Na Polesiu/całość

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Na Polesiu
Podtytuł Powieść
Wydawca Michał Glücksberg
Data wyd. 1883
Druk Drukarnia S. Orgelbranda Synów
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Okładka lub karta tytułowa
Indeks stron


NA POLESIU
POWIEŚĆ
przez
J. I. Kraszewskiego.

TOM I.

WARSZAWA.
NAKŁADEM MICHAŁA GLÜCKSBERGA.

1884.



Дозволено Цензурою.
Варшава, дня 4 Августа 1883 года.




Warszawa. — Druk S. Orgelbranda Synów, Bednarska 20.






NA POLESIU.



Kto nie zna małych miasteczek Polesia, lub widywał je tylko ozłocone słońcem letniem, obmyte deszczem, wymiecione wiatrem, — jedynym stróżem porządku, — ten mieć wyobrażenia nie może, jak wygląda taka osada, w lasy zasunięta, często błotami i moczarami otoczona, oddalona od wielkich gościńców, czasu słotnej jesieni lub początków wiosny.
Jest-to jakby archeologiczny zabytek dawnych wieków, pierwotnego jakiegoś bytu spółecznego, na którym wiek XIX jeszcze widomego nie wycisnął piętna.
Wszystko tu jak niegdyś było; uchowało się złe i dobre, a szczególniej stare owo zaniedbanie, które sławnemi czyniło polskie mosty i groble, a powinno też było wsławić i miasteczka tego rodzaju...
Jesteśmy w jednem z nich, i przypuszczamy, że się zowie Wołchowicze.
Tuż blizko za niem stoi czarna lasów, niegdyś ogromnych, ściana, lecz dziś jest-to ich ruina tylko. Kilka pokoleń bezustannie i bezładnie je wycinało: właściciele więksi na belki, bale, klepkę i potasze, mniejsi na budowle i opał; niszczyły je pożary, nikt nie pilnował — nadeszła wreszcie chwila, gdy już zaledwie na ogień reszta być mogła przydatną. Większe pnie smolnych drzew, owych olbrzymów, które za bezcen wyprawiano za granicę, powykopywano na smołę, pował pognił kopami; na wyrębach porosły krzaczyste brzozy i nędzna osiczyna...
Lecz gdzieniegdzie, ponad temi gruzami, sterczy jeszcze sosna olbrzymia, cudem, albo raczej krzywością swą ocalona, od spodu opalona przez pastuszków, porąbana u góry... a poza nią niedobitki zostały, które zdala jeszcze znikły las łudząco przedstawiają.
Z drugiej strony, szeroko rozlanemi moczarami, trzciną, sitowiem i łoziną zarosłemi, twardym szuwarem okrytemi w lecie i tatarakami, płynie rzeka spławna, na której wodach puszcze tutejsze poszły na morze i za morze. Jak owe dawne puszcze, ona też rozległe zajmuje przestrzenie, łęgi ogromne, które zalewa, grzęzawice, na których woda osiada i gnije... bo jej nikt spuszczać nie myśli.
Miasteczko więc wśród borów rozsiadłych szeroko, przy błotach tych i wydmach piaszczystych, — nie ma blizko sąsiadów, stoi osamotnione.
Wsie pouciekały daleko, na pagórki, których wiosenne nie okrywają wody...
Budnicy, rozpierzchli po lasach, także dla łąk i dla spokoju od ludzkiego oka, woleli dalej odbiedz od Wołchowicz....
Wprawdzie wzdłuż głównej i niemal jedynej ich ulicy przechodzi trakt z miasta powiatowego jednego do drugiego, wytknięty i słupami oznaczony; są na nim stacye pocztowe, lecz ruchu i życia mało.
Pocztowy dzwonek, który się czasem na gościńcu odezwie, wszystkich próżniaków i znudzonych monotonią życia mieszkańców, wywabia na próg chat i domowstw — choć rzadko co innego zwiastuje nad bryczynę małą lub pocztyliona biedę, jednym konikiem rozwożącego papiery urzędowe...
Z jednej strony mieścina groblą się kończy, z drugiej piaskami, na których zrzadka brzozy siedzą smutne, powyginane, z kory poodzierane, napół zeschłe...
Słupy wiorstowe wiatr tak ponachylał, że żaden z nich prosto się nie trzyma, a ze znaczniejszej ich części poopadały tabliczki z liczbami, tak, że do niczego nie służą.
Grobla, wiodąca do Wołchowicz, długa, wysoka, a mimo-to wiecznie błotnista, jest postrachem tych, co ją przebywać muszą... Wrzucono w nią niezmierną ilość chrustu i nie mniej kamieni, lecz nie stała się przez to lepszą.
O mostach są legendy przerażające... Ostrożniejsi wolą je przebywać pieszo...
Z drugiej strony, na piaskach, ludzie sobie radę dają tem, że w prawo i lewo porobili objazdy, które twardszemi pagórkami biegną kręto pomiędzy zaroślami.
Z obu swych końców Wołchowicze chatami prostemi, niepozornemi zaczynają się i kończą. Pozostały tu ślady rogatek z niespokojnych czasów...
W samym środku miasteczka jest nieuchronny rynek, obszerna targowica, która kilka razy w rok zapełnia się budami, bydłem i ludem. Dokoła drewniane z podsieniami gospody żydowskie, jedna murowanka, parę nowych, nieco świeżej wyglądających, domowstw.
Z rynku pomiędzy niemi dwie ciasne uliczki wiodą w niedojrzane głębie osady, drzewami zasłonięte...
Kościółek drewniany stoi z jednej strony; poza dachami widać świeżo pomalowaną zielono kopułę cerkiewki.
Żydowskie domy łączą górą te tajemnicze nici, które są jakby symbolem dawnej jedności i solidarności całego plemienia tułaczy...
Rynek, ulica... miasteczko, jakeśmy powiedzieli, innych opiekunów czystości nie mają, nad słońce, wiatr i ulewy. Nikt się nie troszczy o nic... Błoto musi wysychać, kurzawę wicher roznosi, a śmiecie potoki zabierają. Po targach i jarmarkach krowy i kozy żydowskie resztki siana, słomy i pożywnych pozostałości dzielą między siebie...
O bieleniu i oczyszczaniu domów, mowy tu nigdy nie było; na ścianach, bliższych gościńca, bryzgi błota od lat wielu przyschłe, dziwne rysunki tworzą. Szyby niektórych domowstw zdają się z nieprzezroczystego jakiegoś materyału zrobione, taki je pył i błoto odwieczne okrywa.
Wprawdzie niektóre święta żydowskie i niektóre chrześcijańskie tem się odznaczają, że sprzęt się w ulicę wynosi, ociera i obmywa, że czasem kawałek ściany się bieli, lecz na taki zbytek ważą się tylko najzamożniejsi, a tych tu niewiele.
Jak zwykle w podobnych mieścinach, i tu znajduje się bogacz, władzca, a tym jest, naturalnie starozakonny, Boruch, Warszawskim zwany, nie wiadomo dlaczego...
Do niego należy murowanka i parę domów poza nią...
Niegdyś, gdy lasy te miały jeszcze co spławiać, Warszawski w handlu drzewem pośredniczył — gdy ten ustał, handluje zbożem i pieniędzmi, obraca tajemniczemi kapitałami, ale z miejsca, które jego zamożności i żywości nie odpowiada już, ruszać się nie chce...
Ma w tem instynkt przedziwny, bo gdzieindziej stanowiska-by się nanowo dorabiać musiał: tu je ma, i jest władzcą. Woli być pierwszym w Wołchowiczach, niż ostatnim, choćby w Warszawie...
Żydzi z całej okolicy służą ma i oglądać się nań muszą, dwory go potrzebują... A że żadnym zarobkiem nie gardzi rozumny człowiek, więc Boruch — który handluje zbożem, bydłem, pieniędzmi, ma też w murowance sklep korzenny ku wygodzie sąsiedztwa.
Stanowisko przeważne, wpływowe, szanowane nawet przez urzędników, z którymi Boruch jest w jaknajlepszych stosunkach, nadało Warszawskiemu dumę i pewność siebie, która go, nawet powierzchownie, od ludności całej odróżnia.
Mężczyzna w sile wieku, chociaż pięćdziesięcioletni, zdrów, silny, przystojny, z twarzą pańską, ubiera się starannie, z europejska, i chociaż Zakonu Dawnego się nie wyrzekł, o zewnętrzne cechy jego mniej się dbać zdaje. W domu, w całem znaczeniu wyrazu, pan samowładny, z obcemi stopniuje swą dumę i grzeczność, tak, aby się nigdy nie poniżył zbytnio. Nawet wobec mocarzy umie zachować swą godność.
