopisu Aurory i zaczęła je przerzucać wzrokiem.
Ileż razy — rzekła w zamyśleniu — on jej ocalił życie. Ja jej dałam życie raz jeden tylko. Więcej ona należy do niego niż do mnie.
— Ale pani jesteś jej matką — wtrąciła łagodnie dona Kruz.
Księżna podniosła na nią zaniepokojone, cierpiące spojrzenie.
Chcesz mnie pocieszyć, dziecko? Wszak to jest obowiązkiem kochać matkę, prawda? Ale umarłabym chyba, gdyby moja córka kochała mnie tylko przez obowiązek.
— O, pani, pani! Przeczytaj jeszcze raz te kartki, gdzie tyle pisze o tobie. Ileż tam tkliwej a tęsknej miłości!
— Tak Floro, ja wiem. Ale jest coś, co mi przeszkadza do powtórnego odczytania tych kartek. Ona taka surowa. Tam są groźby, i gdy podejrzywa przeszkody między sobą a swoim przyjacielem, słowa jej są nielitościwe i ostre, jak sztylet. Pamiętasz, czytałyśmy to razem, jak ona się wyraża o dumnych matkach..
Księżnę przebiegł dreszcz wewnętrzny.
— Ale przecież nie jesteś pani z tych matek — rzekła dona Kruz.
— Byłam — szepnęła księżna, kryjąc twarz w dłonie.
Tymczasem w drugim końcu pokoju Aurora poruszyła się niespokojnie na szezlągu. Jakieś niezrozumiałe wyrazy wymykały się jej z ust. Księżna zadrżała. Bez szelestu najmniejszego przesunęła się do śpiącej i uklękła przed nią na ziemi.
Długo wpatrywała się w uśpione rysy swej córki. Z wysiłkiem powstrzymywała łkania, wyrywające się z piersi. Aurora była bardzo blada. Niespokojny sen rozwiązał jej włosy, które miękką falą spływały z poduszki na dywan. Księżna zebrała je w obie dłonie i przyłożyła do ust swych namiętnie.
— Henryku! — szepnęła Aurora przez sen. — Henryku, najdroższy mój!
Księżna zachwiała się i tak zbladła, że dona Kruz podbiegła, aby ją podtrzymać. Biedna matka uśmiechnęła się z wysiłkiem.
— Przyzwyczaję się — rzekła. — Gdybyż tylko i moje imię przypomniało się jej we śnie.
I czekała. Aurora nie przyzywała matki, oddech jej był ciężki, męczący.
Dona Kruz uklękła obok księżnej. Pani Gonzaga uśmiechnęła się do niej, słodka rezygnacya tej dumnej kobiety czyniła ją nadziemsko piękną.
— Czy wiesz, Floro, gdym cię po raz pierwszy ujrzała, sama się dziwiłam, że serce moje nie wyrwało się do ciebie. A przecież jesteś tak piękną; masz typ hiszpański, który spodziewałam się odnaleźć w mej córce. Ale spójrz, patrz na jej czoło!
Odsunęła delikatnie włosy z czoła Aurory.
— Ty nie masz tego — rzekła, dotykając się skroni dziewczęcia; a to — to Nevers. Kiedy mi ten człowiek, przyprowadziwszy ją, rzekł “oto wasza córka’’, spojrzałam na jej skronie i serce moje już się nie wahało. Zdawało mi się że głos Neversa woła do mnie: “To twoja córka!”
Chciwym wzrokiem wpatrywała się w rysy Aurory.
— Kiedy Nevers spał — ciągnęła dalej — powieki jego tak samo opadały, jak te. W uśmiechu też jest dużo podobieństwa. Nevers był taki jeszcze młody i zawsze zarzucano mu, że jego uroda jest trochę niewieścią. Ale co najbardziej mnie uderzyło, to spojrzenie. Ten sam błysk źrenic. Czy trzeba więcej nad to dowodów! Oni mnie śmieszą z tem naiwnem żądaniem dowodów! Bóg położył nasze imię na twarzy tego dziecka. Nie Lagarderowi wierzę, lecz własnemu sercu.
Pomimo, iż księżna mówiła cicho, na dźwięk imienia Lagardera Aurora zadrżała.
— Budzi się — szepnęła dona Kruz.
Księżna wstała. W oczach jej zjawił się lęk.
— Nie mów jej, Floro, zaraz gdy się obudzi, że ja tu jestem. Trzeba ostrożnie!...
I księżna cofnęła się poza szezląg.
Aurora wyciągnęła ramiona, potem otworzyła szeroko oczy i rozejrzała się po pokoju. Na twarzy jej malowało się zdziwienie.
— Ach, to ty Floro! Pamiętam. To nie sen!
Podniosła obie ręce do czoła.
— Ten pokój — mówiła dalej — to nie ten w którym byłyśmy razem wczoraj. Czy mi się śniło, że widziałam moją matkę?
— Widziałaś ją, najdroższa — odpowiedziała gitanita.
Księżna która podeszła była do samego ołtarza z oczami pełnemi łez uklękła, aby podziękować Bogu, że najpierwsza myśl jej córki była o niej. Nie wspomniała nic o Lagarderze.
— Ale czemu ja jestem taka rozbita — pytała Aurora. — Najmniejszy ruch sprawia mi cierpienie i oddech tak mi męczy piersi. Pamiętam, że kiedyś w klasztorze w Madrycie, czułam się podobnie po chorobie i silnej gorączce. Czułam pustkę w głowie, a taki ogromny ciężar na sercu.
— Miałaś gorączkę — odpowiedziała dona Kruz, — byłaś bardzo chorą.
— Nie wiem, jak to powiedzieć, — mówiła skarżącym się głosem Aurora — zdaje mi się, że mi coś ciężkiego miażdży myśli. Nie mogę przebić ciemności.... a to takie męczące! Nie mogę!
Słaba jej główka opadła na poduszki.
— Czy moja matka gniewa się na mnie? — szepnęła.
Gdy to wyrzekła oczy jej nabrały nagle życia. Zdawało się, że pojęła swe położenie. Ale to trwało krótką chwilę. Znowu mgła zaćmiła jej umysł i oczy.
Cichym, lekkim krokiem zbliżyła się wówczas księżna, jak gdyby na wołanie chorego dziecka z kołyski. Nachyliła się nad tą najdroższą głową i złożyła na czole długi pocałunek.
Aurora uśmiechnęła się lekko. I dziwne nastąpiła zjawisko: Aurora zdawała się być szczęśliwą, ale tem szczęściem słodkiem, spokojnem, które spotyka się codziennie i które trwa oddawna. Oddała matce pocałunek, jakby to było dla niej rzeczą codzienną, zwykłą.
— Matuchno moja — szeptała — śniłam o tobie aleś ty ciągle płakała. Dlaczego tu jest Flora — przerwała sobie nagle. — Flora nie ma przecie matki. Ach, ile to rzeczy może się stać w przeciągu jednej nocy!
W umyśle jej toczyła się ciągle męcząca walka.
— Matuchno, zbliż się do mnie — prosiła — chcę patrzeć na ciebie, popieść mnie.
Księżna śmiejąc się i płacząc naprzemian, usiadła na brzegu sofy i wzięła w objęcia całą postać Aurory. Ileż czuła w tem szczęścia! Miała cały swój skarb dla siebie samej! Córka jej jak dziecię słaba umysłem i ciałem poddawała się pieszczotom macierzyńskim, tuliła zbolałą głowę do jej piersi. O szczęście! Na usta księżnej wybiegła jakaś słodka melodya starej piosenki.
Flora patrzyła na ten obraz z rozrzewnieniem.
— Matuchno — mówiła Aurora — coś tak przygniata mojej myśli, że nie mogę ich połapać. I czuję, że to ty nie pozwalasz mi widzieć jasno. I wiem, że powinnam być inna dla ciebie....
— Jesteś całem mojem życiem i sercem, skarbie jedyny — przerwała jej księżna — niczego nie dociekaj więcej, nie męcz się. Odpocznij na mojej piersi i bądź szczęśliwa, jaką ja jestem w tej chwili.
— Pani pani! — szepnęła jej do ucha dona Kruz — przebudzenie się jej będzie straszne!
Księżna uczyniła niecierpliwy ruch ręką. Onaby rada była przeciągnąć tę chwilę szczęścia do nieskończoności, a tu jej przypominano że to sen tylko!
— Matko — zaczęła Aurora — mów do mnie, to może zasłona spadnie mi z oczu. Żebyś ty wiedziała ile ja cierpię!
— Cierpisz dziecko? — księżna przytuliła ją silniej do serca, które gotowe było zabrać wszystkie te cierpienia.
— Tak, cierpię, i boję się strasznie. Ale nie wiem, o, matko moja, nie wiem....
W głosie Aurory dźwięczały łzy; białemi rękami tarła mocno czoło; wyraz jej twarzyczki zdradzał wielką mękę.
— Puść mnie, matko. Ja wiem, że powinnam klęczeć przed tobą. Pamiętam pamiętam.. Ale dlaczego zdaje mi się, żem nigdy się z tobą nie rozstawała?...
Patrzyła na matkę przerażonemi oczyma. Księżna usiłowała uśmiechać się, ale na twarzy jej widoczny był strach.
— Co tobie matko? — pytała Aurora. — Wszak cieszysz się, żeś mnie odnalazła?
— O, tak, najdroższe moje dziecko, jestem bardzo szczęśliwą!
— Bo ja nie miałam matki....
— Ale dobry Bóg nas połączył — mówiła księżna — i już nie rozłączy nigdy!
— Bóg! — majaczyła Aurora z oczami, utkwionemi w pustkę. — Nie umiałabym się modlić.... wszystko zapomniałam....
— Powtórz za mną modlitwę, córuchno: Ojcze nasz, któryś jest w niebie.... — zaczęła księżna trzymając obie ręce Aurory.
— Ojcze nasz, któryś jest w niebie — powtarzała dziecinnym głosem młoda dziewczyna. Święć się imię Twoje.... — mówiła dalej matka.
Aurora zamiast powtórzyć szarpnęła się z objęć matki i drżącemi rękami ściskała skronie zroszone potem.
— To jest coś innego! — szepnęła z rozpaczą. — Floro, ty wiesz powiedz mi.
— Siostrzyczko moja, — jąkała się gitanita.
— Ty wiesz, wiesz! I nikt, nikt nie chce mi przyjść na ratunek, a ja tak cierpię!
Nagle wyprostowała się i spojrzała prosto w oczy księżnie.
— Czy modlitwy tej, tyś mnie uczyła matko?
Księżna pochyliła głowę i jęknęła głucho.
Błyszczący gorączką wzrok Aurory nie schodził z twarzy matki.
— Nie, nie! To nie ty!
I w umyśle jej nastąpił kryzys — wracała pamięć. Straszny krzyk wydarł się z jej piersi:
— Henryku! Henryku! Gdzie Henryk?
Zerwała się z szezlągu. Dzikiem spojrzeniem objęła księżnę. Napróżno Flora usiłowała ująć ją za ręce. Aurora odepchnęła ją z nie spodziewaną siłą.
Księżna płakała z ukrytą głową w dłoniach.
— Odpowiedzcież mi, gdzie Henryk? Co z nim się stało?
— Ja tylko o tobie myślałam, dziecko drogie.
Aurora zwróciła się do dony Kruz:
— Powiedz, czy cni go zabili?
Dona Kruz milczała. Więc Aurora znów wpatrzyła się płonącym wzrokiem w matkę.
— Czy oni mi go zabili? — powtórzyła rozdzierającym głosem.
— Litości — jęknęła księżna. — Serce mi pęka! On, zawsze on! — wołała łamiąc ręce. — W sercu tego dziecka niema już miejsca na miłość dla matki!
— Nie chcą mi powiedzieć: on zabity! — myślała głośno Aurora i, tracąc zmysły, osunęła się w objęcia matki.
Przywrócona do przytomności Aurora, leżała znowu na szezlągu; trzymała obie ręce matki w swych dłoniach.
— Ja wiem, ja chcę ci wierzyć matko, tyś nic nie uczyniła aby go zgubić, bo ty mnie kochasz. Ale gdybyś cokolwiek zrobiła przeciwko niemu...
— Auroro! Siostrzyczko droga! — przerwała jej dona Kruz, kładąc swą rękę na ustach panny Nevers.
— Ja nie grożę; ja tylko chcę powiedzieć, że my, ja i matka moja, znamy się zaledwie od kilku godzin i trzeba żeby się nasze serca z sobą poznały. Matka moja jest księżna, ja zaś biedną dziewczyną, i dlatego mogę mówić tak śmiało. Gdyby matka moja była biedną kobietą, słabą i opuszczoną nie podniosłabym tak głosu klęczałabym przed nią w pokorze.
Zaczęła całować ręce księżny. Jakaż była piękna w tej chwili! Trwoga o ukochanego, rozdzierająca jej serce, otoczyła męczeńską aureolą to dziewicze białe czoło.
— Dla mnie ty jedna istniejesz na świecie, moja córko — przemówiła księżna. — Gdym ciebie nie miała byłam słaba i opuszczona. Nie sądź mię za surowo, miej litość dla cierpienia. Wyrzucałaś mi, żem nie chciała zedrzeć zasłony, zaciemniającej ci rozum, ale ja tak bałam się przebudzenia, boś wtedy mnie kochała!
Aurora skierowała spojrzenie ku drzwiom.
— Chcesz mnie już odejść? — zawołała księżna z przestrachem.
— Muszę. Coś mi mówi, że Henryk mnie potrzebuje i wzywa do siebie.
— Henryk! Zawsze Henryk! — jęknęła księżna z rozpaczą. — Wszystko dla niego, nic dla mnie!
Aurora zwróciła na matkę błyszczące spój rżenie.
— Gdybyś ty, pani — odezwała się łagodnie — była na jego miejscu, daleko stąd w niebezpieczeństwie życia, mówiłabym z nim tylko o tobie.
— Prawdaż to? — zawołała księżna uszczęśliwona. — Więc kochasz mię tak, jak jego?
Aurora przytuliła się do niej.
— O, matko, czemuś ty go wcześniej nie poznała?
Księżna okrywała córkę pocałunkami.
— Słuchaj — mówiła przerywanym głosem wiem co to jest kochać. Ten, którego miłowałam nad wszystko na świecie, i którego pamięć napełnia to moje smutne schronienie, musi się cieszyć, widząc głębię mej duszy. Kocham cię, Auroro jeszcze więcej, niż Neversa bo miłość żony połączyła się we mnie z miłością matki. W tobie kocham ojca twego, Auroro, moja nadziejo i szczęście! Posłuchaj: jam gotowa i tamtego pokochać, abyś tylko ty mnie kochała. Wiem, że gdybym go odepchnęła, mniejbyś mnie kochała, napisałaś to sama, Auroro. A więc, niechaj przyjdzie, otworzę mu moje ramiona.
Kończąc te wyrazy, księżna zbladła gdyż spostrzegła, że dona Kruz z nagłym pośpiechem, skierowała się ku drzwiom gabinetu.
— Otworzysz mu swoje ramiona, matko, powtórzyła Aurora Księżna milczała, serce jej biło gwałtownie.
Aurora wyrwała się z jej objęć.
— Ach, ty nie umiesz kłamać! — zawołała. — Bo on umarł! Jesteś pewną że umarł!
Zanim księżna zdołała odpowiedzieć, dona Kruż, ubrana do wyjścia stanęła na progu i zagradzając drogę Aurorze, rzekła:
— Siostrzyczko, czy ufasz mi? Siły twoje nie dopisałyby twej odwadze. Zrobię wszystko co chcesz.
I zwracając się do księżnej, poprosiła:
— Niechaj księżna pani każe zaprzęgać.
— Gdzie pojedziesz, Floro? — zapytała słabym głosem Aurora.
— Księżna pani powie mi sama, gdzie mam iść, aby go ocalić! — odpowiedziała gitanita głosem pewnym i stanowczym.

