Strona:PL Feval - Garbus.djvu/499

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Kokardas, który szedł przodem, zatrzymał się tak raptownie, że biedny baron jęknął żałośnie.
— Kochaneczku — rzekł, — bądź pewny, że on się z tego wydobędzie, widziałem jeszcze lepsze awantury!
— Poóty dzban wodę nosi... — zaczął Paspoal ale nie dokończył przysłowia, bo koło wodotrysku, dały się słyszeć czyjeś kroki.
Przyjaciele rzucili się między drzewa, bo tak jakoś zawsze pierwszym ich odruchem była chęć ucieczki.
Kroki zbliżały się. Był to oddział ludzi uzbrojonych, na których czele szedł znany zawadyjaka, Bonnivet. Gdy patrol ten przeszedł jaką aleję, natychmiast gasło w niej światło. Po chwili Kokardas i Paspoal usłyszeli słowa uzbrojonych ludzi.
— On jest w ogrodzie — zapewniał sierżant — zapytywałem wszystkich strażników i odźwiernych przy bramach ogrodu, kostyum jego łatwy jest do poznania, a nikt go nie widział.
— Do kroćset! — mówił jeden z żołnierzy.
— Ten człowiek nie jest byle kim. Widziałem, gdy trząsł księciem Gonzagą jak jabłonką, aby zrzucić jabłka.
— Uwaga dzieci! — rozkazał Bonnivet. — Wiecie, że to niebezpieczny ptaszek.
Oddalili się.
Inny patrol przechodził koło pałacu, jeszcze inny przez grabową aleję. Wszędzie po ich przejściu gasło światło. Zdawało się, że w