Strona:PL Feval - Garbus.djvu/811

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Do pałacu! — krzyknął nagle Lagarder jeszcze nie koniec. Zapalcie pochodnie! Nastała chwila, na którą czekałem lat osiemnaście! Czy słyszysz mnie, Neversie, mnie twego mściciela? I czy widzisz?




Wypadłszy z pałacu, Gonzaga napotkał na drodze swojej przeszkodę, o której nie myślał: tłum. Jeden tylko Lagarder umiał jak strzała przebijać się przez taką gęstwinę ludzi. Gonazga musiła ją okrążać, czem nadłożył drogi wskutek tego Lagarder przybył pierwszy na cmentarz i tam już zdołał się rozprawie ze sprzymierzeńcami Gonzagi.




Noc była tak ciemna, że oczy Gonzagi, oślepione blaskiem świateł w pałacu długo nie mogły się oswoić z ciemnością. Każdy pień drzewa wydawał mu się ludzką postacią.
— Hola, Pejrolu! — zawołał przyciszonym głosem. — Czy już wszystko skończone?
Nikt nie odpowiedział. Gonzaga dotknął końcem szpady ciemną postać, którą wziął za Pejrola. Był to martwy pień spróchniałego cyprysu.
— Niema nikogo? Czyżby odjechali bezemnie?
Wydawało mu się, że ktoś odpowiedział: nie; ale nie był pewny.
Tymczasem od strony pałacu dał się słyszeć głuchy szmer głosów ludzkich. Z ust Gonzagi wybiegło przekleństwo.