VI.
SKAZANY NA ŚMIERĆ.

Dona Kruz stała we drzwiach czekając na odpowiedź księżny. Aurora wpatrzona była w matkę. Księżna zadzwoniła i wydała rozkaz zaprzęgać.
— Auroro — rzekła po chwili — nie potrzebowałam czekać na radę twej przyjaciółki. Nie mam jej za złe, bo mówiła w twojem imieniu. Ale czyż ona myślała, że ja przedłużam sen twojej przytomności, aby ci przeszkodzić działać!
Dona Kruz zbliżyła się mimowolnie.
— Wczoraj — ciągnęła księżna — byłam nieprzyjaciółką tego człowieka. A wiesz, dlaczego? Zabrał mi córkę, a wszystkie pozory wołały: Nevers padł z jego ręki.
Aurora zbladła śmiertelnie.
— Mów matko, widzę z twej twarzy, że przekonałaś się, iż to potwarz.
— Czytałam pamiętnik twój, moje dziecię. To jego najlepsza obrona. Człowiek, który pod swoim dachem ustrzegł tak czyste dwudziestoletnie serce, nie może być zabójcą. Człowiek, który mi oddał córkę taką, jakiej nie widziałam w najrozkoszniejszych nawet snach miłości macierzyńskiej, musi mieć sumienie bez skazy.
— Dzięki ci w jego imieniu, matko. Nie masz więcej nad to dowodów?
— Owszem świadectwo tej poczciwej kobiety i jej wnuczka. Henryk Lagarder
— Mąż mój!
— Twój mąż, córko, powtórzyła księżna; głowę — nie uderzył Filipa de Nevers lecz go bronił.
Aurora rzuciła się matce na szyję, pokrywając jej twarz gorącymi pocałunkami.
— To dla niego! — uśmiechnęła się smutnie księżna.
— To dla ciebie! — zawołała Aurora, przy ciskając do ust jej ręce. — Za to, że cię odnajduję nareszcie, matuchno ukochana. Kocham cię i on cię pokocha, zobaczysz jedyna.
— Regent — przerwała księżna — ma list, w którym jest dowód niewinności Lagardera, — Dzięki, o dzięki ci! Ale czemu niema go tutaj, z nami?
Księżna skinęła na donę Kruz, aby się zbliżyła.
— Floro, drogie dziecię — rzekła, całując ją w czoło, — kareta już pewnie zaprzęgnięta. Ty sama pójdziesz po odpowiedź na pytanie mojej córki. Jedź i wracaj prędko.
Dona Kruz wybiegła.
— A więc, dziecinko — mówiła księżna prowadząc Aurorę ku sofie — czyż nie dostatecznie zdusiłam w sobie dumę wielkiej damy, której tak się obawiałaś? Czyż nie wypełniłam najwyższych rozkazów panny de Nevers?
— Jesteś dobrą, matuchno...
— Kocham cię — przerwał pani Gonzaga, to wszystko. Przed chwilą bałam się ciebie ale teraz nie: mam talizman.
— Jaki talizman?
Księżna patrzyła na uśmiechniętą spokojnie twarzyczkę ukochanego dziecka.
— Kochać go, abyś mnie kochała — odpowiedziała.
Aurora rzuciła się jej na szyję.




Tymczasem dona Kruz, przebiegłszy kilka pokojów znalazła się już blizko drzwi wchodowych, gdy usłyszała głośny hałas na schodach. Jakiś głos, który zdawała się poznawać wymyślał na służbę pani Gonzagi, broniącej wstępu do jej świątyni.
— Jesteś pan chyba pijany — mówili lokaje, a panny służebne wyśmiewały się z zabielonego wapnem obuwia i rozczochranych włosów nowoprzybyłego, w których pełno było słomy.
Śliczna toaleta do księżny pani!
— Kroćset tysięcy! Błazny! — krzyczał głos. — Dużo imnie obchodzi wapno w obuwiu albo słoma na głowie! Tam, skąd ja wyszedłem nie uważa się na to!
— A pan pewnie z kabaretu? pytał chór nielitościwy.
— Błazny jedne! Hultaje! Wisielec! — wołał głos. Powiedzcie tylko księżnie, że kuzyn jej markiz de Chaverny, chce się natychmiast nią widzieć.
— Chaverny! — powtórzyła podsłuchująca dona Kruz.
Służba zaczęła się między sobą naradzać. Ten i ów poznał markiza pomimo przebrania a wszyscy wiedzieli, że naprawdę był kuzynem Gonzagi.
Ale zdaje się, że Chaverny uznał iż te namysły za długo trwają, bo dona Kruz usłyszała hałas zaciętej walki, potem szybkie kroki na schodach, potem tuż za jego plecami roztwarły się raptownie drzwi i przed jej oczami stanął markiz we wspaniałym płaszczu pana Pejrola.
— Zwycięstwo! — krzyknął, odpędzając tłum goniących za nim lokajów i pokojówek. — O mało mię nie doprowadzili do gniewu te gałgany.
Trzasnął drzwiami za goniącymi i dopadłszy do dony Kruz śmiejąc się zaczął całować jej ręce. Nie dziwił się nawet, że ją spotyka w tem miejscu.
— Piękny aniele — mówił wydzierającej się dziewczynie — całą noc marzyłem o tobie. Na nieszczęście, tak jestem zajęty dzisiaj, że nie mogę ci oświadczyć mych uczuć jak należy. Więc tylko w przelocie uprzedzając to, co powinno być padam na kolana i ofiaruję ci me serce i rękę.
I ukląkł na środku przedpokoju. Gitanita nie spodziewała się bynajmniej tej sceny; nie mniej przeto, nie widać było na niej zaambarasowana.
— Ja również bardzo się spieszę — rzekła, siląc się na poważny ton mowy, — niech więc mnie pan puści.
Chaverny wstał z kolan i serdecznie ją uściskał.
— Pani będziesz najcudniejszą markizą na świecie! — zawołał. — A więc to ułożone? Proszę nie myśleć, że działam lekkomyślnie i zbyt pośpiesznie. Owszem, zastanawiałem się przez całą drogę tutaj z Chateletu.
— No, dobrze, ale gdzie moje zezwolenie?
— Myślałem i o tem. Jeżeli się pani nie zgodzi, porwę ją. Zresztą nie mówmy o rzeczy postanowionej i skończonej. Przynoszę tu ważne nowiny. Chciałbym się widzieć z księżną Gonzagą.
— Pani Gonzaga jest ze swą córką i nikogo nie przyjmuje.
— Jej córka! — zawołał Chaverny. — Panna de Nevers! Śliczna, zachwycająca! Moja urocza żona wczorajsza! Ale ja panią tylko kocham i ją tylko poślubię. Posłuchaj mię, skarbie ubóstwiany, mówię seryo: jeżeli panna Nevers jest u matki, tem pilniejsza racya, aby; aby mnie tam wpuszczono.
— Niepodobna!
— Nic niema podobnego dla francuskiego rycerza — wygłosił poważnie Chaverny.
Wziął donę Kruz w ramiona i ukradł, jak mówiono wówczas, pół tuzina całusów.
— Nie znam drogi, ale bożek podróżników wskaże mi ją. Czyż człowiek, noszący zlecenie skazańca krwią wypisane na kawałku batystu, nie przechodzi zawsze i wszędzie?
— Zlecenie krwią wypisane! — powtórzyła dona Kruz, przestając się śmiać.
Ale Chaverny już był w salonie. Gitanita rzuciła się za nim ale nie zdążyła przeszkodzić mu otworzyć drzwi do świątyni księżny i wejść tam znienacka.
Tutaj jednak maniery Chaverny‘ego zmieniły się nieco; znał swój świat.
— Księżno pani, szlachetna moja kuzynko — rzekł, zatrzymując się przy drzwiach, z głębokim ukłonem — nie miałem dotychczas szczęścia złożenia u stóp twych mego hołdu i nie znasz mię. Jestem markiz de Chaverny, krewny Neersów przez moją matkę.
Na dźwięk tego imienia Aurora ze strachem przytuliła się mocniej do matki.
Dona Kruz stanęła za markizem.
— Co pan tu u mnie robisz? — spytała wyniośle księżna.
— Przyszedłem po rozgrzeszenie za grzechy szaleńca, który nosi imię podobne do mojego — rzekł zwracając błagalny wzrok ku Aurorze. — Zamiast tłómaczeń z mej strony, któreby mogły być źle przyjęte przez pannę do Nevers, ehcę kupić przebaczenie, przynosząc jej pewne zlecenie.
Przykląkł na jedno kolano przed Aurorą.
— Od kogo? — zapytała księżna, marszcząc brwi.
— Od kawalera Henryka Lagardera.
Mówiąc to, Chaverny wyciągnął z kieszeni kawałek zapisanej krwią chustki.
Aurora próbowała wstać, ale siły ją opuściły i opadła bezwładnie na siedzenie.
— Czyżby?... zaczęła księżna, patrząc na zakrwawiony strzęp chustki.
— Posyłka ta ma rzeczywiście złowróżbne pozory — rzekł Chaverny, patrząc na Aurorę. — Ale niech się panie nie trwożą; kiedy się niema ani papieru, ani atramentu...
— Więc żyje! — szepnęła Aurora, wydając ciężkie westchnienie.
Potem z pełnemi łez oczyma wzięła z rąk markiza krwawą chusteczkę i namiętnie przycisnęła ją do ust.
Księżna odwróciła głowę. Jej pycha jeszcze się buntowała, mimo jej woli.
Aurora usiłowała czytać, ale co chwila łzy zasłaniały jej oczy; przytem krew wsiąknęła w płótno i zamazane litery były prawie nieczytelne.
Księżna, Chaverny i dona Kruz chcieli jej pomódz, ale napróżno.
Wówczas Aurora, ocierając łzy energicznie, zabrała się do odczytywania z całą siłą woli. Rozpostarła chustkę na parapecie okna i zaczęła powoli rozpoznawać pojedyńcze litery i układać z nich wyrazy. W końcu czytała:
“Do księżnej Gonzaga. Abym mógł zobaczyć Aurorę jeszcze raz przed śmiercią!”
Aurora stała zlodowaciała i nieruchoma. Księżna zaczęła ją cucić w ciepłem objęciu.
— Gdzie on jest? — zapytała Aurora Chaverny‘ego.
— W Więzieniu Chateletu.
— I jest już skazany?
— Tego nie wiem.
Aurora wyrwała się z objęć matki.
— Idę natychmiast do więzienia — rzekła.
— Moje dziecko — szepnęła księżna z wyrzutem, — masz matkę, która chce ci być podporą i przewodnikiem. Czemuż w tej chwili nie przemówiło twe serce i nie powiedziałaś: Matko, chodźmy do więzienia Chateletu.
— Jakto! Tybyś się zgodziła?...
— Mąż mojej córki jest moim synem; jeżeli zginie, płakać nad nim będę. Ale jeżeli tylko może być ocalony, ja go ocalę!
I księżna pierwsza szła ku drzwiom. Aurora ujęła jej ręce i zaczęła całować namiętnie.
— Niechaj Bóg ci to wynagrodzi, matko! — rzekła.