Pieniądz, który czuje za sobą, czyni go śmiałym.
Z twarzy trudno się całego domyślić człowieka. Oblicze to piękne, lecz zamknięte i osłonione lekkim szyderstwa wyrazem. Wyraz ten rzadko go lub nigdy całkiem nie opuszcza.
Podróżując dla interessów, pan Warszawski wiele i dalekiego świata widywał; ma pewnego rodzaju wykształcenie doświadczeniem nabyte, lecz z ludźmi różnymi obcując, tyle go okazuje, ile im należy. Staje trochę wyżej, (jeżeli może) od tego, z kim ma do czynienia, — lecz tak, aby dlań był zrozumiałym, a nie szafuje tem, coby ocenionem nie było...
Wszyscy jednozgodnie uznają go za człowieka bardzo rozumnego.
Już sama zdobyta i utrzymywana niezależność daje mu do tego prawo — pieniądz zdobyty jest zawsze dowodem rozumu, przebiegłości i wytrwania.
Oprócz tego Boruch umie każdemu wpoić to przekonanie, bardzo prostym sposobem..., z odrobiną szyderstwa; gdy trzeba, pochlebiać umie.
Oznaczyć, czem Warszawski właściwie się zajmuje, a co mu obce, nadzwyczaj byłoby trudno. W rzeczach handlu nie odrzuca naprzód nic, co zysk, opłacający pracę, przynosi; tam, gdzie wpływ uzyskać może, nie zaniedbuje się nigdy... A że z tem dwojgiem łączy się, jako podstawa, znajomość gruntu, po którym stąpać potrzeba: przeto Boruch musi wiedzieć o wszystkiem, nawet o tem, co się obojętnem dlań zdaje.
Z pana Warszawskiego wnosić o jego rodzinie: byłoby-to narazić się na nieochybną omyłkę. Między nim a nią, pomimo najściślejszych węzłów, żadnej analogii niéma.
Chana Boruchowa, żona jego, którą poślubił, będąc bardzo młodym, dziś starszą się daleko wydaje od niego, a jest prostą, brudną i bardzo ograniczoną.
Od męża dumę tylko przejęła... Dwie córki, wydane zamąż, więcej matkę niż ojca przypominają; najmłodsza tylko, nieco do wymagań czasu powierzchownością się zastosowała... Jest-to dziecko ulubione... Ojciec się w niej odbija, i w pięknych rysach twarzy, i w rozumnem oczów wejrzeniu. Ester też uczyła się pono czegoś więcej niż czytania na książce pobożnej.
Piętnastoletnie dziewczę właśnie jest celem mnogich zabiegów sąsiedniej młodzieży izraelskiej, ale ojciec i Ester w wyborze trudni...
Dom murowany Borucha stoi w najokazalszem miejscu w rynku — i, jako jedyny wśród kleci drewnianych, uderza odrazu. Obok niego idzie uliczka w głąb', ciasna... i do muru przyparty widać domek mały, stary, z wyjściem w nią, który jest też Warszawskiego własnością.
Jest-to niegdyś zapewne rodziny, dziś mieszczącej się w murowanym domu, siedziba, teraz zajęta przez obcych... Dom duży, wyglądający smutnie, czarno i tak opuszczenie jak inne...
Aż cztery okna i drzwi z niego na uliczkę wychodzą...
Drzwi czas zniżył i wygiął, tak, że zwewnątrz się tylko zamykać mogą, u okien wiszą stare z wycinanemi sercami okiennice, których zawiasy się obluzowały, jedne ku dołowi ciężąc, drugie powykrzywiane...
Ponieważ ulica z czasem się podniosła, a domek wpadł w ziemię, więc do sieni woda z niej po każdym deszczu spływa i kładka od progu do wnętrza stała się nieuchronną.
Cicho tu i pusto... na strychu słychać gospodarujące wróble i jaskółki...
Wprawo, drzwi otworzywszy, mamy jednę dążą izbę i alkierz z nią połączony.
Była-to może szynkownia przed laty... Stoją w niej jeszcze ławy dokoła... Ściany, niegdyś zakopcone od dymu, pozostały, jak były; podłoga pogniła, — powypaczana, chropawa.
Piec i komin niezgrabny zajmują kąt jeden; w drugim tapczan, ubogą zasłany pościółką. Para stołków drewnianych, małe, potłuczone zwierciadełko na ścianie, trochę porozrzucanej niewieściej odzieży, — ubóstwo, a raczej nędza dokoła...
Nędza dziwna jakaś, jakgdyby resztki zamożności...
Suknie łatane, wypłowiałe, ale drogie niegdyś, na stole kubki i filiżanki pootłukiwane, lecz — porcelana i szkło rznięte.
U okna, przez które mrok wieczorny małoco światła przepuszcza, milczące, jak przestraszone, trzy kobiety... albo raczej dzieci troje.
Na ławie siedzi, na ręku oparta, może piętnastoletnia dzieweczka... w tej smutnej chacie i smutniejszej izbie, — cud prawdziwy...
Odziana w nędzną sukienkę perkalową, w trzewiczkach podartych, w chusteczce spłowiałej i zszarzanej — wydaje się ona jak przebrana królewna, jak kopciuszek przynajmniej, co królową godzien zostać.
Rysy twarzy prześliczne, delikatne, płeć śnieżnej białości, włosy w warkoczach olbrzymich, rączka i nóżka dziecięce.
Wprawdzie na palcach znać pracę, pokłócie igłą, namulanie, i pranie i palenie w piecu; lecz rąk to popsuć nie mogło i jutro spocząwszy, byłyby tak cudne, jakiemi je Bóg stworzył.
Śliczna twarz, zadumana, w smutku, który osiadł na niej, jeszcze się wydaje piękniejszą. Wesołość najrozumniejszej twarzy daje wyraz jakiś trywialny i odejmuje wdzięk; smutek najpospolitszą upięknia....
Obok tej starszej stoją, po obu stronach, milczące dwie dziecięce postacie, tak ubogo ubrane, jak ona, ale bez tego wdzięku i bez nadziei, aby go kiedy mogły z wiekiem pozyskać. Rysy dziewczątek pospolite, a choć w ich trojgu rodzeństwa się można domyślać — podobieństwo małe bardzo.
Wszystkie trzy... milczą... spoglądają na siebie, niekiedy ku otwartym drzwiom alkierza... z obawą jakąś...
Mrok pada, w wielkiej izbie coraz ciemniej, coraz smutniej.. Z alkierza słychać niekiedy jakby mruczenie i westchnienia... Młodsze badają oczyma starszą, która kładzie palce na ustach i ruchami zaleca milczenie...
Wtem mruczenie głośniejszem być poczyna, słychać ruch jakiś... szłapanie. Dziewczęta w oczekiwaniu trwożnem wyprostowały się. Na progu alkierza pokazuje się, oparta o uszak, z głową związaną, kobieta niemłoda, niestara... odstraszającej powierzchowności.
W sukni znoszonej i zmiętej, nieokreślonego koloru, w szarej chustce, na ramiona zarzuconej i zwieszonej jednym końcem do ziemi, z głową rozczochraną, związaną białym płótna kawałkiem — w trzewikach na bose czerwone nogi nasuniętych niedbale — kobieta lat około czterdziestu, z twarzą zaczerwienioną i nabrzmiałą, długo oparta o drzwi, spluwając niekiedy, patrzy na dziewczęta nic nie mówiąc...
— Słysz, Steńka — odezwała się głosem ochrypłym, na który najstarsza się z ławki poruszyła. Imię jej rzeczywiste było Faustyna, z którego matka stworzyła to przezwisko...
— Słysz ty, Steńka! Idź mi zaraz... do Borucha... Naprzód, żeby mi ten szelma żyd przysłał choć kwaterkę rumu, i kawałek cukru... Człowiek niéma co wziąć w usta, a wasz ten łajdak, ojczysko, bodaj go jeszcze pioruny nie minęły, ani myśli o nas... Zaszył się gdzieś bestya i — rób sobie co chcesz, z głodu umrzyj... co jemu do tego?...
Trzy dni ani nosa nie pokazał... Idź mi zaraz do Borucha, proś go... taż my tu z głodu pomrzemy, niéma tak jak nic...
