Strona:PL Feval - Garbus.djvu/137

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Panie szlachcicu... — zaczął w tej samej chwili Bertrand zgięty aż do ziemi.
Równocześnie wyprostowali się, jak naciśnięte sprężyny. Akcent mowy Roberta uderzył w dziwny sposób delikatny słuch Bertranda; nosowa wymowa Bertranda wstrząsnęła duszą Roberta.
— Nie bój się! — zawołał ostatni. — Zdaje mi się, że to ten gałgus Paspoal!
— Kokardas! Mistrz Kokardas! — krzyknął Normandczyk, którego oczy łatwe do płaczu, tonęły po prostu we łzach. — Czy to naprawdę ciebie widzę?
— Z krwi i kości, kochaneczku! Cierniowa korono! Uściskaj mnie, skompko droga!
Roztworzył ramiona, Paspoal padł mu na piersi. I trwali długo w uścisku. Wzruszenie ich było prawdziwe i głębokie.
— Dosyć, — rzekł w końcu. Gaskończyk. — Mów trochę, abym mógł słyszeć głos twój, gałgusie!
— Osiemnaście lat rozłąki! — szlochał Paspoal, ocierając oczy rękawem.
— Siarczyste — zakrzyknął Kokardas. — Ty nie masz chustki, kochanku!
— Ukradziono mi ją w tłoku — odparł łagodnie Normandczyk.
Gaskończyk z żywością obszukał swe kieszenie. Rozumie się, nic tam nie znalazł.
— Choroba! — rzekł z oburzeniem. — Świat pełny jest łobuzów. Aj, lebiodo! — zaczął. — Osiemnoście lat! Byliśmy obaj młodzi!