U pana prezydującego trybunału Chateletu, markiza Segre, było już po obiedzie. Krzątał się w tej chwili po swoim gabinecie, szykując się do wyjścia.
— Spóźniam się fatalnie! Baronowa oddawna musi na mnie czekać — gderał. — Zobacz, panie Husson, czy moja lektyka gotowa?
P. Husson, jeden z młodszych urzędników sądowych, zbiegł szybko ze schodów, aby spełnić rozkaz.
Tymczasem do gabinetu p. Segre wszedł woźny z oznajmieniem, że dwie jakieś panie pragną się widzieć z prezydującym.
— Do djabła! — krzyknął p. Segre — nie przyjmuję! Jak są ubrane?
— Obie czarno i zawoalowane.
— Ba! Kostyum przegranych procesów! Jakże przyszły?
— W karecie z herbami księcia Gonzagi.
— A, do dyabła! Ale przecie ten Gonzaga miał dzisiaj na dworskiem przyjęciu taką niewyraźną minę! Z innej strony znów słyszę, że książę regent... A, niech tam!... Niechaj zaczekają na mnie, w tej chwili schodzę.
Dokończywszy ubierania się, p. Segre zeszedł do poczekalni więziennej z godną miną władcy pałacu. Cóż, kiedy oczekujące go damy zdawały się nie zauważyć jego pięknych manier.
Kto one? To pewna, że nie były pannami z Opery, któremi tak się serdecznie zawsze zajmował Gonzaga.
— Z kim mam zaszczyt mówić — piękno panie? — zapytał z wytwornym dworskim ukłonem p. Segre.
— Panie prezesie — odpowiedziała starsza — jestem wdową po Filipie Neversie, księciu Lotaryngii.
— Co? Przecież wdowa po Neversie jest żoną księcia Gonzagi?
— Tak, jestem księżna Gonzaga — odpowiedziała ze wstrętem.
Prezydujący trybunału wykazał trzy, czy cztery dworskie ukłony i, otworzywszy drzwi do sieni, zawołał:
— Fotele! Czy chcecie, hultaje, żebym was porozpędzał.
Na dźwięk jego groźnego głosu zakotłowało się w sieniach i na podwórzu. Cała służba więzienna rzuciła się spełnić rozkaz, i po chwili cały tuzin foteli wtoczono do poczekalni.
— To zbyteczne, panie prezesie — rzekła księżna, stojąc. — Myśmy tu przyszły z córką....
— Ach! — przerwał p. Segre z ukłonem. — Taki pączek lilii! Nie wiedziałem, że książę Gonzaga...
— To jest panna de Nevers! — rzekła poważnie księżna.
Prezes znów się ukłonił.
— Myśmy tu przyszły — ciągnęła księżna — aby dostarczyć sprawiedliwości wyjaśnień i dowodów...
— Pozwól piękna i szlachetna pani, że odgaduję — przerwał markiz. — Powołanie nasze zaostrza i wydelikaca zmysły, jeżeli się tak wyrażę. Wprowadzamy tem nieraz ludzi w podziw. Jednem słowem: z jednego wyrazu umiemy odgadywać zdania, ze zdań całą powieść. Otóż zgaduję, że mi panie przynosicie nowe dowody winy tego nędznika...
— Panie przerwały mu jednocześnie księżna i Aurora.
— Zbyteczne! Już to zbyteczne! — uśmiechał się p. Segre. — Nieszczęśnik już nie zabije nikogo.
— Więceś pan nic nie otrzymał od jego królewskiej wysokości? — zapytała głuchym głosem księżna.
Aurora, blizka omdlenia, wsparła się na ramieniu matki.
— Nic, a nic, księżno — odrzekł markiz. — Ale to niepotrzebne; rzecz już załatwiona. Od pół godziny wydane rozkazy...
— I nic nie otrzymałeś pan od regenta? — powtórzyła księżna głosem, pełnym trwogi.
Aurora drżała na jej ramieniu, jak w febrze.
— A cóż księżna pani chciałaby więcej? — zawołał p. Segre. — Żeby go żywego kołem łamano na placu Greve? Jego królewska wysokość nie lubi tego rodzaju historyi.
— Więc on skazany jest na śmierć? — jęknęła Aurora.
— A na cóż piękna królewno? Wolałaby pani, żeby go trzymano o chlebie i wodzie?
Panna Nevers osunęła się bezwładnie na fotel.
— Co temu cudnemu dziecku? — dziwił się markiz. — Pani, młode panienki nie lubią słuchać o takich rzeczach. Ale panie wybaczą, śpieszę się bardzo, pani baronowa czeka na mnie, uciekam. Miło mi było, że mogłem osobiście dostarczyć paniom informacyi. Raczcie panie powiedzieć księciu Gonzadze, że wszystko załatwione według jego życzenia. Wyrok nie odwołalny, bez apelacyi, i już dzisiaj wieczorem... Żegnam was, piękne panie; zapewnijcie księcia Gonzagę, że może na mnie liczyć w każdej potrzebie.
Wykonał kilka pięknych ukłonów i szastając nogami, otworzył drzwi i wyszedł, mrucząc sobie pod nosem:
— Oto jeden krok naprzód w karjerze: ta księżna Gonzaga oddana mi będzie teraz ze wszystkiem.
A księżna tymczasem stała, jak piorunem rażona, nie wiedząc, co począć. Patrzyła na córkę, siedzącą na fotelu, sztywną, zimną, jak gdyby bez duszy. W poczekalni nie było więcej nikogo. Obie kobiety, podobne do martwych posągów, nie odzywały się długo do siebie. Nagle Aurora wyciągnęła obie ręce ku drzwiom, któremi wyszedł prezydujący, a które jednocześnie prowadziły do trybunału kryminalnego.
— On! To on! — zawołała głosem jasnowidzącej. — Idzie! Poznaję jego kroki.
Księżna nadstawiła ucha, ale nic nie słyszała. Spojrzała na córkę, która wciąż powtarzała:
— Idzie, ja to czuję. O, jakbym chciała umrzeć przed jego śmiercią!
Po długiej chwili drzwi się otworzyły. Najpierw weszli gwardziści, pośród nich szedł kawaler Henryk de Lagarder z gołą głową, z rękami związanemi na przodzie. O kilka kroków za nim postępował ksiądz, dominikanin, z krzyżem w ręku.
Z oczu księżny trysnęły łzy. Aurora siedziała wciąż jak martwa z suchemi powiekami.
Na widok kobiet Lagarder zatrzymał się na progu. — Uśmiechnął się melancholijnie i lekko kiwnął głową na powitanie.
— Jedno słowo, mój panie — rzekł do towarzyszącego mu dozorcy.
— Mamy surowe rozkazy — odpowiedział tenże.
— Panie! — zawołała księżna, zwracając się do dozorcy — jestem księżną Gonzaga, krewną jego królewskiej wysokości nie odmawiaj jego prośbie!
Oficer spojrzał na nią zdziwiony.
Potem odwrócił się do skazańca i rzekł:
— Nie chcę niczego odmawiać człowiekowi, który ma umrzeć. Spieszcie się tylko.
I skłoniwszy się przed księżną, odszedł wraz z żołnierzami i księdzem do sąsiedniej komnaty.
Lagarder powoli zbliżył się do Aurory.

VII.
OSTATNIE WIDZENIE.

W obszernej komnacie więziennej poczekalni prócz ich trojga nic było więcej nikogo; przez otwarte drzwi sąsiedniego pokoju słychać było kroki przechadzającej się warty. Ostatnie widzenie nie miało więc świadków. Gdy Lagarder szedł ku Aurorze, ona, wciąż sztywna, jakby skamieniała, wstała podeszła naprzeciw niemu kilka kroków, ucałowała jego skrępowane ręce i dała mu swe marmurowo-białe czoło do pocałowania. Lagarder przyłożył usta do jej skroni w milczeniu. Oczy Aurory poszukały matki, która płakała na uboczu i wówczas obfite łzy popłynęły i jej na policzki.
— Henryku! Henryku! — jęknęła z bezgraniczną rozpaczą. — Takżeż to musieliśmy się spotkać z sobą!
Lagarder patrzył na nią tak, jak gdyby chciał całą swoją miłość i całą bezmierną troskliwość, której oddał ośmnaście lat swego życia, zamknąć w tem ostatniem spojrzeniu.
— Nigdy jeszcze nie wydałaś mi się tak piękną, Auroro — szepnął — i nigdy głos twój tak słodko nie przenikał mego serca, jak w tej chwili. Dzięki ci, żeś przyszła! Godziny, moje w więzieniu nie wydały mi się zbyt długie, napełniłaś je wszystkie sobą: słodkie, drogie wspomnienia o tobie rozjaśniały mi ciemnicę. Dziękuję, żeś przyszła, dziękuję, aniele ukochany! I pani dziękuję — dodał zwracając się do księżnej — przedewszystkiem tobie, pani, żeś nie odmówiła mojej ostatniej prośbie.
— Odmówić tobie! — oburzyła się Aurora z zapalczywością.
Ze wzburzonej dumnym gniewem twarzy dziecka wzrok więźnia przeniósł się na schyloną głowę matki. Wszystko zrozumiał.
— To nie dobrze. Auroro moja; tak być nie powinno. I widzisz, pierwsza to wymówka, jaką ci wypowiadają usta moje i serce. Teraz widzę, żeś rozkazała, a matka posłuszna, zgodziła się przyjść tutaj. Nie zaprzeczaj, Auroro, czas ucieka, nie wiele zdążę powiedzieć ci morałów. Auroro, kochaj matkę i bądź jej posłuszną. Dzisiaj tłómaczy cię rozpacz, ale jutro...
— Jutro — przerwała, unosząc się, Aurora jeżeli ty umrzesz, i ja umrę, Henryku!
Lagarder cofnął się krokiem od ukochanej i oczy jego zaciągnęły się smutkiem.
— Pieściłem w duszy taką ogromną pociechę — rzekł — radość nieledwie, gdym sobie mówił, że, opuszczając ten świat, zostawiam ukochane dzieło moje i że tam, w niebie, wyciągnie się do mnie z wdzięcznością ręka Neversa, gdy zobaczy swą żonę i córkę razem szczęśliwe przezemnie!...
— Szczęśliwa! — powtórzyła Aurora z goryczą. Jak mogę być szczęśliwą bez ciebie!
— Widzę, że się myliłem — ciągnął Lagarder. Nie mam tej jedynej pociechy, wydzierasz mi sama, Auroro, tę radość! Osiemnaście lat pracowałem na to, aby w ostatniej godzinie mego życia przekonać się, że mojej dzieło jest zburzone. Żegnam cię, panno de Nevers.
Księżna podeszła cichutko do niego i, jak Aurora, ucałowała związane na krzyż ręce więźnia.
— Wy, panie! — mówiła przez łzy — wy, panie, stajecie w mojej obronie! Ale nie zabijajcie jej — prosiła, tuląc do siebie słaniającą się Aurorę. — To przecież ja tylko... moja zazdrość i pycha...
— Matko! Matko! — zawołała Aurora — nie mów tak!
Obie usunęły się na szerokie siedzenie fotelu. Lagarder stanął przed niemi.
— Nie oskarżaj się, pani. Twoja pycha i zazdrość płynęły z miłości. Jesteś wdową po Neversie, i to ja o tem zapomniałem na chwilę. Jedyny winowajca — to ja.
Szlachetne jego oblicze wyrażało bolesna wzruszenie.
— Posłuchaj mię, Auroro. Przestępstwa moje trwało krótką chwilę i zrodziło się w szalonem marzeniu, pieszczonem w mej duszy, które mi ukazywało otwarte wrota raju. I choć myśl zbrodnicza trwała krótko, dość była potworna, aby zmazać zasługę osiemnastoletniej mej pracy. Oto chciałem matce porwać jej córkę!
Księżna spuściła oczy. Aurora ukryła głowę na jej łonie.
— Bóg ukarał mię za to — mówił dalej Lagarder — dlatego umieram.
— Ale czyż niema żadnego ratunku? — zawołała księżna.
— Umierać w chwili, gdy życie moje, tak długo i ciężko doświadczane, miało rozkwitnąć, jak kwiat wspaniały! — mówił. — Źle zrobiłem, ale i kara Boska jest straszna! Jeden zły czyn zabija wszystkie dobre. Jakimże prawem miałem bo nie ufać ci, pani? Powinienem był przyprowadzić ci córkę wesołą kochającą, jawnie i otwarcie i dać ci się nacieszyć nią dowoli, a potem onaby ci wyjawiła, że się kochamy. I jabym upadł ci do nóg, prosząc o błogosławieństwo.
Mówiąc to, ukląkł przed księżną; Aurora zrobiła to samo.
— I pani byś nam nie odmówiła błogosławieństwa, nieprawdaż?
Księżna wahała się z odpowiedzią.
— Spełniłabyś to, matuchno — prosiła cichutko Aurora — tak jak to uczynisz teraz, w tej strasznej, przedśmiertnej godzinie.
Oboje pochylili głowy. Księżna ze wzniesionemi ku niebu oczami, z twarzą zalaną łzami, zawołała z rozdzierającą prośbą w głosie:
— Boże, Chryste Panie, spraw cud!
Potem, złączywszy ich głowy razem, ucałowała je tkliwie, szepcąc ze łkaniem:
— Dzieci! Moje dzieci!
Aurora wstała i rzuciła się w objęcia matki.
— Auroro rzekł Lagarder — oto po raz drugi jesteśmy poślubieni. Dzięki ci, pani, dzięki, matko moja! Nie przypuszczałem, ze tutaj można wylewać łzy takiej radości. A teraz Auroro — dodał ze zmienioną twarzą odwagi! Musimy się rozłączyć.
Młoda dziewica zbladła jak śmierć. Zapomniała już była o rzeczywistości.
— Nie na zawsze — dodał z pogodnym uśmiechem Lagarder — myślę, że choć raz jeden jeszcze się zobaczymy. Ale w tej chwili odejdź tylko nieco dalej, gdyż chcę na osobności pomówić z twoją matką.
Aurora, uścisnąwszy ręce Henryka, odeszła w drugi koniec komnaty.
— Pani — rzekł wówczas więzień do księżnej — za chwilę przez drzwi tamte mogą wejść moi dozorcy, a ja tyle mam do mówienia. Ufam ci, pani, najzupełniej. Przebaczyłeś mi, prawda? Czybyś nie zechciała wysłuchać prośby umierającego?
— Panie — odpowiedziała księżna — czy będziesz żył, czy umrzesz, a będziesz żył, choćbym miała za to oddać ostatnią kroplę krwi mojej, przysięgam na honor, iż nic ci nie odmówię. Nic — powtórzyła z mocą po chwili myślenia. Szukałam myślą, czy jest taka rzecz na świecie, którejbym ci odmówiła, i nic nie znalazłam!
— Niechaj Bóg stokrotnie ci to wynagrodzi w miłości twego dziecka! A zatem posłuchaj mię, pani: Jestem skazany na śmierć, wiem o tem dobrze, pomimo, iż nie odczytano mi jeszcze wyroku? Nie było przykładu, ażeby darowano życie więźniom podziemi trybunału kryminalnego Chateletu. Ach, prawda, omyliłem się; jest jeden przykład: za życia nieboszczyka króla, hrabia Bossut, skazany na śmierć za otrucie elektora hesskiego, został ułaskawiony, gdy Włoch, Grimaldi, znany zbrodniarz, napisał do pani de Maintenon, przyznając się do winy. Ale nasz winowajca nigdy tego nie zrobi i właściwie nie o tem chciałem mówić.
— Gdyby jednak została jaka nadzieja... — zaczęła księżna Gonzaga.
— Nie została żadna nadzieja. Teraz trzecia, o siódmej zciemnia się. Wówczas to przyjdą po mnie, aby zaprowadzić do Bastylii. O ósmej stanę na miejscu kaźni.
— Rozumiem! — zawołała księżna. — Podczas drogi gdyby tak grupa przyjaciół...
Lagarder powstrzymał jej mowę wstrząśnięciem głowy i rzekł, uśmiechając się smutnie;
Pani mnie nie rozumie. Muszę mówić jaśniej. Na drodze między Chateletem a Bastylią będzie jedna stacya: na cmentarzu Saint-Magloire.
— Na cmentarzu Saint-Magloire? — powtórzyła księżna ze zdziwieniem.
— A czyż to się nie należy — rzekł z gorzkim uśmiechem Lagarder — aby zabójca odbył pokutę na grobie ofiary?
— Jakto? Ty, Henryku? — wybuchnęła księżna. — Ty, obrońca Neversa! Ty, nasz zbawca i opatrzność!
— Ciszej, księżno! Na grobie Neversa będzie topór i pień. Będę miał uciętą prawą rękę.
Księżna zakryła twarz rękami. W drugim końcu sali Aurora, klęcząc, modliła się i płakała.
To okrutne i niesprawiedliwe, nieprawdaż? I jakkolwiek imię moje nie jest ani tak znakomite, ani tak świetne, pojmuje pani moją rozterką duchową: zostawić tak podłą o sobie pamięć!
— Ale po co to okrucieństwo? Komu ono przyszło do głowy?
Prezydujący, markiz Segre, powiedział: Nie może tak być, aby księcia, lub para Francyi zabijano jak pierwszego lepszego! Musimy odstraszyć przykładem.
— Ależ pan... Boże wielki! Regent nie ścierpi...
— Regent nie już pomódz nie może po wygłoszeniu wyroku; jedynie w razie przyznania się do zbrodni prawdziwego winowajcy... Ale nie zajmujmy się tem teraz. Dochodzę do mej prośby. Ty jedna, księżno, możesz mnie publicznie, w oczach tłumu, zrehabilitować, oczyścić z winy i podnieść śmierć moją do znaczenia męczeństwa. Chcesz to uczynić?
— Czy chcę! Powiedz tylko, co mam robić?
Lagarder zniżył głos, który drżał trochę.
— Tuż blizko grobu Neversa jest kościół. Gdyby panna de Nevers w stroju ślubnym stanęła u wejścia do świątyni; gdyby przy ołtarzu znajdował się ksiądz w szatach kościelnych i gdybyś ty, pani, była tam także, a moja eskorta, przekupiona, pozwoliła mi wejść na kilka minut do kościoła i uklęknąć przed ołtarzem...
Pod księżną chwiały się kolana.
— Przestraszam panią... — przerwał Lagarder.
— Kończ! Kończ!
I gdyby ksiądz za zezwoleniem księżnej Gonzagi pobłogosławił zawarty już cywilnie związek kawalera Henryka Lagardera z panną Nevers....
— Na moje zbawienie przysięgam — przerwała mu księżna — stanie się to!
Oczy Lagardera zabłysły szczęściem. Ukląkł przed księżną i całował jej ręce. Księżna objęła go w serdecznym uścisku, śledząca ich zdala Aurora patrzyła na to z bijącym sercem, i inni widzieli, gdyż właśnie otworzyły się drzwi od sieni i weszli żołnierze z oficerem na czele.
Księżna Gonzaga, nie zważając na nich, mówiła z uniesieniem:
— I wówczas któż się ośmieli powiedzieć, że wdowa po Neversie, nosząca przez lat blizko dwadzieścia żałobę, oddala rękę córki mordercy jej ojca! Dobrze, Henryku! To słuszne, synu mój!
Oczy więźnia napełniły się łzami.
— Pani — szepnął, — sprawiasz, iż zaczynam żałować życia podwójnie! Sądziłem, że tracę mój jeden tylko skarb...
— Tak, naturalnie, Henryku — ciągnęła księżna. — Któż ośmieli się to powiedzieć? Przysięgam więc ci, że ksiądz będzie czekał przy ołtarzu, będzie to mój spowiednik. Eskorta musi cię zwolnić na chwilę, gdybym nawet zmuszoną była sprzedać wszystkie moje klejnoty, a nawet ślubną obrączkę, aby ich przematka i panna młoda odprowadzą skazańca kupić. Po błogosławieństwie ślubnem ksiądz, do Bastylii... A ja wówczas zawołam...
— Na miłość Boską, matko, nie unoś się tak, nie jesteśmy sami! — prosił Lagarder.
Oficer zbliżył się.
— Panie kawalerze — rzekł — nadużyłem mej władzy, proszę już iść za mną.
Aurora podbiegła do skazańca i zaczęła okrywać go pocałunkami.. Księżna, nachyliwszy się ku niemu, szepnęła jak mogła najciszej:
— Licz za mnie, synu! Ale czy po za tem niczego próbować już nie można?
Lagarder podniósł zwieszoną w zamyśleniu głowę.
— Posłuchaj, matko. Nie jest to żadna może szansa, ale próbujmy. O godzinie pół do ósmej jest zebranie trybunału familijnego. Właśnie w tej porze będę niedaleko stamtąd. Gdyby więc można było wprowadzić mnie w czasie obecności regenta do sali obrad...
Księżna zrozumiała, uścisnęła mu rękę znacząco. Aurora obłąkanemi oczyma patrzyła na żołnierzy, otaczających tę jej najdroższą istotę na ziemi, jej tak zawsze dzielnego, a teraz bezbronnego i słabego Henryka!...
Wkrótce cały orszak zniknął za drzwiami, prowadzącemi do nowej baszty.
Księżna gorączkowo schwyciła martwą rękę Aurory i pociągnęła ku wyjściu.
— Chodź, dziecko drogie — rzekła — jeszcze nie wszystko stracone. Bóg nie dopuści, aby się spełniła taka potworność!
I wsiadając do karety, rzuciła rozkaz woźnicy:
— Do Palais Royal, galopem!
W tej samej chwili od strony rzeki inna kareta ruszyła równocześnie. Z wnętrza jej jakiś głos, w którym drżał niepokój, odezwał się do woźnicy:
— Wypędzę cię, jeżeli nie zajedziesz na podwórzec Fontan przed karetą księżnej.
Był to pan Pejrol, którego szlachetne oblicza nosiło świeże ślady tragicznego położenia — w ciemnicy Chateletu i wściekłego gniewu. Konie ruszyły jak błyskawica, minęły karetę księżnej i pierwsze stanęły na podwórcu Fontan w Palais Royal. Tu pan Pejrol wyskoczył z karety i zniknął za drzwiami pałacu.
Gdyby kilka minut później księżna Gonzaga prosiła o audyencyę u jego królewskiej wysokości, odpowiedziano jej odmownie tonem obojętnym i suchym. Wówczas przyszła jej myśl czekać na wyjście regenta, ale czas uciekał, zapadał zmrok i trzeba było przedewszystkiem dotrzymać obietnicy, danej Lagarderowi.