Chana niechaj bułek da... Mogliby juchy te niewierne i co więcej, — ale do nich gadaj, jak do kamieni...
Splunęła kobieta i dalej powoli ciągnęła...
— Słysz ty, Steńka... jakby Boruch i Chana odmówili, toć ty z tą Esterą jesteś dobrze: wyproś co u niej... Ona u ojca może co zechce.
Steńka, która powstawszy, słuchała z uwagą, niedając nic poznać po sobie, zlekka poruszyła ramionami.
Matka, oparta o uszak, z głową zwieszoną, zdawała się czekać jakiejś odpowiedzi.
— No — cóż! tożeś nie głucha.
Srebrny głos Steńki, zniżony, bojaźliwy, odezwał się zcicha.
— Proszę mamy... ja nie wiem, czy do Borucha nawet iść. Gdym ostatni raz prosiła, powiedział mi wręcz: Ja was żywić nie będę; podziękujcie, że z domu nie wyrzucam.
— Jucha! Żyd przeklęty! zamruczała we drzwiach stojąca. Już teraz tak! aha! a kiedy mu Dyonizy służył i kark dla niego nastawiał, to złote góry obiecywał... Judasz jakiś!
Dziewczę nic nie odpowiedziało.
— A ty mi dlatego idź — dodała matka. Czy do niego, czy do tej twojej Estery, czy choć do starego dyabła, ażebyś mi przyniosła rumu i cukru i dla siebie bułki albo chleba... Mnie z nogami obrzękłemi niezwlec się... Dosyć-em się ja dla was po świecie nadreptała.
I widząc, że Steńka się nie rusza:
— A, idźże mi, krzyknęła — i żebyś mi z próżnemi rękami nie powracała, bo cię rozumu nauczę!
Tu zakaszlała się mocno, oczy jej, zaczerwienione, poruszyły się dziko...
Steńka chciała coś powiedzieć, pomyślała, zamilkła, szepnęła coś starszej z dwóch sióstr, wzięła ją za rękę i wyszła.
Kobieta, mrucząc, poszła się na łóżko położyć i padła na nie z przekleństwem na ustach.
Steńka tymczasem, opuściwszy izbę, chwilę zatrzymała się u wyjścia. Nie wiedziała, co począć. Trzymała za rękę siostrę, patrzącą jej w oczy — ale mimo smutku i zmarszczonych brwi, które surowszy wyraz nadawały twarzyczce, nie zapłakała, nie jęknęła. Oswojoną już być musiała z tego rodzaju poselstwy...
Niewielka przestrzeń dzieliła ją od domu Borucha. Potrzeba było tylko wyjść z uliczki i zawrócić do murowanego ganku. Steńka, nie śpiesząc się, z głową spuszczoną, zamyślona, wlokła się trzymając za rękę dziewczę, idące z nią posłusznie.
Właśnie miała zwrócić się w rynek, gdy przed gankiem, do którego dążyła, zobaczyła stojącą brykę krytą, czterema w poręcz końmi zaprzężoną.
Nie było dziwowiskiem, że ktoś do Borucha zajechał, bo z sąsiedztwa, kto się szanował, gdzieindziej nigdy nie stawał; nie zdziwiło też to pewnie Steńki, ale widziałeś po niej, że przybycie gościa tego niedogodnem jej było.
Stanęła, zamyślona, przypatrując się bryce...
Nic zgoła w niej osobliwego. Właściwie można ją było nazwać, nie bryką, ale krytym wozem, kutym dobrze, mocnym, a brzydkim.
Skóry na budzie, choć jakotako naciągnięte, barwą niejednakowe, wskazywały, że właściciel nie dbał, jak bryczka wyglądać będzie, byle mu za kołnierz nie ciekło.
Konie, spasłe, nie dobrane były maścią, uprzęż na nich nie wytworna, ale wszystko o pewnej zamożności wiejskiej świadczyło.
Z kozła zsiadłszy, woźnica, w ubraniu prostem, dostatniem, w siermiężce i czapce wieśniaczej, wyciągał się po długiem siedzeniu.
Steńka spojrzała raz i drugi na brykę, zawahała się, i wolnym krokiem, jakby mimowoli, pociągnęła do domu Borucha. Stanęła trochę w ganku, zatrzymała się w sieni — lecz, gdy drzwi wielkiej wspólnej izby gościnnej się otworzyły... weszła na próg nieśmiało...
Boruch sam, z rękami za pasem, z twarzą wesołą i, jak zawsze, szyderską, stał wpośrodku, żywą zajęty rozmową z jegomością, który doń przyszedł zprzeciwka, i w którym łatwo się było właściciela bryki domyślić.
Mężczyzna był krzepki i bujno wyrosły, szpakowaty, z głową krótko ostrzyżoną, w butach po kolana, w czamarce, — z fajką krótką w ręku.
Twarz, nalana, blada, napozór pospolita, po wpatrzeniu się w nią obudzała ciekawość. Nie była wcale brzydką, choć zbrzydła życiem... Rysy jej pierwotne pięknemi nawet być musiały...
W oku płomyk intelligencyi pobłyskiwał; czoło, choć nizkie, miało kształt piękny, usta wyrazu energicznego, choć się zmuszały do uśmiechu, szczerze się nie śmiały. Człowiek napozór zdawał się — jak mnie widzisz, tak mnie pisz — po rozmyśle jednak należało sobie powiedzieć — jest w nim zagadka.
Wyglądał na zamożnego dzierżawcę, co najwięcej, Boruch wszakże tytułował go — hrabią.
Hrabstwo to z postacią się nie godziło, ale typ twarzy ród arystokratyczny czynił prawdopodobnym.
W obejściu się, w ruchach coś miał i rubasznego a zdziczałego i jakby rzeczywiście hrabiowskie reminiscencye czy objaw atawizmu.
Gdy Steńka weszła na próg, a Boruch rzucił na nią okiem, wejrzenie to zmusiło hrabiego poza siebie się też obejrzeć. Zobaczył Steńkę i — choć miał ochotę zaraz znów do Borucha się odwrócić, pozostał chwilę, jakby oczarowany widokiem cudnej tej piękności dziewczęcia.
Steńka aż zadrżała od tego wzroku natrętnego i napastliwego.
Boruch się uśmiechnął dziwacznie, pogardliwie....
Jakby dla pozbycia się dziewczyny, szybko się ku niej zbliżył, poszeptał z nią krótko, i — odprawił, wskazując na drugą izbę.
Hrabia z oka jej nie spuszczał w czasie rozmowy z Boruchem i gdy przez izbę iść musiała.
W nędznej swej sukienczynie, w obuwiu zdartem, pomimo zaniedbania, Steńka miała w ruchach i postaci wdzięk taki, taki instynkt niewieści, dający jej umiejętność okazania się piękną, iż nietylko hrabia, ale co było w izbie ludzi, wejrzeniami szli za nią.
Czuła to pewnie, lecz szła niezmieszana, pewna siebie i nie zważając na nikogo, została w alkierzu, którego drzwi się za nią zamknęły.
Hrabia, jak wkuty, stał w miejscu, potem podniósł oczy na Borucha i odezwał się:
— A proszę pana Warszawskiego do mojej izby, pogadamy o tem drzewie...
Na wspomnienie drzewa Boruchowi brwi się poruszyły i usta zadrgały. Skłonił głowę, hrabia ruszył się przez sień do izby naprzeciw. Boruch, z rękami za pasem, szedł za nim.
Izba „osobliwa“ — bo tak się zwie — dla gości pojedynczych przeznaczona, jak na Wołchowicze, była wcale przyzwoitą.
Możnaż było wymagać więcej nad kanapkę perkalem okrytą, łóżko na sznurach i zwierciadło przez muchy upstrzone?
Zaledwie wszedłszy, hrabia odwrócił się do idącego za sobą gospodarza:
— Ależ, bestya, piękna! — zawołał...
Boruch uśmiechnął się z miną człowieka, który o takich rzeczach mówić nie lubi. Ruszył ramionami.
— Prosta jakaś mieszczanka! Zkąd się to wzięło... Słowo daję!
Wtem Warszawski przerwał mu:
— Mówmy o drzewie, panie hrabio!
Odpowiedzią tą zdawał się obrażony nieco gość.
— Ale cóż-bo mnie bierzesz za jakiegoś bałagułę i rozpustnika! — zawołał. Przecież co piękne, to piękne i godzi się pochwalić, a choćby spytać: zkąd u licha rodem...
Takie piękności pod płotem, jak pokrzywy, nie rosną...