Książę Gonzaga siedział sam jeden w gabinecie. Obnażona szpada leżała na stole, zarzuconym papierami. Właśnie próbował z pomocą służącego wciągnąć na siebie cienką stalową koszulkę, którąby mógł nosić pod ubraniem.
Twarz jego ni wyrażała radości, ani zadowolenia; wewnętrzny jakiś niepokój targał najwidoczniej jego nerwami, zdradzały to ruchy rąk, które tak mu drżały, iż nie mógł zapiąć klamerek u koszulki.
— Już przecie skazany — mówił sobie w duchu, — regent potwierdził wyrok. Czyżbym go na prawdę zdołał przekonać?
Wszystkie klamry koszulki były już zapięte i Gonzaga wkładał zwierzchnie ubranie; był to wspaniały ubiór dworski z czarnego aksamitu; na piersiach szeroko błękitna wstęga ze złotą gwiazdą.
— Bałwan i tchórz ten Pejrol mruczał, wzruszając z pogardą ramionami. — Tylko patrzeć, jak zemknie do Modrytu ze swoimi skarbami. Pijawka przeklęta!
Wtem lekko zastukano do drzwi.
— Wejdź, czekam już od godziny.
Na progu stanął pan Pejrol który zdążył był już się przebrać w odpowiednie szaty.
— Powstrzymaj, wasza książęca wysokość, wymówki — rzekł na wstępie. — Zaszły całkiem nieprzewidziane wypadki: oto wracam z więzienia Chateletu. Na szczęście, że obaj ci hultaje, ucieczką swoją, dogodzili mi znakomicie, nie stając w sądzie, jako świadkowie. Zeznałem więc sam jeden tylko. Sprawa skończona. Za godzinę ten djabeł z piekła będzie miał uciętą głowę. Nareszcie tej nocy zaśniemy spokojnie!
Gonzaga nic nie rozumiał i Pejrol musiał mu szczegółowo i wyraźnie opowiadać swoje przygody w Chatelecie, ucieczkę Chaverny’ego i dwóch fechmistrzów. Potem jeszcze opowiadał p. Perjol o spotkaniu się przed Chateletem z księżną Gonzaga i Aurorą.
— Przybyłem do Palais Royal o dwie minuty wcześniej, niż te panie — dodał — i to mi wystarczyło. Książę pan raczy nu zwrocie pięć tysięcy luidorów, które musiałem wsunąć do ręki pana Nanty za to, aby w imieniu regenta odmówił posłuchania tym paniom.
— Dobrze — rzekł Gonzaga. — Cóż dalej?
— Wszystko załatwione. Konie pocztowe zamówione na godzinę ósmą.
— To dobrze — powtórzył Gonzaga wyciągając z kieszeni urzędowy pergamin.
— Co to jest? — zapytał Pejrol.
— Nominacya na tajnego królewskiego pełnomocnika w Hiszpanii.
Pejrol wytrzeszczył oczy z podziwu.
— Posiadam obecnie większe łaski, niż kiedykolwiek — odpowiedział Gonzaga, — pracowałem na nie ciężko i mozolnie. Zaiste, muszę być okrutnie silny, mój przyjacielu Pejrolu, jeżeli regent okazuje mi taką bezwzględną ufność i zostawia zupełną swobodę. Bardzo silny! Z chwilą, gdy głowa Lagardera padnie pod toporem, wzniosę się na takie szczyty, że wam wszystkim, wspinającym się za mną, zakręci się w głowie. Regent będzie się wysilał, jakby mi wynagrodzić dzisiejsze swe podejrzenie, ale ja mu też odpłacę! Niech tylko Lagarder, ten miecz Damoklesa, nie wisi nad moją głową! Do stu piorunów! Dosyć mam akcyi białych, niebieskich i żółtych, aby rozpędzić bank na cztery wiatry!
Pejrol przytakiwał mu według przyzwyczajenia.
— Czy to prawda — zapytał, — że jego królewska wysokość ma dzisiaj przewodniczyć na sądzie familijnym?
— Wymogłem to na nim — odrzekł Gonzaga z miną zarozumialca.
— A dona Kruz? Czy wasza miłość może liczyć na nią?
— Więcej niż kiedykolwiek. Przysięgła, że zjawi się na posiedzenie.
Pejrol spojrzał mu w oczy. Gonzaga uśmiechnął się żartobliwie.
— A gdyby tak dona Kruz nagle zniknęła? Co ty na to, Pejrolu? Że była żem ją sprowadził, wszyscy wiedzą, bo widzieli ją...
— Czyby... — zaczął służalec.
— Mój Pejrolu, dzisiaj będziemy świadkami wielu ciekawych rzeczy. Księżna pani może sobie poufnie rozmawiać z regentem ile jej się podoba mnie to nic już nie obchodzi i nie zaszkodzi. Mam władzę, a głównie wolność pomimo oskarżenia o morderstwo. Mogę przez cały dzień działać dla zapewnienia własnego bezpieczeństwa. Regent ani się domyśla, że zrobił ze mnie olbrzyma. No, ale trzeba się spieszyć!
— A zatem — odezwał się pokornie Pejrol — wasza książęca wysokość jest zupełnie pewny zwycięstwa?
Gonzaga uśmiechnął się tylko pogardliwie.
— W takim razie, na co te wojenne przygotowania? W salonie ekscelencyi spotkałem naszych sprzymierzeńców, uzbrojonych, jak na wyprawę wojenną!
— Taki wydałem rozkaz.
— Więc wasza książęca mość spodziewa się bitwy?
— Widzisz mój Pejrolu, u nas w Italii, nawet najwaleczniejsi dowódcy myślą o zabezpieczeniu tyłów armii. Trzeba zawsze być przygotowanym na odwrotną stronę medalu. Otóż ci panowie są taką moją tylną strażą. Czy oddawna czekają?
— Nie wiem. Nie rozmawiałem z nimi.
— Jakież mają miny?
— Miny zbitych psów, albo uczniaków w kozie.
— Wszyscy są?
— Wszyscy, z wyjątkiem Chaverny’ego.
— Mój kochany, podczas gdyś był w więzieniu, stała się pewna rzecz. Gdybym tylko zechciał, moglibyście mieć wszyscy, co do jednego, bardzo przykrą chwilę.
— Raczcie, wasza książęca wysokość wytłómaczyć — zaczął drżąc ze strachu Pejrol.
— Nie chce mi się dwa razy tego samego powtarzać; opowiem to wszystkim razem.
Gonzaga zadzwonił. Wszedł służący.
— Prosić wszystkich tych panów, którzy czekają! — rozkazał.
A potem zwracając się do Pejrola, dodał:
— Przypominam sobie, że to ty, przyjacielu, mówiłeś niedawno z gorliwością: “Pójdziemy za tobą, wasza książęca wysokość, choćby do piekła!” Jesteśmy teraz na tej drodze, idźmy wesoło!
Wszyscy młodzi przyjaciele Gonzagi weszli razem do gabinetu. Spojrzawszy na księcia, zauważyli jego wyniosłą minę. Podczas długiej godziny czekania w salonie, Bóg wie, jakie przychodziły im myśli do głowy. Każdy drobiazgowo rozpamiętywał sobie obecne stanowisko Gonzagi. Noc poprzednia tyle przyniosła złowrogich wrażeń, że niejeden buntował się w duszy przeciw księciu i jego czynom. Ale znowu rano doszły do ich uszu echa jego szalonego powodzenia i nowych łask u dworu. Czyż podobna było odwracać się tyłem do słońca?
Choisy przyniósł z sobą ciekawą nowinę: Chaverny został aresztowany we własnym pałacu i wywieziony pod eskortą do Bastylii! Strach i oburzenie wstrząsnęło ich słabemi duszami. O Chaverny’ego nie bardzo im chodziło ale opanowało ich uczucie wstrętu. Niejeden radby jeszcze zatrzymać się chociaż na pochyłości. A może nawet nie było między nimi ani jednego, któryby nie myślał nad zerwaniem układu z Gonzagą.
Pejrol miał racyę: wszyscy byli literalnie uzbrojeni na wojenną wyprawę. Tak chciał Gonzaga.
— Kuzynie — zaczął Navail, który szedł najpierwszy, — przyszliśmy jak widzisz wszyscy posłuszni twoim rozkazom.
Gonzaga skinął mu głową z protekcyonalnym uśmiechem. Wszyscy inni kłaniali się ze zwykłym szacunkiem. Gonzaga nie prosił ich siedzieć. Powiódł dokoła spojrzenie.
— To dobrze — rzekł, — że nie brakuje nikogo.
— Brakuje Alberta, Gironna i Chaverny’ego.
Nastała cisza. Czekano na słowa mistrza.
Gonzaga zmarszczył lekko brwi.
— Panowie, Albert i Gironne spełnili obowiązek! — odrzekł sucho.
— Do dyabla! — wykrzyknął Navail. — Niedługo mowa pogrzebowa. Wszak jesteśmy. poddanymi jedynie tylko króla.
— Co do Chaverny’ego — kończył — nie zważając na słowa Navaila, Gonzaga — za silnie działa na niego wina, dałem mu też dymisyę.
— Wasza książęca wysokość raczy może nam powiedzieć — zapytał Navail, co znaczą słowa: “dałem mu dymisyę.” Nam mówiono o Bastylii.
— Bastylia, jest, jak wiadomo, obszerna — szepnął książę z okrutnym uśmiechem — dość w niej miejsca i dla innych.
Oriol dałby w tej chwili chętnie całe swoje młode szlachectwo i połowę niebieskich akcyj a nawet miłość Nivelli, aby się mógł zbudzić z tego przykrego snu.
P. Pejrol stał przy kominku ponury, milczący, stroskany.
Navail porozumiewał się wzrokiem z towarzyszami.
— Panowie — przerwał przykrą ciszę Gonzaga — nie zajmujcie się teraz Chavernym lub kimkolwiek innym. Myślcie lepiej o sobie samych, radzę wam.
— Kuzynie — rzekł zniżając głos Navail — każde z twych słów ukrywa groźbę.
— Kuzynie — odrzekł Gonzaga — słowa moje są najprostsze w świecie. To nie ja grożę, lecz los.
— Co się więc dzieje? — zapytało wiele głosów naraz.
— Nie nadzwyczajnego. Jest to poprostu koniec gry i ja potrzebuję wszystkich moich kart.
„Wszyscy obecni mimowoli zaczęli się skupiać blizko Gonzagi, ale ten zatrzymał ich wyniosłem spojrzeniem i stanął tyłem do ognia na kominku w postawie mówcy.
— Sąd familijny zbiera się dziś wieczorem — rzekł — i jego królewska wysokość będzie przewodniczył.
— Wiemy o tem — rzekł Taranne — i tembardziej dziwimy się, dlaczegoś nam ekscelencyo kazał tak się ubrać? Nie możemy przecie ukazać się w takim stroju przed podobnem zgromadzeniem.
— Rozumie się — odpowiedział Gonzaga, — ale też ja tam was nie potrzebuję.
Spojrzano na siebie ze zdziwieniem, a Nawali zapytał:
— Czy więc jeszcze zachodzi potrzeba użycia szpady?
— Bardzo to możliwe.
— Wasza książęca wysokość — zaczął stanowczym głosem Navail — mówię we własnem mojem imieniu....
— Nie mów, kuzynie, nawet we własnem imieniu — przerwał Gonzaga. — Stanęliście na ślizkim moście. Nie potrzebowałbym was popchnąć, abyście, straciwszy równowagę, spadli w przepaść; wystarczy jeżeli przestanę trzymać was za rękę. Zanim powiesz, co chcesz powiedzieć, Navailu, poczekaj aż ja wam jasno wyjaśnię wasze obecne położenie.
— Mogę poczekać, aż wasza miłość skończy — odrzekł młody szlachcic, — ale ostrzegam, żeśmy od wczoraj dużo się zastanawiali.
Gonzaga patrzył na niego przez chwilę, z wyrazem politowania zanim zaczął przemowę.
— Nie potrzebuję was, panowie, na sądzie familijnym, ale gdzieindziej. Do tego, co macie uczynić, na nicby wam się przydały dworskie ubrania i galowe rapiery. Wiecie już, że wyrok śmierci jest wydany, ale znacie też zapewne hiszpańskie przysłowie: “Między ustami a brzegiem puharu, między toporem a szyją....” Tam, w Bastylii, kat czeka na ofiarę.
— Lagarder — wtrącił Noce.
— Albo ja — wymówił obojętnie Gonzaga.
— Wy? Wasza książęca mość! Wy?
Pejrol poruszył się przerażony.
— Nie drżyjcie tak wszyscy — zaczął książę wszak to nie kat tutaj wybiera. Na takiego dyabła jak Lagarder, który nawet w więzieniu potrafił znaleźć potężnych sprzymierzeńców, jeden jest tylko pewny sposób: sześciostopowy grób. O ile zostanie przy życiu, choćby ze skrępowanemi członkami ale ze swobodną głową, i myślę, o ile zostawioną mi będzie wolność mówienia powinniśmy mieć się na baczności, trzymać wciąż rękę na szpadzie, nogę w strzemieniu i strzedz naszych głów!
— Naszych głów? — powtórzył Noce, marszcząc brwi.
— Na Boga! — zawołał Navail. — Tego za wiele, książę! O ile mówiłeś o sobie samym..
— Do licha! Zabawa się psuje — mruczał Oriol z grymasem — nie chcę w nią się bawić więcej.
I skierował się ku wyjściu. Drzwi były otwarte i przez nie widać było w sieni uzbrojonych gwardzistów.
Oriol cofnął się ze strachem. Taranne zamknął drzwi.
— Niechaj was tamci nie przestraszają, moi panowie — uspakajał Gonzaga. — Żołnierze ci stanowią eskortę regenta, a wy nie potrzebujecie przechodzić przez sień. Powiedziałem “naszych głów” i to was tak obraziło?
— Wasza książęca wysokość — odpowiedział Navail — przeciąga strunę. Takich, jak my, ludzi nie wolno zatrzymywać pogróżkami. Szliśmy z tobą, książę, jako wierni przyjaciele, dotąd, dopóki stąpaliśmy po drodze godnej szlachciców; obecnie jednak wkraczamy w granice spraw pana Żandry i jego zbirów. Żegnam cię, ekscelencyo!
— Żegnamy waszą książęcą wysokość! — powtórzył chór głosów.
Gonzaga zaczął się śmiać z goryczą.
— I ty także, Pejrolu! — zawołał widząc swego służalca, przeciskającego się między uciekającymi. — O, jakże ja was dobrze sądziłem, moi panowie! Wierni przyjaciele! Dokąd że idziecie? Czyż muszę wam mówić, że te drzwi prowadzą prosto do Bastylii?
Navail, który już był ujął za klamkę, nagle zatrzymał się i dotknął rękojeści szpady. Gonzaga śmiał się. Stał wciąż na miejscu z rękami skrzyżowanemi na piersiach, zimny i spokojny pośród tych wszystkich przerażonych twarzy.
— Czyż nic widzicie — ciągnął tymczasem pogardliwym tonem, — żem się tego po was spodziewał, po was, uczciwych szlachcicach? Czyż wam nie powiedziano, jakie stosunki łączą mnie dzisiaj z regentem? Czyż nie czujecie jak pomyślny dla mnie wiatr wieje od dworu? A tak silny, że jeżeli mnie przewróci, to was jeszcze prędzej, przedemną, przysięgam wam to! Jeśli dzień dzisiejszy jest ostatnim dniem mojej potęgi, nie będę sobie nie miał do wyrzucenia, gdyż dobrze użyję ostatnich chwil. Wasze nazwiska są na liście w biurze u p. Maszolta; powiem słowo jedno, a nazwiska te będą oznaczały wielkich panów lub też banitów.
— Ach, więc stoimy na szalkach wagi! — odezwał się słabym głosem Navail.
Inni słuchali w milczeniu.
— “Pójdziemy za tobą ekscelencyo!“ — powtarzaliście mi jeszcze wczoraj. — “Pójdziemy z ufnością, ślepo, odważnie!“ I przy pierw zym podmuchu burzy szukam napróżno między wami jednego chociaż wiernego żołnierza! Cóż wam się stało, wierni przyjaciele? Chcecie uciekać? O, nie jeszcze! Stanę tak aby każdemu uciekającemu wpakować w brzuch szpadę. Milcz kuzynie! — przerwał sobie Gonzaga, widząc, że Navail otworzył usta do mówienia. — Nie mam w tej chwili dość zimnej kiwi, aby słuchać twoich banialuków. Oddaliście się mnie wszyscy dobrowolnie i całkowicie; wziąłem was i nie puszczę. Cha, cha, cha! — zaśmiał się szyderczo, — może powiecie, że przechodzę granice moich praw do was? Możebyście chcieli, abym dla was wybierał umyślnie ścieżki do kroczenia, moi szlachetni przyjaciele? Odsyłacie mnie do p. Żandry. Cha cha, cha! Ty, Navailu coś żył ze mnie i przeze mnie przez tak długi czas! I wy wszyscy, niewolnicy, których kupiłem; sprzedaliście się sami!
Głos Gonzagi podnosił się coraz bardziej, oczy rzucały błyskawice.
— Mówicie, że to jest moja sprawa i chcecie, abym sam za nią odpowiadał? Przysięgam wam, moi cnotliwi przyjaciele, że to jest zarówno moja, jak i wasza sprawa; najważniejsza ze wszystkich i jedyna w tej chwili. Podałem wam część mego ciastka, a wyście je jedli z chciwością nie pytając czy nie jest zatrute! Uczepiliście się mnie, dlaczego? Aby wznieść się tak wysoko jak ja. A więc wchodźcie, do milion piorunów! Wchodźcie coraz wyżej, w górę! Kręci wam się w głowach? Wchodźcie ciągle, wyżej, choćby na szafot!
Słuchaczów przeszedł zimny dreszcz. Wszyscy utkwili wzrok w przerażająco szyderskiej twarzy Gonzagi.
Oriol pod którym tak drżały kolana, że za ledwie mógł ustać, powtórzył mimowoli ostatni wyraz księcia zbielałem! wargami:
— Szafot!
Gonzaga cisnął mu spojrzenie bezgranicznej pogardy.
— Dla ciebie, chamie, postronek!
Zwracając się do Navaila i innych skłonił się ironicznie:
— Ale wy, panowie wy szlachta....
Nie dokończył. Zaczął się przypatrywać każdemu ze złośliwym uśmiechem. Nagle twarz jego zmieniła się, ściągnął brwi ponuro i podszedł bliżej do towarzyszy.
— Dzisiaj wieczorem — mówił zniżywszy, głos, — ostatnia gra, ostatnie moje atuty. Czy chcecie grać ze mną, czy też wolicie, abym wam otworzył te drzwi — wskazał w stronę sieni gdzie stali żołnierze regenta — i wypuścił was.... na swobodę?
Zapanowała długa cisza. Wreszcie pierwszy przemówił Montobert:
— Co każesz czynić, wasza książęca wysokość?
— A ty kuzynie, Navailu?
— Niech wasza książęca wysokość rozkaże — odpowiedział ze spuszczonemi oczami.
Gonzaga uścisnął go za rękę, a potem zaczął znów głosem ojca, moralizującego niesforne dzieci.
— Szaleńcy jesteście! Dopłynęliście do portu i wahacie się zarzucić kotwicę. Słuchajcie mnie i czyńcie pokutę. Jakikolwiek będzie los bitwy, ja stoję na przodzie; jutro albo będziecie najpierwszymi w Paryżu albo obładowani, złotem i pełni nadziei w drodze do Hiszpanii! Tam czeka nas król Filip. W tej chwili — przez wał Gonzaga patrząc na zegarek — Lagarder. opuszcza Chatelet, aby iść do Bastylii, gdzie ma się spełnić ostatni akt dramatu.
— Ale nie pójdzie tam wprost — mówił dalej Gonzaga, — wyrok głosi że skazaniec winien odprawić pokutę na grobie Neversa. Mamy przeciwko sobie ligę, złożoną z dwóch kobiet i księdza, i tu nic nie pomogą wasze szpady. Trzecia kobieta, dona Kruz, buja między dwoma obozami, tak mi się przynajmniej zdaje. Chciałoby się jej zostać wielką damą, ale nie chce, żeby się stało jakie nieszczęście jej przyjaciółce. Biedne narzędzie, zostanie złamane! Tamte dwie kobiety to księżna Gonzaga i jej mniemana córka Aurora. Nie przeszkodziłem temu spiskowi, gdyż tym sposobem łatwiej dostanę Aurorę, o którą mi chodzi. A spisek taki: Matka, córka i ksiądz będą oczekiwać na Lagardera w kościele Sant-Magloire; córka przybrała strój panny młodej. Odgadujecie zapewne, o co chodzi w tej całej kpmedyi: natychmiast po ślubie dziewica-wdowa rzuci się do nóg regenta, błagając o ułaskawienie jej męża. Otóż nie trzeba do tego dopuście. To jest pierwsza połowa naszego zadania.
— Nic trudnego — rzekł Montobert — trzeba przeszkodzić odegraniu tej komedyi.
— Bądźcie tam wszyscy i brońcie wstępu do kościoła. Przypuśćmy że nam się nie powiedzie i że będziemy musieli uciekać. Nic to! Upewniam was, że dosyć mam złota, aby dla was wszystkich starczyło, a od króla mam rozkaz który otworzy nam wszystkie rogatki.
To mówiąc rozwinął dyplom i pokazał pod pis sekretarza królewskiego.
— Ale mi chodzi jeszcze o coś więcej — ciągnął dalej: — musimy uprowadzić z sobą żywy okup, zakładnika.
— Aurorę de Nevers?
— Między wami a nią będą tylko drzwi kościoła.
— Ale poza temi drzwiami — rzekł Montobert — w razie odwrócenia się naszej szansy pewnie Lagarder?
— Tak, ale i ja naprzeciw Lagardera! — wyrzekł uroczyście Gonzaga.
I gwałtownym niebem ujął za szpadę.
— Nastała chwila odwołania się do broni! Moja szpada warta jego, panowie! Umoczona była we krwi Neversa!
Pejrol odwrócił głowę. To głośne wyznanie dowodziło, że pan jego spalił za sobą okręty. Wtem usłyszano jakiś hałas od strony sieni i głosy woźnych:
— Książę regent! Regent! Gonzaga otworzył drzwi biblioteki.
— Panowie — rzekł, ściskając najbliżej stojących za ręce, z zimną krwią — w przeciągu pół godziny wszystko się skończy. Jeżeli rzeczy pójdą pomyślnie, nie będziecie nic więcej mieli do zrobienia, jak przeszkodzić skazańcowi i jego eskorcie wejścia do kościoła. W razie potrzeby, krzyknijcie: “Świętokradztwo!“ Ten wyraz zawsze wywołuje wielkie wrażenie. Jeżeliby zaś sprawy szły źle, pamiętajcie na to: z cmentarza gdzie macie czekać na mnie, widać wyraźnie okna mojej wielkiej sali, prawda? Otóż nie spuszczajcie ich z oczu. Gdy zobaczycie w nich światło pochodni podnoszące się i zniżające trzy razy, raz po razie, atakujcie drzwi kościoła, wyważcie je! Natychmiast po sygnale będę między wami. Zgoda?
— Zgoda — odpowiedzieli.
— Pejrol zna drogę na cmentarz przez ogrody pałacowe, idźcie za nim panowie.
Wszyscy wyszli. Gonzaga został sam. Otarł kroplisty pot z czoła.
— Człowiek czy szatan — zgrzytnął zębami — ten Lagarder musi zginąć!




W pustym, zimnym oświeconym jednym kagankiem kościele Saint-Magloire, księżna Gonzaga trzymała za ręce swą córkę ubraną w bieli w welonie i z koroną kwiatów pomarańczowych na głowie. Ksiądz ubrany był w szaty kościelne. Dona Kruz, klęcząc modliła się. Nieco dalej od tej grupy, w ciemnościach stali trzej mężowie uzbrojeni.
Z wybiciem godziny ósmej na wieży kościelnej rozległ się żałobny głos dzwonu z kaplicy więziennej Chateletu, oznajmujący wyjście więźnia.
W księżnie zamarło serce. Spojrzała na bladą, jak posąg z marmuru, Aurorę.
— Już czas, matuchno — odezwała się panna młoda ze smutnym uśmiechem.
Księżna pocałowała ją w czoło.
— Musimy się rozłączyć — westchnęła — ja wiem. Ale tak mi ciężko stąd odejść! Wydaje mi się, że gdy cię trzymam za rękę, nie grozi ci nic złego.
— Pani — rzekła dona Kruz, — będziemy, nad nią czuwali. Markiz de Chaverny przysiągł umrzeć w jej obronie!
— Nie bój się — mruknął jeden z trzech uzbrojonych mężów. — Ta dzierlatka nawet nie wspomniała o nas, kochanku!
Księżna podeszła do nich.
— Wasza miłość! — zawołał Gaskończyk, uprzedzając jej słowa. — Ten mały szlachcic jest wcielonym dyabłem, gdy chce, i będzie walczył na oczach swej ukochanej. Ręko boska! A my, to kociątko Paspoal i ja, damy się zabić za Lagardera. To już niema co! Nie bój się! Niech wasza miłość idzie do swoich interesów.