Skrzywiony, z widoczną przykrością, Boruch rzekł powoli, bardzo seryo...
— To-bo nie jest prosta dziewczyna... Hrabia musiałeś słyszeć przecie — tyle lat tu mieszkając, — o Dyonizym Sumaku...
Hrabia pomyślał chwilę.
— Nie, — rzekł — nic o żadnym Sumaku nie wiem. Znasz mnie, że ja czasu nie mam plotek słuchać. Cóż-to za Sumak?
Warszawski zwolna, jak przymuszony, mówić zaczął...




— Nie rozumiem jak-to być może, żebyś pan o nim nigdy nie słyszał. To człowiek na okolicę znany...

— Ale nie mnie — odparł hrabia.
— Powiadają, że szlachcic i dobrej jakiejś rodziny, ale ja się natem nie znam — mówił Żyd. Krewnych ma mieć bogatych, gdzieś na Ukrainie.
— To pewnie kozacka szlachta — uśmiechnął się hrabia — Sumak!...
Ramionami poruszył. Boruch ciągnął dalej:
— Ja tam nie wiem... Temu lat sporo, trzymał duży majątek dzierżawą od książąt Czetwertyńskich... Człowiek zdolny, roztropny, ale statku za grosz... Hulaką był — mówią, że i w karty grał, a co mu się zamarzyło, czego mu się zachciało — rozstąp się, ziemio — musiał dostać.
Zpowodu dzierżawy jeździł często do starego księcia... A że wesół był, a tam naówczas mało kto z gości się zjawiał, książę z nim gawędzić i pośmiać się lubił.
Licho mu nadało piękną garderobianą, czy, jak tam nazywano, pannę respektową, starej księżnej napatrzeć. Swojego czasu sławną była ta panna Scholastyka, córka officyalisty, wychowana z łaski na dworze.
Mówili o niej różnie i nie dobrze... Sumak się w niej rozmiłował... Dziewczyna poznała, że go, dokąd zechce, zaprowadzi, powiedziała wręcz: chcesz mnie mieć, to się żeń.
— No, i ożenił się? — przerwał hrabia.
— Na swoję biedę — rzekł Żyd. Panna wyrwawszy się na panią dzierżawczynią, poczęła naśladować w domu książęce obyczaje. Musiał dla niej cały dwór wystroić mąż...
Jeździli zagranicę, zimowali w Warszawie, — w końcu Sumak wyszedł z dzierżawy z biczykiem. Stracił wszystko...
Wzięli go księztwo za rządzcę do majątku... Tu się długo nie utrzymał, kassę podobno naruszył, z księciem się skłócił, odprawiono go...
Cóż dalej... przyjął go ktoś za ekonoma... biedowali z nim lat parę, potem gdzieś służył za pisarza, za leśniczego, a teraz bez grosza, na bruku. Troje dzieci. Sama jejmość pije, a on...
Żyd strzepnął rękami z pogardą.
— I to ich córka? — zapytał hrabia zamyślony.
— Najstarsza — trzy ich mają — mówił Żyd. Przez litość im dałem komorne... z głodu mrą... Co z tego będzie, nie wiem...
Urywał Boruch, niechcąc się rozszerzać o tem, hrabia słuchał z wielką uwagą.
— Dziewczę nadzwyczajnej piękności, — rzekł — słowo daje — aż żal pomyśleć, iż to marnie zginąć musi... Matka pijaczka, powiadasz, ojciec nicpoń...
Strząsnął się cały hrabia...
— Mówmy o drzewie, panie hrabio, wtrącił Żyd.
Zaczęto wistocie mówić o drzewie...
Lecz naprzód o hrabi coś powiedzieć musimy.
Hrabia, potomek istotnie starej rodziny, która w XVII w. tytuł hrabiowski od jednego z cesarzów otrzymała — niewiele miał oprócz tego tytułu, gdy życie rozpoczynał.
Gałąź ta była zupełnie i oddawna zubożałą. Rodzice nawet mu wychowania takiego nie dali, ażeby go do towarzystwa wyższego wprowadzić mogło.
We krwi jednak coś miał ów hrabia, co go od zupełnego upadku uchowało.
Powiedział sobie za młodu, że majętności dorobić się musi i cały temu jednemu się poświęcił. Niepospolita energia, cała do jednego celu zwrócona — skąpstwo, pracowitość i niewielkie przebieranie w środkach, dozwoliły mu, od jednej wsi poleskiej począwszy, dorobić się kilku majętności i znacznego kapitału. Robienie zajadłe majątku weszło mu w nałóg i życie.
Bogaty hrabia nie zmienił obyczaju i z równą zajadłością, jak poczynał, dorabiał się ciągle jeszcze.
Żył, jak ubogi szlachcic, nie lubił nic, nie potrzebował nic — zbierał pieniądze.
Mógł też się już teraz przekonać, że pracował niedarmo. Dawniej przez bogatych swych krewnych, starszej linii, zupełnie zapomniany, prawie odepchnięty, — miał tę pociechę, że go szukano, że mu się przypominano, że go wabiono, chociaż wcale do arystokratycznego towarzystwa, ani mową, ani postawą, ani wychowaniem i zachowaniem się nie nadawał.
Żartował sobie z tych, co się teraz jego fortunie kłaniali, i żył tak, jak był przywykł.
Jaką sobie przyszłość osnuwał, co myślał dalej? nie mógł nikt odgadnąć. Dotąd ani na chwilę nie odbiegł z drogi, to jest: od robienia namiętnego majątku.
Powodziło mu się bardzo dobrze, ale też nic go nie odrywało ani na jednę chwilę od tego. Zakopany na wsi, kręcił się w kilkumilowem kółku swoich interessów, a jeżeli go nadzwyczajny jakiś wypadek powołał do gubernialnego miasta lub dalej na kontrakty, powracał conajprędzej, widząc się tylko z tymi, których potrzebował.
Znano go już dobrze z nieuczynności; i nie zwracano się ku niemu nawet o najmniejszą ofiarę, bo nigdy złamanego szeląga nie dał na żaden cel dobroczynny. Nic darmo — odpowiadał cynicznie — niech tak każdy pracuje jak ja, grosza nie dam... Kto sobie rady dać nie umie, niech z głodu zdycha.
W majątku, który był dziedzicznym hrabiego, poleskiej wiosce, w lasy wyposażonej obficie, chociaż drzewo dawniej było dobrze nadniszczone, gdy ją hrabia objął, nikt już nic wyrąbać nie miał prawa. Chłopi musieli na opał brać leżaki. Las strzeżony pilnie przez lat dwadzieścia kilka wyrósł i teraz miał wartość znaczną. Sosny były masztowe. Gnilec zaczynał przestarzałe napastować, czas nadchodził przetrzebienia nieco...
Hrabia nie był od tego, by co najstarsze drzewo wyrąbać, ale z nim sprawa nie łatwą się zdawała Boruchowi. Próbował jej jednak.
Warunki, jakie właściciel podawał, nader uciążliwemi się okazały... Lasu morgami na wycięcie dać nie myślał. Sprzedawał na sztuki, pod kontrolą ścisłą, a cenę stawiał wysoką.
Boruch ze swojej strony straszył tem, że drzewo pognije, dowodził, że ceny teraz spadły, że handel się popsuł, że każdy szuka zarobku i t. d.
Hrabia sucho odpowiadał:
— To nie kupujcie — ja sobie dam radę.
Rozmowa dosyć żywa trwała dobre pół godziny o lesie i drzewie, gdy hrabia nagle przerwał ją.
— Tfu — do kroćset... ale ta Sumakówna z głowy mi wyjść nie może! Co za śliczne dziewczę!
Skrzywił się Boruch, — hrabia w głos się rozśmiał.
— Ale-bo istotnie tak piękna...
— Cóż z tego, że piękna? — odparł Żyd. — Ja więcej powiem, dosyć stateczna nawet, ale co z tego może być! Matka pije, a ojciec!! ojciec szaleje... Rzadko w domu siedzi... Nie wiem, czy czytać i pisać dzieci umieją.
Hrabia się zamyślił, rozmowa nagle ustała. Boruch, widząc, że o las niełatwo będzie skończyć, zawrócił się do wyjścia, życząc dobrej nocy.
Lecz składało się jakoś dziwnie dnia tego z tymi Sumakami.