VIII.
UMARŁY MÓWI.

Wielka sala w pałacu Gonzagi jaśniała tysiącem świateł. Na dziedzińcu słychać było rżenie koni husaryi sabaudzkiej; w sieniach mnóstwo gwardzistów francuskich. Markiz Bonivet trzyma straż nad wszystkiemi wejściami. Wszystko to było z rozkazu regenta, który chciał tej uroczystości familijnej nadać jak najwięcej świetności i powagi.
Miejsca pod estradą zajęte były przez to same osoby, co poza wczoraj. Tylko poza fotelem pana Lamoignon ustawiony był rodzaj tronu dla regenta, otaczali go różni dygnitarze państwa.
Kiedy weszła księżna wskazano jej miejsce obok kardynała Bissy, siedzącego po prawej stronie prezydującego.
Książę Gonzaga usiadł przed stolikiem, oświeconym dwiema pochodniami, prawie w tem samem miejscu, gdzie parę dni temu siedziała jego żona. Tym sposobem zwrócony był tyłem do drzwi, zakrytych portyerą, przez które wsunął się był na pierwsze zebranie garbus a wprost twarzy miał okna, wychodzące na cmentarz Saint-Magloire. Ukryte za draperyą drzwi, o których nikt nie miał pojęcia, nie były obstawione strażą.
Nie potrzebujemy dodawać, że wszystkie ślady handlowych urządzeń, które tak szpeciły tę salę, znikły najzupełniej pod różnymi obrazami, draperyami i przybraniem z kwiatów.
Książę Gonzaga, który wszedł przed przybyciem żony, złożył głęboki ukłon przed prezydującym i całem zgromadzeniem. Regent odpowiedział mu przyjacielskiem skinieniem głowy.
Na spotkanie księżny podszedł ku drzwiom hrabia Tuluzy, syn Ludwika XIV. Sam regent również zrobił kilka kroków ku niej i ucałował z szacunkiem jej rękę.
— Wasza królewska wysokość nie raczyłeś mię przyjąć dzisiaj — rzekła księżna z wymówką. Książę Orleański podniósł na nią zdziwione spojrzenie. Gonzaga śledził ich z pod oka udając, iż cały zajęty jest porządkowaniem papierów na stole, pomiędzy któremi znajdował się gruby zwój pergaminu z trzema wiszącemi pieczęciami.
— Wasza królewska wysokość — dodała jeszcze księżna — nie raczył również zwrócić uwagi na posłane pismo....
— Jakie pismo? — zapytał cicho regent.
Wzrok księżny zwrócił się momowoli ku jej mężowi.
— Mój list widocznie musiał być przejęty — zaczęła.
— Pani — przerwał jej regent — nic się jeszcze nie stało; wszystko jest tak jak było, więc tylko działaj bez trwogi, odważnie i wedle godności twego sumienia. Między tobą pani, a mną nikt już nie ośmieli się stanąć.
Potem podnosząc głos, powiedział:
— Księżno, dziś wielki jest dzień dla ciebie. Godzina zemsty wybiła: zabójca Neversa ma umrzeć!
— Ach, gdyby wasza królewska wysokość — zaczęła księżna — otrzymał był mój list...
Regent odprowadził ją do fotelu.
— Wszystko, czego pani zażądasz — przerwał jej szeptem — wszystko wypełnię.... Pa nowie, zajmijcie miejsca! — dodał na głos.
Kiedy regent siadał na swoim fotelu prezydujący Lamoignon szepnął mu kilka słów do ucha.
— Przedewszystkiem forma — odpowiedział mu regent — jestem zwolennikiem formy i lubię jak wszystko odbywa się podług formy; a poza tem, mam nadzieję, iż powitamy nareszcie prawdziwą dziedziczkę Neversa.
Na skinienie jego królewskiej wysokości zaczęto obrady. Prezydujący dał głos księciu Gonzadze.
I stała się rzecz dziwna: wiatr dął z południa, tak, że od czasu do czasu dochodził tutaj żałosny głos dzwonu więziennego i zdawało się że idzie z przedpokoju. Słychać też było wyraźnie hałas i wrzaski tłumu, gromadzącego się na ulicach na głos dzwonu. W chwili, gdy Gonzaga podniósł się, aby mówić, dzwon jęczał tak głośno, że książę musiał przeczekać chwil kilka.
— Wasza królewska wysokość i wy, panowie! — zaczął Gonzaga. — Życie moje było zawsze jawne. Głuche i skryte zawiści ścigały mię zawsze. Nie zwalczam ich nigdy gdyż brak mi odpowiedniej broni: podstępu i przebiegłości. Widzieliście mnie wszyscy, z jaką gorliwością szukałem prawdy. Przyznaję, że ta piękna gorliwość już we mnie ostygła. Zmęczony bowiem jestem gwałtownością oskarżeń, jakie wciąż rosną w ukryciu przeciwko mnie. Zmęczyło już mnie spotykanie na każdym kroku ślepego podejrzenia lub podłej potwarzy. Przedstawiłem wam, panowie, przed paru dniami prawdziwą dziedziczkę Neversa i dotąd twierdzę, że ona jest prawdziwą dziedziczką Neversa. Ńapróżno szukam jej tutaj na miejscu, które powinna zajmować. Ale co mi po tem! Niechaj przychodzi, lub nie przychodzi! Wasza królewska wysokość wie, że dzisiaj rano zrzekłem się opieki nad nią. Jedyną moją troską obecnie, to przekonanie was dowodnie po czyjej stronie stała dobra wola, honor, szlachetność duszy w tej całej sprawie.
Wziął ze stołu zwój pergaminu i mówił, trzymając go w ręku:
— Przynoszę dowód, wymagany przez samą księżnę: kartki wydarte z aktów kaplicy Kajlusów. Dowód jest tu, pod tą potrójną pieczęcią. Niechże więc i księżna pani złoży obok nich swoje dowody.
Usiadł z całym spokojem, ukłoniwszy się przedtem całemu zgromadzeniu. Tu i owdzie słyszeć się dały jakieś szepty. Gonzaga nie miał już takich gorących stronników, jak poprzednim razem. Ale pocóż mu to? Czyż nie składa niezaprzeczonych dowodów swej prawości?
— Czekamy — szepnął regent prezydującemu — na odpowiedź księżny.
— Gdyby wasza książęca wysokość raczyła mi powierzyć swoje dowody — odezwał się kardynał Bissy do księżny.
Na to wdowa po Neversie powstała z miejsca.
— Ekscelencyo — rzekła — ja mam moją córkę, mam dowody jej urodzenia. Spójrzcie tylko na mnie, wy wszyscy, którzy widzieliście łzy moje, po radosnej twarzy mojej poznacie, żem odzyskała me dziecko.
— Dowody, o których mówisz księżna... — zaczął prezydujący.
— Dowody te będą przedstawione szanownemu zgromadzeniu — przerwała księżna — jeżeli tylko jego królewska wysokość raczy łaskawie spełnić prośbę, jaką mu dzisiaj wdowa po Neversie najpokorniej przedstawiła.
— Wdowa po Neversie — odpowiedział regent zdziwiony — nie przedstawiała mi dzisiaj żadnej prośby!
Księżna zwróciła swój wzrok na Gonzagę.
— Przyjaźń jest cenną i piękną rzeczą — rzekła. — Od kilku dni wszyscy, życzliwi mi, powtarzają nieustannie: “Nie oskarżaj swego męża, nie oskarżaj swego męża!” To znaczy że księcia Gonzagę otacza nieprzebyty wał najwyższej przyjaźni i tknąć go nie wolno. Ja tez nie oskarżam i teraz nikogo, ale muszę wyznać iż dzisiaj przesłałam na piśmie waszej królewskiej wysokości najpokorniejsze błagania, a czyjaś ręka nie dopuściła mego listu do celu.
Na ustach Gonzagi błąkał się spokojny, obojętny uśmiech.
— O co prosiłaś księżno! — zapytał regent.
— Błagałam w imię innej przyjaźni. Nie oskarżałam nikogo, tylko mówiłam waszej królewskiej wysokości, że publiczna pokuta na grobie nie wystarcza.
Twarz Gonzagi zmieniła się.
— Prosiłam zatem waszej królewskiej wysokości, aby ta pokuta była i większa i godniejsza i dotkliwszą. Błagałam, aby wasza królewska wysokość raczył rozkazać, iżby stawiono zabójcę tutaj, w pałacu Neversa przed nami wszystkimi, i żeby on na klęczkach przed obliczem głowy państwa i całego tego świetnego zgromadzenia wysłuchał wyroku.
Gonzaga przymknął powieki, aby nie zdradzić wściekłości, tryskającej z oczu. Księżna kłamała, dobrze o tem wiedział Gonzaga, ponieważ dotąd miał w kieszeni jej list do regenta. W liście tym księżna ręczyła swoim honorem, ale to wszystko. Więc na co to kłamstwo. Co się kryje poza tym bezczelnym podstępem? Po raz pierwszy w życiu uczuł Gonzaga w swoich żyłach zimny dreszcz, jaki sprowadza nieznane a straszne niebezpieczeństwo. Czuł pod nogami grunt podminowany, mogący lada chwila wybuchnąć. Ale nie wiedział, co trzeba robić aby uniknąć wybuchu. Jak stanąć? Najmniejszy ruch mógł go zdradzić.
Czuł że w tej chwili wszystkie spojrzenia skierowane były na niego. Potężnym wysiłkiem woli zachował pozorny spokój. I czekał.
— To całkiem rzecz niepotrzebna.... — bąknął prezydujący.
Gonzaga rad byłby go uściskać.
— Jakie księżna pani raczyłaby nam dać motywy.... — zaczął kardynał.
— Zwracam się do jego królewskiej wysokości — przerwała księżna. — Sprawiedliwość dwadzieścia lat zwlekała z wyszukaniem zabójcy Neversa, więc sprawiedliwość dłużną jest tej ofierze która tyle czasu czekała na zemstę. Córka moja, panna de Nevers, jedynie po takiem publicznem i zupełnem zadośćuczynieniu może wejść w progi tego domu. Niechaj też i dziadowie nasi, zamknięci w ramach portretów familijnych surowem okiem spojrzą na winowajcę pokonanego i upokorzonego!
Zaległa cisza. Prezydujący Lamoignon kręcił głową na znak odmowy.
Regent nic jeszcze nie wyrzekł zamyślił się dłużej.
A Gonzaga męczył się pytaniem:
— Czego się ona spodziewa od tego człowieka w tym domu?
Zimny pot wystąpił mu na czoło. Zaczął żałować nieobecności swych stronników.
— Chciałbym wiedzieć jakie jest w tym względzie zdanie księcia Gonzagi — zapytał go nagle książę Orleański.
Gonzaga rozchylił usta w obojętnym uśmiechu.
— Gdybym miał zdanie! — odrzekł — ale jakież mogę mieć zdanie o takim dziwacznym kaprysie? Wyglądałoby na to, iż odmawiam księżnie. Tymczasem ja nie widzę ani korzyści ani szkody w przychyleniu się do jej prośby, jedynie tylko opóźnienie egzekucyi.
— Nie będzie opóźniona — przerwała żywo księżna.
— A czy pani wiesz, gdzie znaleźć w tej chwili skazanego? — zapytał regent.
— Wasza królewska wysokość! — protestował prezydujący.
— Wykraczając nieco przeciwko formie — odrzekł sucho regent — możnaby nieraz zrobić jakieś zastrzeżenie.
Zamiast odpowiedzi księżna wskazała na okna, poza któremi rozlegały się głuche wrzaski tłuszczy.
— Tak, skazaniec musi być niedaleko — potwierdził kardynał.
Regent skinął na markiza Bonivet i szepnął mu kilka słów na ucho. Bonivet wyszedł. Księżna usiadła na swojem miejscu. Gonzaga wodził okiem po zgromadzeniu. Pomimo panowania nad sobą drżały mu wargi, krew napływała do głowy. Po chwili usłyszano z przedpokoju chrzęst zbroi. Wszystkie spojrzenia zwróciły się ku drzwiom z najwyższą ciekawością.
Wreszcie drzwi się rozwarły i, otoczony żołnierzami wszedł Lagarder piękny jak Chrystus, ze skrępowanemi na piersiach rękami.
W ogromnej sali rozległ się cichy szmer.
Regent nie spuszczał z oczu Gonzagi, który siedział bez ruchu.
Przyprowadzono Lagardera przed stół prezydującego. Idący tuż za skazanym pisarz trybunału rozwinął pergamin i na rozkaz regenta zaczął pytać:
....Z mocy dowodów i zeznań świadków, trybunał kryminalny skazuje imci pana Henryka Lagardera, mianującego się kawalerem-rycerzem, za zabójstwo spełnione na osobie potężnego i miłościwego księcia Filipa de Nevers na: 1-o publiczną pokutę ucięcia mieczem prawicy na grobie wyżej wymienionego księcia i pana, Filipa de Nevers, na cmentarzu parafii Saint-Magloire; 2-o ścięcie głowy imci pana Lagardera przez kata na podwórcu kaźni w Bastylii itd.”