Ledwie miał czas Boruch na drugą przejść stronę, do izby, w której słyszał zbyt głośną rozmowę, gdy ujrzał tu stojącego w pośrodku Dyonizego Sumaka. Ale nie był on sam; z nim razem opasły, gruby jegomość, w czapce nabakier, z długiemi blond wąsami, zdawał się na gospodarza oczekiwać.
Sumak był typem pospolitego szaławiły i warchoła. Siwy już, ale rumiany, silny, obracający się żywo, z twarzą niegdyś piękną, ale zmęczoną i zużytą, miał minę strasznego zawadyaki... Wąs mu się jeżył do góry nad ustami, uśmiechniętemi bezmyślnie.
Odzież, wytarta, ale z fantazyą jakąś włożona, — postawa zręczna, młodszym go na oko czyniły niż był.
— Panie Warszawski — krzyknął, widząc wchodzącego. — Oto ja panu przywożę pana Rejentowicza Buciatyńskiego... Ma kawałek lasu, że — słowo honoru — sosnom wierzchów nie widać, i — potrzebuje pieniędzy...
Buciatyński się obruszył.
— Ależ ja pieniędzy nie potrzebuję. Słyszysz, ty — jakiś.
Sumak się roześmiał.
— Butelkę wina postaw, panie Warszawski — odparł Sumak, ale tego co wiesz... es, es, es — a dowiesz się o wszystkiem.
Boruch stał, coraz dumniejszą przybierając postawę...
Przy hrabi był całkiem innym. Nie raczył nawet odpowiedzieć, ni kiwnąć głową.
Sumak, który w podróży z Buciatyńskim musiał kilka razy kosztować szabasówki, natrętny był i zbyt poufale się około Borucha obracał, czego ten nie lubił. Chciał mu więc dać poznać złym humorem i dumą, żeby się inaczej obchodził.
Sumakowi trudnem to było i Warszawski wkońcu odwrócił się od niego. Rejentowicz, który miał tu być protegowanym i jechał z lepszemi nadziejami, widząc, że zaraz na początku Sumaka lekceważono, a z nim nawet nie rozpoczynano rozmowy, nachmurzył się i poszedł nabok usiąść na ławie.
Boruch, grając dobrze swoję rolę, zabierał się do wyjścia, choć las Buciatyńskiego, o którym już wprzódy wiedział, nie był mu obojętnym.
Sumak dopiero teraz spostrzegł się, że nietrafnie postąpił, i Żyda mógł obrazić. Zbliżył się ku niemu pokorniej, szepcząc:
— Niech pan Warszawski pogada z Rejentowiczem. Słowo daję, pieniędzy żądny i po to przyjechał... a nie zechcesz pan, pójdzie do Szmula.
Boruch ruszył ramionami, bo Szmul a on — jedną ręką byli.
— No — rzekł — niech sobie idzie i do Szmula, kiedy chce...
Sumak się zmieszał i potarł czuprynę łysiejącą, gdy Żyd, jakby litość nad nim miał, zamruczał półgłosem:
— Tak się interessa nie robią.
Widać było po panu Dyonizym, że całkiem był pod panowaniem Borucha, bo choć w nim kipiało i krew mu na twarz występowała, spuścił głowę i zamilkł.
Powolnym krokiem odstąpiwszy od Borucha, skierował się do siedzącego na ławie Buciatyńskiego i sparłszy się na stole, coś mu do ucha kłaść zaczął.
Skutkiem tego zwrotu strategicznego Borucha, który nie chciał zdradzać się ze zbytnią żądzą nabycia lasu — było to, że w kwadrans później, zawiązała się w tym przedmiocie napozór obojętna rozmowa między nim a Rejentowiczem. Sumak, chociaż oddawna w domu nie był, do żony i dzieci nie śpieszył, ani nie spytał o nie. Dosiadywał tu jako świadek, próbował być pośrednikiem i widocznie rachował na jakiś zarobek.
Tymczasem dnia tego do żadnej umowy nie przyszło. Rejentowicz miał nocować; późno już Sumak za czapkę ze stołu wziął i ociągając się, jakby z musu, powlókł się do domowstwa, które żona z dziećmi zajmowała.
Spojrzał naprzód przez otwór w okiennicy: czy u niego światło jeszcze było. Słaby promyk jego przedzierał się z wielkiej izby. Sumak, przyłożywszy oko, dostrzegł przy ogarku siedzącą jeszcze za stołem Steńkę, która, na rękach głowę położywszy, drzemała. Dwie młodsze spały. W alkierza drzwiach było ciemno.
Dyonizy zwolna do sieni wszedł, chrząknął głośno, za drzwi pochwycił i, przybierając postawę śmiałą i zuchowatą, wstąpił na próg. Steńka, usłyszawszy go, zerwała się.
W tejże chwili z alkierza głos chrypliwy zapytał:
— Kto tam?
— A któż ma być? — głośno śmiejąc się, odparł Sumak, — do nas i pies nie zajrzy.
Ruch się zrobił w ciemnej komorze.
— A to ty! nareszcie... włóczęgo... — krzyknęła, wychodząc zaspana żona, i pięść mu pokazując. — Myślałam, że cię gdzie kara Boża za nas spotkała i żeś kark skręcił... ale złego licho nie weźmie.
Kobieta zakrztusiła się. Sumak patrzał na nią.
— Jejmość już po ponczyku! — zawołał — a dzieci pewnie głodne... Pocóż ja do domu mam śpieszyć? poco? abym patrzał, jak się zapijasz... i żebym...
Zębami zgrzytnął...
— A kto winien, że ja piję? — odparła, wybuchając, żona.
Albo się powiesić, albo pić — innej rady nie mam. Jeść niema co w domu, a ty tygodniami od komina do komina, gdzie się kurzy, włóczysz się daremnie. Rób sobie z dziećmi co chcesz...
— Milcz ty, sekutnico, kwoko, pijaczko! — krzyknął Sumak — bo, jak Boga kocham, za kij pochwycę...
W czasie tej czułej sceny Steńka cofnęła się w głąb izby, dwoje dziewcząt młodszych, przebudzone na łóżeczku w kącie, przestraszone głowy podnosiły i zakrywały się kołdrami. Wiedziały, że się podobne kłótnie często kończyły... razami i siniakami...
Sumak jednak, choć się kijem odgrażał, tego dnia do ostateczności nie chciał się posuwać. Dał żonie łajać, czapkę na stół rzucił, a sam na ławie siadł, oczyma szukał Steńki. Zobaczy wszy ją, kryjącą się w kącie, zwrócił się do niej:
— Wody mi daj — i spać idź... ja na stole się położę, bo rano jutro muszę wstać.
Żona łajała, płacząc. Dyonizy nie zważał na to.
Zmęczyła się wreszcie staniem i szłapiąc, powlokła się nazad do łóżka, nie przestając narzekać i przeklinać.
Sumak aa ławie dumał...
Gdy głos żony słabnąć począł... i zmiarkował, że gniew też ostygł, wstał i wolnym krokiem poszedł stanąć w progu alkierza, powtórzywszy Steńce rozkaz, aby się spać kładła.
— Jużci się wyszeptała... ty, jakaś, począł podchodząc ku łożu i szukając w ciemności krzesła, o którem wiedział, że tam stać musiało.
Wrzeszczysz, że mnie w domu niéma nigdy: a co mnie do niego ma ciągnąć? żebym na pijaną babę patrzał i koty z nią darł? Z tobą, żeby jak było potrzeba, człowiek poczciwie nawet pogadać nie może — choćby było o czem...
Chrząknął. Na łóżku poruszyła się kobieta i zamilkła, — więc słuchała. Zniżonym głosem Dyonizy mówił dalej.
— Byłoby o czem gadać, gdybyś rozum miała.
— Cóż-to ja, obrana z niego, czy pijana! — zamruczała kobieta. Człek z głodu i niemocy musi czem się zalać... Dziś ten bestya Żyd, nawet trochy araku, co mi od febry potrzebny, dać nie chciał. Reszta wyszła. Grosza w domu niéma... Posyłam tą głupię Steńkę do niego po arak... gdzietam! Chleba dał i kaszy, a ani wódki ani rumu kropli nie chciał przysłać. A mnie to jedno trzyma...
— Ale! ale! rozśmiał się Sumak — Żyd nie głupi...
Zatrzymał się nieco pan Dyonizy i zamyślił, wyjrzał przezedrzwi, czy starsza córka się spać położyła.
— Ot co za trafunek! — dodał szepcząc. — Wiesz ty o tem, że hrabiemu ze Skomorowa, temu kutwie, co pieniądze korcem mierzy, Steńka woko wpadła.