Skończywszy czytanie, pisarz trybunału przeszedł do żołnierzy.
— Czyś już zadowoloną, księżno? — zapytał regent księżnej Gonzagi.
Wówczas wdowa po Neversie wstała gwałtownie i, zwracając się do Lagardera zawołała w najwyższem uniesieniu:
— Mów, Henryku! Mów, synu mój!
Po całem zgromadzeniu przeleciała jakby iskra elektryczna. Rozumiano, że stanie się coś nieoczekiwanego, niesłychanego. Regent powstał z miejsca. Krew napłynęła mu do bladych policzków.
— Ty drżysz trwożnie, Filipie? — zapytał nie spuszczając z oczu Gonzagi.
— Nie, na rany Boskie! Nic! Ani dziś, ani nigdy!
Regent zwrócił się do Lagardera:
— Mów! — rozkazał.
— Wasza królewska wysokość — zaczął skazany głosem spokojnym i nad wyraz dźwięcznym — wyrok skazujący mnie na śmierć, jest nieodwołalny. Wasza królewska wysokość nawet niema prawa uczynić łaski, i ja nie chcę łaski. Ale wasza ekscelencya ma obowiązek uczynić sprawiedliwość i ja chcę sprawiedliwości!
Wszystkie obecne siwe głowy najszanowniejszych dygnitarzy państwa podniosły się i zwróciły z podziwem na mówiącego. Pan Lamoignon wzruszony, mimo własnej woli, więcej, niż ktokolwiek, szepnął prawie bezwiednie:
— Jedynie przyznanie się do winy zbrodniarza może zmienić wyrok trybunału kryminalnego.
— Zbrodniarz przyzna się sam do winy — odpowiedział Lagarder z mocą.
— A więc się spiesz, przyjacielu! — rzekł regent. — Mnie pilno.
— Mnie także, ekscelencyo. Ale muszę tylko dodać jeszcze, że wszystko, co tylko obiecuję, zawsze spełniam. Przysiągłem ze oddam księżnie Gonzaga jej córka, którą mi mąż jej niegdyś powierzył, i dotrzymałem przysięgi. Przysięgłem iż oddam się sam w ręce sprawiedliwości w przeciągu dwudziestu czterech godzin i o naznaczonej godzinie złożyłem broń.
— To prawda — rzekł regent. — Ja też patrzyłem na ciebie.... i na innych.
Gonzaga zgrzytnął zębami.
— A więc i regent sam był w tym spisku — pomyślał w duchu.
— Po raz trzeci przysięgłem — ciągnął Lagarder, — iż wykażę moją niewinność przed wszystkimi i wykryję prawdziwego winowajcę i oto jestem, chcę dotrzymać tej ostatniej przysięgi.
Gonzaga wciąż trzymał w ręku swój pergamin z pieczęciami z różowego wosku. Była to cała jego broń i tarcza.
— Wasza królewska wysokość! — rzekł szorstko — zdaje mi się, że ta komedya trwa zbyt długo.
— A mnie się zdaje — rzekł sucho regent — że ciebie jeszcze dotąd nie oskarżono.
— Oskarżenie z ust tego waryata? — rzucił Gonzaga z pogardą.
— Waryat ten ma umrzeć — rzekł surowo regent. — Słowa umierającego są święte.
— Jeżeli wasza królewska wysokość nie wie jeszcze ile są warte jego słowa, zamilknę. wybuchnął Gonzaga. — Ale ostrzegam że my wszyscy wielcy, potężni panowie’, książęta, królowie zasiadamy często na tronach o chwiejących się podstawach. Zgubny i niebezpieczny dajesz dzisiaj wasza królewska wysokość przykład. Znosić, żeby taki nędznik....
Lagarder obrócił się wolno ku niemu.
— Znieść, żeby taki nędznik — ciągnął Gonzaga — ośmielił się stanąć naprzeciw mnie księcia krwi, bez świadków, bez dowodów....
Lagarder postąpił parę kroków ku niemu i rzekł:
— Mam i świadków i dowody.
— Gdzież ci świadkowie? — zawołał Gonzaga, rzuciwszy okiem po sali.
— Nie szukaj ich daleko — odpowiedział skazaniec — dwóch ich jest tylko. Jeden z nich to ty sam, książę Gonzaga!
Gonzaga usiłował uśmiechnąć się z wyrazem politowania; ale usta w wysiłku tym skrzywiły się tylko konwulsyjnie.
— Drugi z moich świadków — ciągnął Lagarder, obrzucając księcia wzrokiem zimnym i niewzruszonym — spoczywa w grobie!
— Ci co są w grobie, nie mówią — rzekł Gonzaga.
— Gdy Bóg zechce przemówią! — odpowie dział Lagarder.
Dokoła nich panowała zupełna cisza; cisza która zdawała się mrozić wszystkie serca. Poważny przenikający do głębi duszy głos Lagardera, poruszył fibrami serca każdego z obecnych. Szlachetna piękność jego bladej twarzy nakazywała szacunek, powstrzymywała żartobliwość. Lękano się tego wzroku, pod którym, wił się Gonzaga. Każdy z obecnych doznawał uczucia niewytłómaczonego jakiegoś przerażenia podczas walki tych dwóch ludzi. Słuchano ich z zapartym oddechem, z wytrzeszczonemi oczami, z nadstawionemi uszami.
— Wskazałem moich świadków — zaczął Lagarder — umarły przemówi, przysięgam na to. Co do dowodów one są w twoich rękach, panie Gonzaga. Niewinność moja kryje się tam w tej kopercie po trzykroć zapieczętowanej. Tyś sam książę zdobył ten pergamin na własną twoją zgubę i już nie możesz go usunąć, on należy już do sprawiedliwości. Ażeby zdobyć tą broń, która ugodzi w samego ciebie, wszedłeś jak złodziej, nocą do mego mieszkania; wyłamałeś zamek w drzwiach i rozbiłeś skrzynkę w której kryłem te pergaminy, ty książę Gonzaga.
— Wasza królewska wysokość — zwrócił się Włoch do regenta z pianą na ustach, — rozkażcie milczeć temu szaleńcowi.
— Brońcie się, książę — wołał Lagarder, zamiast prosić aby mi usta zamknięto! Nam obydwom wolno mówić, tak samo tobie mnie gdyż pomiędzy nami jest śmierć, a jego królewska wysokość powiedział że “słowa umierającego są święte.“
Gonzaga chwycił machinalnie pergamin, który przed chwilą położył przed sobą.
— Tam jest prawda! — wołał Lagarder, wskazując ruchem głowy na kopertę. — Złam pieczęcie! Już czas!.... No, złamże! Dlaczego tak drżysz książę Gonzaga? Przecież to tylko kartka pergaminu: akt urodzenia panny de Nevers.
— Złam pieczęcie! — rozkazał regent.
Ręce Gonzagi trzęsły się: trzymał wciąż pergamin, ale nie miał odwagi odpieczętować koperty. Lagarder postąpił ku niemu krokiem bliżej. Źrenice jego oczu świeciły, jak ostrze stalowe.
— Aaa! Panie książę! Domyślasz się więc że tam jest coś więcej, nieprawdaż? — zapytał zniżając głos. — Ja ci powiem, co tam jest: na odwrotnej stronie kartki pergaminowej napisane jest krwią kilka tylko wyrazów, mowa umarłego. Oto, jak przemawiają ci, co są w grobie!
Gonzaga zadrżał całem ciałem. Oczy zaszły mu krwią. Głos Lagardera dźwięczał ponuro wśród grobowej ciszy i głębokiego wzruszenia słuchaczów.
— Bóg chciał, aby dopiero po osiemnastu latach rozerwano, kryjącą prawdę, zasłonę. Bóg nic chciał, aby głos mściciela odezwał się w pustyni i zamarł przez nikogo nieusłyszany. I oto zebrał tutaj najprzedniejszych w królestwie pod przewodnictwem głowy państwa i pozwolił mi mówić. Słuchajcie szlachetni panowie jak było: Staliśmy obaj z Neversem w nocy pod zamkiem Kajlusów. Było to na godzinę przed fatalną bitwą. Nevers widział zbliżające się w oddali cienie zabójców. Zaczął się modlić; a potem na kartce pergaminu, będącym aktem urodzin córki, piórem, umaczanem we krwi własnej, skreślił kilka wyrazów, które przepowiadały z góry zbrodnię i nazwisko zabójcy.
Gonzaga niepostrzeżenie posuwał się ku końcowi stołu, trzymając w pokurczonej dłoni kopertę, która go paliła. Zbliżywszy się do ostatniej pochodni, wziął ją do ręki, podniósł w górę i opuścił trzy razy raz po raz, nie odwracając oczu od Lagardera. Był to umówiony z przyjaciółmi sygnał.
— Patrzcie! — szepnął kardynał Bissy do pana Mortemarta. — On traci zmysły!
Wszyscy inni milczeli z bijącem sercem.
— Nazwisko zabójcy jest tam w tej kopercie! — ciągnął dalej Lagarder, usiłując skrępowanemi rękami wskazać pergamin. — Prawdziwe jego nazwisko, litera po literze. Zerwij pieczęcie, niechaj umarły przemówi!
Gonzaga rzucił na sędziów obłąkane spojrzenie. Bonivet i dwaj gwardziści mimowoli podeszli kilka kroków bliżej ku księciu.
Gonzaga stanął tyłem do pochodni; drżącą, rękę, trzymającą kopertę, ukrył za siebie i nieznacznie zbliżył do płomienia. Ogień objął w jednej chwili cenny pergamin. Lagarder patrzył na to z tryumfującą miną, wołając:
— Przeczytaj! Przeczytaj głośno! Niechaj się wszyscy dowiedzą: czy tam jest moje nazwisko, czy twoje!
Spalił kopertę! — krzyknęło kilka głosów. Kopertę, która ukrywała nazwisko zabójcy!
Lagarder wskazując na dymiące spalonego pergaminu, rzekł:
— Umarły przemówił.
— Co tam było napisane? — zapytał regent wzruszony nad wyraz. Powiedz uwierzymy ci wszyscy, bo tamten człowiek zgubił się sam.
— Nic nie było! — odpowiedział Lagarder.
Wszystkich obecnych ogarnęło najwyższe zdumienie.
— Nic! — powtórzył Lagarder dobitnie. — Nic, czy słyszysz, panie Gonzaga? Użyłem podstępu, a twoje zbrukane sumienie zatrzęsło się w tych sidłach. I spaliłeś pergamin, którym ci zagroziłem, jako obciążającem świadectwem. Ale nie! Nie było tam tego nazwiska tylkoś je teraz sam własnoręcznie wypisał. Oto głos umarłego: umarły przemówił.
— Umarły przemówił! — powtórzyło głucho całe zgromadzenie.
— Usiłując zniszczyć ten dowód zbrodniarz zdradził się sam.
— Jest więc przyznanie się do winy prawdziwego winowajcy! — rzekł prezydujący Lamoignon. — Wyrok trybunału kryminalnego zatem może być zniesiony.
Regent, którego dławiło straszne oburzenie milczał dotychczas. Wtem nagle zawołał:
— Zabójca! Zabójca! Aresztować go!
Szybszy, niż błyskawica, Gonzaga, wyciągnął szpadę. Jednym skokiem znalazł się przed regentem i wściekłym ruchem wymierzył cios w piersi Lagardera który zachwiał się, wydając lekki okrzyk. Księżna podtrzymała go swojem ramieniem.
— Nie będziesz się cieszył zwycięstwem! — zgrzytnął przez zęby Gonzaga.
Potem odwrócił się i jak rozwścieczony byk, rzucił się na zagradzających mu drogę. Powalił na ziemię pana Bonivet, roztrącił dwóch jego gwardzistów i odpychał natarcie kilku wyciągniętych przeciw niemu szpad. I broniąc się tak, Gonzaga cofał się wciąż ku dawnemu swemu miejscu, ku portyerze. W chwili, kiedy żołnierze już już go mieli dosięgnąć nagle portyera rozchyliła się i Gonzaga zniknął po za nią w ciemnościach korytarzy. Po chwili usłyszano odgłos zatrzaskujących się drzwi.
Lagarder rozumiał manewr Gonzagi, znał to skryte wyjście, sam zeń korzystał jako garbus, na pierwszem zebraniu familijnem. Błysnęła mu myśl gonić uciekającego; miał już wolne ręce. Cios Gonzagi rozciął krępujące więzy, raniąc go bardzo lekko. Czekał jednak na rozkaz regenta. Gdy w tem rozległ się w sali zdyszany, zrozpaczony głos:
— Na pomoc! Na pomoc!
I dona Kruz, w ubraniu w nieładzie, padła u nóg księżny.
— Moja córka! Co się stało mojej córce?
— Zbrojni ludzie.. na cmentarzu — mówiła bez tchu gitanita — dobijając się do kościoła.. wyważają drzwi.. Chcą porwać!..
W sali powstał hałas nie do opisania; lecz ponad wszystko zapanował głos donośny i dźwięczny:
— Szpady! Na miłość Boga, szpady!
Regent wyjął z pochwy swoją szpadę i włożył ją w rękę Lagardera.
— Dzięki ci, wasza królewska wysokość! rzekł z wdzięcznością rycerz. — A teraz otwórzcie okno i krzyknijcie strażom, by mi nikt nie przeszkadzał, gdyż biada temu, kto mi drogę zastąpi!
I ucałowawszy szpadę, wzniósł ją, błyszczą cą, ponad głowę i zniknął jak nadziemskie widmo.

IX.
PUBLICZNA POKUTA.

Na cmentarzu Saint-Magloire było pusto i ciemno. Dochodziły tu tylko szmery tłumów, czekających na ulicy, poza ogrodzeniem cmentarza, na obiecane widowisko publicznej pokuty skazańca, to jest ucięcia przez kata mieczem prawej ręki zabójcy Neversa na grobie ofiary.
Po prawej stronie od pogrzebowej kaplicy znajdowała się mały placyk, otoczony staremi drzewami. Tam więc, ukryci w zaroślach, przyjaciele Gonzagi, czekali na wodza. W pobliżu nich stały poprzywiązywane do drzew okulbaczone konie. Navail wciąż miał ukrytą głowę w dłoniach; Noce i Choisy z ponuremi twarzami stali w milczeniu pod wspaniałym cyprysem Oriol siedział na trawie, ciężko wzdychając; Pejrol, Montobert i Taranne rozmawiali między sobą cichym głosem.
Co to znaczy? Czas upływał, zegar na koście le Saint-Magloire oddawna już wydzwonił godzinę, w której miała się odbyć ceremonia publicznej pokuty skazanego. O godzinie dziewiątej miała paść głowa Lagardera pod toporem kata w Bastylii. Czemu ta zwłoka?
Pejrol, Montobert i Taranne nie spuszczali z oczu okien wielkiej sali pałacu Gonzagi.
Niedaleko od tej grupy, poza drzwiami kościoła stała — jak wiemy — druga grupa ludzi. Spowiednik księżny Gonzagi stał przy ołtarzu; Aurora klęczała ciągle, modląc się żarliwie; Kokardas i Paspoal stali po obu stronach drzwi bez poruszenia, z gołemi szpadami w ręku; Chaverny i dona Kruz szeptali z sobą poważnie.
Kilka razy zdawało się Kodardasowi i Paspoalowi, iż słyszą na cmentarzu jakieś podejrzane szmery, ale, patrząc przez zakratowane okienko we drzwiach, nic dostrzedz nie mogli.
Nagle obaj fechmistrze zadrżeli. Chaverny i dona Kruz przestali rozmawiać.
— Maryo, Matko Boża! — szepnęła głośniej Aurora — ulituj się nad nami!
Hałas stawał się coraz wyraźniejszy i co raz bliższy. Przed chwilą bowiem Pejrol, wpatrzony w okna pałacu, zawołał na towarzyszów.
— Panowie! Baczność.
I wszyscy ujrzeli światło pochodni, podnoszące się zniżające się trzy razy raz po raz. Był to sygnał do atakowania kościoła. Nikt z nich o tem nie wątpił, a jednak widoczne było wahanie między nimi.
Nie przypuszczali, aby mogło dojść do tej ostateczności. A gdy już doszło, nie czuli ochoty spełnienia jej.
Gonzaga igrał z nimi; chciał zanitować łańcuch, który jej rzucił na szyję.
— No! — rzekł wreszcie Navail. — Przecież to tylko porwanie!
— A nasze konie są w pogotowiu — dodał Noce.
— Ostatecznie przez takie głupstwo nie stracimy honoru — pocieszał Choisy.
— A więc naprzód! — zawołał Taranne. — Trzeba, aby książę zastał nas przy robocie!
I nastąpiła chwila, w której dona Kruz wybiegła z kościoła podziemnem wyjściem aby wezwać pomocy.
Montobert i Taranne trzymali każdy po żelaznym drągu w ręku. Wszyscy naraz rzucili się ku drzwiom. Po pierwszem natarciu drzwi ustąpiły, ale poza niemi stała trudniejsza przeszkoda: trzy gołe szpady.
Jednocześnie od strony pałacu Gonzagi rozległ się jakiś hałas.
Navail ranił Chaverny’ego. Młody markiz upadł na jedno kolano, chwytając się za piersi. Poznawszy go, Navail cofnął się, odrzucając precz swoją szpadę.
Wtem zakotłowało się coś na cmentarzu. Istny huragan! W ciemnościach rozległ się krzyk umierającego Pejrola. Montobert charczał z podciętem gardłem; Taranne, wypuściwszy broń, padł z rozkrzyżowanemi rękami na ziemię. I to wszystko sprawił jeden tylko człowiek ze szpadą w ręku. Głos jego dźwięczał donośnie wśród ciszy i ciemności:
— Niechaj wszyscy ci, którzy nie są współnikami zabójcy Filipa Gonzagi, usuną się z drogi!
Nie było odpowiedzi, ale wiele ludzkich cieni umykało w różnych kierunkach. Jednocześnie dał się słyszeć tentent kilku galopujących koni.
Lagarder, wpadając, jak zwycięski archanioł, do kościoła, spostrzegł leżącego na ziemi Chaverny’ego.
— Umarł? — zawołał.
— Jeszcze nie, jeżeli łaska — odpowiedział markiz. — Tam do kata, kawalerze! Toć z was istny piorun! Dyabeł w was chyba siedzi.
Lagarder uściskał go, a potem podał rękę dwum fechmstrzom. W chwilkę później trzymał Aurorę w objęciach.
— Do pałacu! — krzyknął nagle Lagarder jeszcze nie koniec. Zapalcie pochodnie! Nastała chwila, na którą czekałem lat osiemnaście! Czy słyszysz mnie, Neversie, mnie twego mściciela? I czy widzisz?




Wypadłszy z pałacu, Gonzaga napotkał na drodze swojej przeszkodę, o której nie myślał: tłum. Jeden tylko Lagarder umiał jak strzała przebijać się przez taką gęstwinę ludzi. Gonzaga musiał ją okrążać, czem nadłożył drogi wskutek tego Lagarder przybył pierwszy na cmentarz i tam już zdołał się rozprawie ze sprzymierzeńcami Gonzagi.




Noc była tak ciemna, że oczy Gonzagi, oślepione blaskiem świateł w pałacu długo nie mogły się oswoić z ciemnością. Każdy pień drzewa wydawał mu się ludzką postacią.
— Hola, Pejrolu! — zawołał przyciszonym głosem. — Czy już wszystko skończone?
Nikt nie odpowiedział. Gonzaga dotknął końcem szpady ciemną postać, którą wziął za Pejrola. Był to martwy pień spróchniałego cyprysu.
— Niema nikogo? Czyżby odjechali bezemnie?
Wydawało mu się, że ktoś odpowiedział: nie; ale nie był pewny.
Tymczasem od strony pałacu dał się słyszeć głuchy szmer głosów ludzkich. Z ust Gonzagi wybiegło przekleństwo.
— Muszę wiedzieć napewno! — zawołał, kierując się ku kościołowi.
Ale jakaś ciemna postać z gołą szpadą w ręku zastąpiła mu drogę.
— Gdzie oni są? — zapytał Gonzaga. — Pejrol? Gdzie tamci?
Szabla nieznajomego wskazała na schody kościoła:
— Pejrol jest tam!
Gonzaga podbiegł na wskazane miejsce i schylił się. Wydał straszny krzyk. Ręka jego dotknęła się ciepłej krwi ludzkiej.
— Montobert jest tam! — pokazał nieznajomy na ciemną grupę cyprysów.
— Także nieżywy? — jęknął Gonzaga.
— Także nieżywy!
I potrącając leżący trup na drodze, nieznajomy dodał:
— A tutaj Taranne, również nieżywy!
Głosy ludzkie zbliżały się, hałas uliczny rósł coraz bardziej; wreszcie na cmentarzu zabłysły światła licznych pochodni.
— Ach, więc Lagarder musiał mię uprzedzić? — zgrzytnął przez zęby Gonzaga.
I cofnął się kilka kroków, chciał uciekać, gdy wtem światło jakiejś pochodni padło na twarz nieznajomego i Gonzaga poznał w nim Lagardera. Odwrócił się i tuż za sobą ujrzał Kokardasa i Paspoala z pochodniami w ręku. Coraz inne postacie wychodziły z ciemności i zbliżyły się ku niemu. Zdaleka dojrzał regenta, otoczonego panami i dostojnymi urzędnikami państwa, którzy przed chwilą zebrali się byli na sąd familijny. Usłyszał, jak regent powiedział:
— Niechaj nikt nie wychodzi poza mury cmentarza! Rozstawić straże wszędzie przy wyjściach!
——Cha! cha! — zaśmiał się konwulsyjnie Gonzaga. — Filip Orleański szykuje sąd połowy. Czekajmy.
Lagarder opuścił szpadę, powtarzając:
— Dobrze, czekajmy!
Wówczas Gonzaga, zamierzywszy się podstępnie, ugodził w pierś Lagardera.
Szpada rycerza, szybka jak błyskawica, najniespodziewaniej odbiła cios, uderzając w pierś Gonzagi, lecz, napotkawszy stalowa koszulkę, odbiła się o nią i ze świstem frunęła w powietrze.
Nie tracąc przytomności, Lagarder wyrwał rapier z ręki stojącego tuż za nim Kokardasa.
Tymczasem zbliżył się regent ze swoją świta. Ale Lagarderr stojąc do nich tyłem, nie widział ich. Rozpoczął się tak dawno oczekiwany przez niego pojedynek.
Gonzaga tęgim był szermierzem, ale Lagarder zdawał się z nim igrać.
Po powtórnem zaledwie skrzyżowaniu się broni szpada Gonzagi wyskoczyła mu z ręki. W tej chwili, gdy schylał się po nią, Lagarder postawił nogę na jego głowie.
— A Kawalerze! — zawołał, zbliżywszy się regent.
— Wasza królewska wysokość — odrzekł Lagarder — przodkowie nasi nazywali to sądem Bożym. Nie mamy już tej wiary, ale niewiara tak samo nie zabija Boga, jak ślepota nie gasi słońca.
Regent zaczął rozmawiać po cichu z ministrami i doradcami.
— Nie może być — rzekł głośniej p. Lamoignon, aby głowa księcia spadła na rusztowaniu.
— Oto grób Neversa — mówił Lagarder. — Niechaj się spełni obiecana pokuta.
Podniósł z ziemi szpadę Gonzagi.
— Wasza królewska wysokość — rzekł — oto szpada, która uderzyła Neversa, poznaję ją. Teraz ta sama broń ukarze zabójcę Neversa!
To mówiąc, rzucił Gonzadze rapier Kokardasa, nikczemnik schwycił go, cały drżący.
— Nie bój się! — mruknął Kokardas. — Trzeci cios zabija koguta!
Wszyscy uczestnicy sądu familijnego stanęli dokoła walczących, Regent, sa nie wiedząc co czyni, wziął z rąk Paspoala pochodnię i trzymał ją w górze, oświecając scenę.
— Pamiętajcie wasza miłość, o stalowej koszulce! — szepnął Paspoal w ucho Lagardera.
Było to całkiem zbyteczne. Lagarder przemienił się w prawdziwego bożka wojny. Wyniosła jego postać rozwinęła całe swe bogactwa wiatr rozrzucał piękne jego włosy, oczy rzucały błyskawice. Zmusił Gonzagę do cofnięcia się aż do drzwi kaplicy pogrzebowej: zakreślił szpadą szybkie koło i końcem dotknął czoła przeciwnika, między oczami.
— Cios Neversa! — zawołali jednocześnie obaj fechmistrze.
Gonzaga padł u stóp marmurowego pomnika Filipa, księcia de Nevers, z krwawą raną na czole.
Kokardas, zbliżywszy się do niego, aby pod nieść swój rapier, powiedział do Paspoala płaczliwym głosem:
— Pierwszy to raz moja biedna Piotrusia siedział w ręku łajdaka!




Księżna Gonzaga i dona Kruz podtrzymywały białą jak lilia, Aurorę.
O kilka kroków dalej lekarz opatrywał ranę markiza Chaverny.
Regent i jego orszak stali na stopniach kościoła.
— Wasza królewska wysokość — zabrała głos księżna, — przedstawiam ci dziedziczkę Neversa, moją córkę, która od dzisiaj nazywać się będzie panią de Lagarder, jeżeli wasza królewska wysokość zezwoli.
Regent wziął rękę Aurory, pocałował i, łącząc z ręką Henryka Lagardera, szepnął doń.
— Dziękuję.
Przez chwilę patrzył w milczeniu i ze łzą w oku na posąg przyjaciela młodości.
Potem drżącym jeszcze ze wzruszenia głosem, dodał:
— Hrabio Lagarderze, król dopiero, gdy będzie pełnoletnim, może cię mianować księciem de Nevers.

KONIEC.




  1. Przestawione linie tekstu
  2. Przypis własny Wikiźródeł Brakujący fragment str. 358 przepisano z wydania „Kawaler la Gardére“ Paul Féval, Państwowe Wydawnictwo „Iskry", Warszawa 1965 r. str. 207
  3. Przypis własny Wikiźródeł Brakujący fragment str. 360 przepisano z wydania „Kawaler la Gardére“ Paul Féval, Państwowe Wydawnictwo „Iskry", Warszawa 1965 r. str. 208
  4. Przypis własny Wikiźródeł Dodano przez Wikiźródła.
  5. Przypis własny Wikiźródeł Dodano przez Wikiźródła.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Paul Féval i tłumacza: anonimowy.