Leżąca podniosła głowę.
— Gdzie? jak? a onże ją kędy widział? — spytała — to nie może być.
— Dziś, dziś, kiedyś ją do Borucha posłała.. — rzekł Sumak cicho.
— No, to co? — mruknęła matka.
— Co? jeszcze nie wiadomo co z tego może być — rzekł Sumak.
— A ty o tem zkąd wiesz? — poczęła kobieta ciekawie.
— Nie wiedziałbym, gdyby on nie był głupi, że się z tem wydał. A co myśli, kat go wie! Ja tu przybyłem z Buciatyńskim do Borucha, bo człowiek pracuje, żeby grosz jaki zarobić... Ma mu las sprzedać. Siedzieliśmy, gadając o tym lesie, bo z Boruchem do końca trafić... no! aż naraz wtacza się zprzeciwka hrabia... Ja go po jarmarkach widywałem i znam, choć on mnie nie, bo-to taki hrabia, co sam woły maca, gdy na stajnię kupuje.
Gdy wszedł Boruch, zaraz o lesie chciał przerwać, ale nie udało się. Buciatynski począł hrabiemu się submitować, bo był po paru kieliszkach, a potem i mnie po imieniu nazwał. Patrzę ja: hrabia na mnie oczy wyrapił. Waćpan Sumak? — Do usług... — Zkądże-to u acana córka taka piękna?
Ażem osłupiał, ale język w gębie od czego po siadam? — tedy:
— Pan Bóg mi ją dał, posagu dla niej nie mam; to choć liczkiem zapłaci.
Cmoknął hrabia. Pogadali trochę i poszedł. Dopieroż ja do Borucha, domyślając się, że on tu Steńkę napatrzył. Odprowadziłem go na bok i powiadam: — Hrabiemu się dziewczyna spodobała... Warszawski mi nato: — Jeżeli uczciwym jesteś, a dziecko kochasz, zamknijże ją, aby więcej nie widział. Ożenić ci się nie ożeni, a przecież mu jej nie sprzedasz?
Nasrożyłem się i nabuńdziuczyłem na Żyda — i tyle...
Ale tu trzeba rozum mieć i żelazo bić, póki gorące...
W czasie tego opowiadania, zdaje się, że pani Dyonizowa i wytrzeźwiła się zupełnie i z gniewu ochłonęła. Wpół leżąc, sparta na łokciu, dumała.
Sumak czekał, z czem się odezwie, — stękała długo.
— Niechaj-by mu w oko wpadła — poczęła mruczeć cicho — ale mnie się temu wierzyć nie chce, bo to jeszcze smarkacz dziewczyna; i będzie piękniejsza, gdyby tylko do syta było jeść w domu... Niechaj-by mu w oko wpadła...
— Cóż myślisz? taki pan się z nią nie ożeni! — rzekł Sumak smutnie — a....
— E! eh! — odezwała się z łóżka, pokaszlując Dyonizowa — wy, mężczyźni, tych spraw nie rozumiecie. To nasza rzecz: która rozum ma, wie jak sobie począć. Steńka młoda, ale ja-bym nią pokierowała, byle słuchać chciała.
Widać było z przerywanej, ożywionej mowy p. Dyonizowej, iż nadzieja skorzystania z piękności córki niezmiernie ją roznamiętniła. Świetne nadzieje śniły się po głowie i przytomność jej przywróciły. Sumak oddawna nie widział żony w tym stanie. Zwykle łajała tylko, narzekała i przeklinała, na żadną myśl zdobyć się nie umiejąc.
— Ale to z tego wszystkiego nie będzie nic — dodała smutnie, bo my szczęścia w niczem nie mamy.
Westchnęła — a Sumak dodał, jakby na próbę, dwuznacznym głosem:
— Żeby człowiek z głodu umarł, przecie dziecka nie sprzeda.
Rozśmiała się sucho Dyonizowa.
— Co to gadać o sprzedaży, kiedy kupca niema! — zawołała. — Dziewczyna uboga, głupia a piękna, co ją czeka? co? A za mąż pójdzie za takiego jak ty, albo gorszego, żeby z głodu umarła!
Trzeba tylko rozum mieć, to i prosta dziewka hrabiego do ołtarza zaprowadzi: albo-to tego nie było?
Poruszyła się żywo — Sumak słuchał ciekawie, nie protestując.
— Niech-by mu ona tylko naprawdę wpadła w oko, a niechby mnie słuchała, jeszcze-by i nasza dola się poprawiła i jej-by słonko zaświeciło.
Sumak zamruczał:
— Że ona mu w oko wpadła, toć pewna, ale jak wpadła, tak wypadnie. Tu rozum w tem, żeby....
Nie dokończył.
— Głupiś — odezwała się żona. Jeszczeby też czego, żeby mu się z nią narzucać i wozić mu ją, albo co? To jedyny sposób, żeby nią i nami wzgardził. Ho! ho! niechby tylko zaszłapał: jabym mu drzwi zamykała; dopiero-by mi się pod oknem prosić musiał.
Co łatwo przychodzi, to ceny u nich nie ma.
— Do tych rzeczy to ty rozum masz — rzekł Sumak. — A no, pono darmo o tem bałakać. Taki hrabia, niemłody człek i sknera, złapać się nie da, a choćby go i schwycić, co po nim? Toś-to nie słyszała co o nim ludzie prawią? Gorzej biedaka; skąpiec, z parobkami je, w gorzelni sypia, w juchtowych butach chodzi. Klucze u niego pod poduszką; choć miliony, słyszę, ma, a żyje jak ostatni. Co z takiego człowieka wycisnąć? A w dodatku i nie młody.
Dyonizowa głowę dźwignęła i śmiać się zaczęła.
— Głupiś! — powtórzyła. — Co ty wiesz! co ty znasz? Niechaj-by mu tylko, doprawdy, w oko wpadła. A że stary, toć to w tem rzecz: niéma jak ten wiek, żeby człek oszalał. U młodego to zwietrzeje prędko, a z takim....
Pokręciła głową i po namyśle westchnęła ciężko.
— Z tego wszystkiego nic nie będzie; my szczęścia nie mamy.
Sumak, głęboko zamyślony, nie odpowiadał. Zadumała się i żona.
— Hrabia nocuje? — zapytała.
Mąż głową potwierdził.
— Trzeba, żeby jutro rano jeszcze raz Steńkę zobaczył — szepnęła cicho. — To moja rzecz, a musi się tak zrobić, aby mu na myśl nie przyszło, że mu ją narzucają.
Dziewczynę trzeba trochę przyodziać, ale, chowaj Boże, stroić.
— A jakże to zrobisz? — ciekawie szepnął, pochylając się, Sumak.
Dyonizowa nie raczyła mu odpowiedzieć.
— Idź spać — rzekła — a jak świt, mnie zbudź. Głowę mam ciężką, a żeby rano był choć kieliszek rumu do gorącej wody, bo ja bez tego siły mieć nie będę, aby na nogach się utrzymać.
To rzekłszy — odwróciła się żywo do ściany Sumakowa; mąż postał chwilę i wyszedł do pierwszej izby. Na stole sobie opończę podesłał, zamiast poduszki z odzieży zwinął węzełek pod głowę, wyciągnął się i, ogarek zgasiwszy — natychmiast chrapać zaczął.
Hrabia nocował u Borucha. Konie zapowiedziane były na godzinę ósmą.
Niewybredny, ranną kawę zamówił sobie u Boruchowej. Sprawa o las, z nim zaledwie rozpoczęta, na razie ubić się nie mogła. Warszawski miał zjechać na miejsce.
Świtało zaledwie, gdy niecierpliwy pan ze Skomorowa sam sługi swe, otworzywszy drzwi, budzić zaczął i razem Boruchów, którzy także odpoczywali jeszcze. Dla niego dni parę w domu nie być, samemu niedopilnować gospodarstwa, było utrapieniem wielkiem. Nie ufał nikomu, obawiał się wszystkiego, przytem, nawykły do drobnostkowej krzątaniny, doglądania, łajania, rachowania, męczył się cokolwiek dłuższą bezczynnością.
Koniom więc obrok zasypano zaraz, brykę nasmarowano, na co osobna została wydana dyspozycya; trzy razy wychodził hrabia do stajni, a gdy rozedniało, służąca Borucha przyniosła kawę, sam gospodarz, ledwie pośpieszywszy się ubrać, przyszedł na pożegnanie.
Hrabia dnia tego był w gorszym humorze, chciał już być w domu, a do Skomorowa miał jeszcze opętane trzy mile, po najgorszej w świecie drodze, której znaczna część do niego samego należała. Szarwarkami, które go nic nie kosztowały, byłby może ją naprawił, ale obracał je umiejętnie na inne gospodarskie potrzeby. Znajdował też zasadniczo — iż ludziom ułatwiać zaglądanie tam, gdzie oczy ich niewygodnemi być mogły — rozumny człek nie powinien.
Za to wolał trząść się bryczką po wybojach i konie zmęczyć w błocie. Rzadko mu się też wyjeżdżać zdarzało. Droga z miasteczka do Skomorowa wiodła rynkiem, aż do sławnej owej grobli. Ponad nią przechodziła ścieżynka, prowadząca do kościołka, w którym codzień około ósmej godziny Mszę św. miewał ksiądz wikary. Na tę Mszę zwykle uczęszczało dwóch żebraków, jedna stara, na bruku siedząca oddawna ekonomowa i szlachcic, który dworek miał niedaleko. Jak świat światem, nigdy powszedniego dnia Sumakowa się na Mszy nie pokazała. Stał się dziw: wstała rano łając męża, zaczęła na los swój narzekać i Steńce kazawszy się przyodziać, oświadczyła, że z nią pójdzie do kościoła modlić się, aby Pan Bóg nad nimi się zlitował.
Los czy rachunek zrządził, że gdy bryczka hrabiego ruszała od ganku murowanki, Dyonizowa z córką miała ulicę przechodzić. Stanęła więc tuż (z książką do nabożeństwa w ręku, na widoku) i czekała. Hrabia zobaczył dziewczynę, wychylił się ku niej, oczyma dziwnemi począł się w nią wpatrywać, i gdy bryczka już minęła kobiety, a te zwolna szły ku kościołowi, pan ze Skomorowa długo za niemi gonił oczyma.




Skomorów, wieś, którą, jedyną a odłużoną, hrabia Kwiryn otrzymał w spadku po rodzicach, leżała w głębokiem, zapadłem Polesiu.

Zdaje się, że zdawiendawna dostawała się ona temu z rodziny, który albo się w działach nie dopilnował, lub został pokrzywdzony rozmyślnie.
Wieś była wcale spora i inwentarz majętności wykazywał ogromną rozległość gruntów, lasów, tysiącami morgów. Wszystko to jednak nie miało rzeczywistej wartości. Ziemia była licha, grunta nizkie i mokre, lasy wycięte, łąki błotniste. Oprócz wsi głównej i dwóch małych przysiołków, które dozwalały dobra zwać kluczem, budnicy po lasach siedzieli, było karczem kilka, było parę młynków, stępy i folusz.
Wszystko to dostało się hrabiemu w stanie najopłakańszym, ale p. Kwiryn odrazu powiedział sobie, że na tej nędznej posiadłości, uchodzącej za najgorszą w powiecie, majątku się dorobi.
Mówiliśmy, w jaki sposób doszedł do tego: niezmordowaną pracą, skąpstwem i egoizmem do cynizmu posuniętym. Na tej drodze początek tylko bywa trudny człowiek, raz śmiało wszedłszy na nią, idzie potem dalej niż zamierzał. Namiętność przywiązuje się łatwo do powodzenia.
Hrabia nie miał też z młodu, z wychowania, z nawyknień, nic, coby go odrywać mogło od tego życia ekonomskiego. Opiekun dopilnował tylko, aby jakotako skończył szkoły; familia, wyprawiając go do Skomorowa, pozbyć się go starała.
Nie miał powierzchowności obiecującej, zdolności nie okazywał żadnych: skazano go więc na to wygnanie.
Jakież było podziwienie starszej gałęzi hrabiowskiej rodziny, mnogiej kolligacyi, wielce arystokratycznej, gdy ów wydziedziczony, odepchnięty człeczyna począł się wkrótce dorabiać, kupować majątki i bogacić coraz szybciej!
Pierwsze kroki tylko przeszły trudno, dalej już intraty same, niespożywane, zbijane, natychmiast obracane na nabycia korzystne — dawały hrabiemu możność rozszerzania się prawie czarodziejskiego.
Rodzina bliższa i dalsza, która go nigdy nie widywała, miała nadzieję, że tak wielce zbogacony do niej się zgłosi.
Hrabia Kwiryn wcale nie myślał o tem. Zrobiono prób kilka przypomnienia się, — bez skutku. Jeden z najświetniejszych okazów krwi tej, ożeniony z księżniczką, hrabia Anicet, którego interessa, mimo ożenienia się, dość były zaplątane, przybył do Skomorowa sam — aby poznać kuzyna.
Przyjęto go tu tak, że drugiego dnia musiał kazać zaprzęgać i — umknął.
Hr. Kwiryn mu wręcz powiedział, że rodzina go dawniej w młodości znać nie chciała; on teraz poznawać się z nią nie ma ochoty.
— Wychowano mnie na parobka — musiałem nim zostać. Raz wdziawszy buty juchtowe i siermiężkę, zrzucać ich nie myślę. Cobyście wy robili teraz zemną, ja z wami?
Jabym wam pokoje zasmrodził, a wy u mnie tygodnia-byście na moim krupniku ze słoniną nie wytrzymali.
Hr. Anicet, powróciwszy z tej wycieczki, ogłosił, że kuzyn jest — wielce excentryczny!
Pocichu dodawał, że pewnie na tem skończy, iż się z jaką Paraską ożeni. Ruszano ramionami.
Pan ze Skomorowa dalej poswojemu gospodarował.
Życie prowadził, jakeśmy mówili, najprostsze. Najczęściej jadał z parobkami; nosił się gorzej od ekonoma, jeździł bryczką bez resorów, a mieszkał....
W Skomorowie zastał drewniany duży dwór odwieczny. Pochodził on z tych czasów, gdy w lasach były sosny, jakich dziś niema, i gdy ludzie budowali z jutrem. Niezgrabny, ciężki, nieforemny, dwór ów trzymał się przecież.
Hr. Kwiryn zajmował zaledwie część małą rozległej budowy. W reszcie jej były składy, spichlerzyki porobione z pokojów; jedna sala przeznaczoną była dla kocących się owiec w zimie.
Dziedzic mieścił się w trzech izbach z przedpokoikiem; zimą jedna z nich tylko była opalaną.
Ponieważ gości, z małemi wyjątkami, nie przyjmował nigdy, w jednej izbie sypiał, pisał regestra, jadł i odpoczywał. Zimą musiał w niej i przybywających przyjmować.
O wygody, a tem mniej o powierzchowność nie dbając, hrabia ograniczał się w mieszkaniu swem łóżkiem starem, komodą znalezioną w Skomorowie i zrestaurowaną, stolikiem i trzema krzesłami.
Nie było jeszcze dotąd praktyki, aby się czwartego okazała potrzeba. Żelazny, mocno okowany sepet, okryty jakąś skórą, stał pod łóżkiem. Była to kassa. Dla bezpieczeństwa dwa ucha ją do podłogi trzymały, jak przykutą.
Wszystko odpowiadało temu urządzeniu domu. Wprawdzie rodzina dając mu majątek, jakąś ruchomość, w niej sreberka, coś szkła i porcelany raczyła wydzielić, ale to wszystko stało zamknięte i nieużywane; hrabia jadł na miskach glinianych.
Garderoba, w której frak dla prezentacyi jakiejś przed laty dziesięcią sprawiony, pierwsze miejsce zajmował, obwinięty starą serwetą — redukował się do najkonieczniejszych części składowych.
Rząd w domu, w gospodarstwie, w interessach był w najściślejszem słowa tego znaczeniu — despotyczny. Nie wyręczał się hrabia nikim; rozprawiać z nim było próżno.
Officyaliści byli podkomendnymi, żaden z nich woli swej nie miał.
Jedyny sługa, który od młodości mu towarzyszył, bo razem z nim chłopcem był w szkołach, wdrożony był do tego, ażeby, jak pan jego, robił wszystko, czego było potrzeba, nie wymawiając się od niczego.
Straszny ten wyręczyciel pana, oko jego, ręka prawa, często pełnomocnik i wykonawca wyroków, zwał się Antkiem.
Spieszczone to niegdyś w szkołach imię, pozostało przy nim teraz, gdy się zestarzał, przed czasem wyłysiał i posiwiał.
Antek, jak jego pan, pięknym nigdy nie był, teraz nawet brzydkim się mógł nazwać, a mimo to, sławnym był ze swych miłosnych awantur. Był to najzajadliwszy prześladowca wszystkich młodziuchnych dziewcząt wiejskich, które się go niezmiernie obawiały.
Hrabia na to patrzał przez szpary. Sam on nie był bez grzechu. Dwórki nie miały dobrej sławy, lecz osłaniała je Antka wielowładna protekcya.
Chudy, mały, żółty, pokaszlujący, ale zwinny, żywy, pracowity, ruchawy, pan Antek miał we dworze oko na wszystko, Szpiegował, donosił, śledził, podglądał, zastępował ekonomów, wyręczał pisarza, stawał przy wymiarach, rewidował gorzelnię, jeździł z poleceniami pańskiemi, ale razem buty musiał czyścić i służyć do stołu.
Z hrabią znali się już tak, że jeden drugiemu z twarzy czytał, jak z drukowanej książki. Dla Antka słowa dosyć było — rozumiał w lot.
Za swe usługi nie wymagał wiele, i Bóg jeden wiedział co brał i czy co pobierał, jedno tylko miał, jakby wymówione i zapewnione, żeby go pan za dziewczęta nie sekował.
Idealniejszego dla siebie sługi hrabia Kwiryn na świecie-by był nie znalazł.
Czy do innych obowiązków Antek miał w dodatku ułatwianie panu jego fantazyi miłosnych — trudno dośledzić było; lecz, że się nigdy, mimo swego temperamentu, panu współzawodnictwem nie naraził — to pewna.
Hrabia, mimo wielkiej pracowitości i zajęcia ciągłego, fantazye te miewał i nie bardzo się taił z niemi. W początkach były one tak skromne, tak nie wysoko sięgające, iż je łatwo zaspokoić było. Od niejakiego czasu jednakże Antek zauważył, iż gust pański stawał się coraz wybredniejszym.
Sam sobie z tego nie zdając sprawy, hrabia ulegał temu pragnieniu jakiegoś ideału, potrzebie serca już więcej niż zmysłów, która człowieka najpłochszego w końcu zmusza stworzyć sobie rodzinę, szukać, nie zabawki, ale towarzyszki.
Żenić się wprawdzie nie myślał jeszcze hrabia Kwiryn, ale nowe usposobienie zapowiadało, że na tem skończyć musi. Powiadają, że starzy kawalerowie do wyrzeczenia się swobody swego stanu są trudni. Jest to prawdą w pewnych temperamentach i do pewnych lat tylko.
Najwięcej z nich zapóźno się opatruje, iż — na świecie samemu jednemu smutno, a na starość nieznośnie.
Hrabia Kwiryn wcale sobie tego nie mówił — lecz zaczynał gonić za ideałami.
Oglądał się za pięknemi twarzyczkami — parę razy robił przegląd rodzin swoich oficyalistów — ale wśród nich nic się jakoś odpowiedniego nie znalazło.
Gdy po kilkodniowej niebytności hrabia się zbliżył do swojego Skomorowa, i, niedojeżdżając do dworu, wysiadł z bryczki do siewaczy, bo pora była jesienna, a potem pieszo podążył do dworu, Antka znalazł w ganku; Antek bowiem nigdy się z miejsca razem z panem nie ruszał.
Spojrzawszy na twarz, stary sługa zmiarkował zaraz, że hrabia powracał czemś — zmitrężony.
Czoło miał pofałdowane, usta mu się krzywiły.
Antek w miejsce powitania począł zdawać rapport z nadzoru... Było kilka wypadków niebardzo pomyśli — koń jeden zdawał się spieczony z winy fornala, na zasiew pod Choinką zabrakło gotowego ziarna, i t. p.
Hrabia, idąc do swego pokoju i prowadząc za sobą Antka, słuchał — ale jakby roztargniony... Pora była obiadowa, ale w kuchni gotowego nic, oprócz strawy dla czeladzi, którą hrabia przynieść sobie kazał. Tymczasem Autek podał chleb razowy, sól i wódkę.
Przy jedzeniu — Antek, który pytać nigdy nie śmiał, ale zawsze słuchać musiał, bo Kwiryn mu się, w niedostatku innego powiernika, wygadywał z myślami, jakby sam przed sobą — hrabia naprzód począł mówić o lesie. Była to sprawa kapitalna; Antek znał jej ważność.
Z Boruchem sobie dać radę — nie dać się podejść: zadanie stanowiło nawet dla hrabiego niepospolite. Antek głową kręcił.
Miał zwyczaj hrabia opowiadać słudze wszystko... Mówił więc o podróży, o koniach, o noclegu — a w ostatku zawołał z uśmiechem:
— Alem dziewczynkę widział... niechże ją wszyscy... porwą.
Antek wyprostował się i uszy nastawił.
— Myślisz, gdzie? — ciągnął dalej hrabia, patrząc na niego.
— A no, w Wołchowiczach, u Borucha, przypadkiem... zaszła tam.
Tu przerwał nagle hrabia.
— Nie słyszałeś kiedy o jakim Sumaku?
Antek namarszczył się, patrząc na podłogę...
— Sumak! a no! To ten łajdak, co majątek stracił... Łotra kawał — albo co?
— Jego córka! — rzekł bardzo żywo hrabia — ale powiadam ci, cudo piękności... Lat niewięcej piętnastu... czarnobrewka...
Ręką zamachnął w powietrzu i zamilkł.
— A co? — zamruczał Antek, usta krzywiąc — dać-by temu gałganowi jakie miejsce u nas... choć przy młynie, ale będzie kradł, bo-to łotr zpod ciemnej gwiazdy...
Kwiryn na-to odpowiedzieć nawet nie chciał, powtarzał tylko:
— Dziewczę — bóstwo! jak żyję podobnej nie widziałem...
Z niedowiarstwem słuchał powiernik.
— A Anastazya? — szepnął zcicha.
— Ani się umywała do tej! — z zapałem odparł hrabia.
Rozmowa tego dnia skończyła się, gdyż hrabia musiał iść opatrywać gospodarstwo, a obowiązek ten spełniał, żadnem znużeniem, podróżą ani zajęciem się nie wymawiając.
Antkowi utkwiła w głowie dziwnym sposobem Sumakówna. Wieczorem hrabia znowu wspomniał o niej.
Dla sługi było to dowodem, że rzecz powinien był brać na prawdę.
W ciągu dni następnych symptomat się utrwalił jeszcze.
Jednego wieczora, zabierając buty i suknie, Autek odniechcenia się odezwał:
— Ja-bym — proszę pana hrabiego — do Jośka się jutro chciał przysiąść do Wołchowicz...
— Ty? do Wołchowicz... teraz! gdy siejba...
— Jutro radlą, nie sieją, a jabym powrócił — rzekł Antek.
— A tobie tam poco?
— Zęba sobie muszę kazać wyrwać, bo mnie strach jak po nocach boli — odparł sługa, rękę przykładając do gęby.
Hrabia pomyślał trochę.
— Żebyś mi się tylko nie bawił — rzekł — a no, jedź. Zajdziesz i do Borucha i możesz tak z przełaju nadmienić, że na las do mnie kupiec z Warszawy ma zjechać.
Niechby się to raz skończyło. Będą musieli dać zadatku kilka tysięcy rubli, a mnie właśnie ich trzeba.
Na-to Antek nie odpowiedział nic — tylko głowę skłonił.
Okazało się nazajutrz, że Joś do Wołchowicz jechał biedą. Podróż była niewygodna, bo na biedzie we dwóch siedzi się tak, jakby się co chwila spadać miało. Ani się zdrzemnąć, ni zapomnieć można.
Przytem bieda trzęsie okrutnie na poleskich drogach. Lecz, tak Antek, jak pan jego, do wszystkich niewygód byli przywykli, i — wybrał się sługa ząb wyrywać, jak upewniał, chociaż coś innego prowadziło do Wołchowicz.
Z Josiem, który miał swoje interessa w miasteczku, i brata, do którego zajeżdżał — rozstał się Antek przy rogatce i, pieszo poszedł dalej, o powrót się tylko umówiwszy, aby sobie innej furmanki szukać nie potrzebował.
Znajomości w Wołchowiczach hrabiowski sługa wiele nie miał. Ani do niego, ni do pana ludzie nie lgnęli, bo wiedzieli, że na nich zarobić trudno.
Na czele przyjaciół stał, naturalnie, Boruch i powolnym krokiem p. Antoni wprost szedł do niego.
Oprócz tego, na myśli miał wikarego na probostwie, który czas jakiś w sąsiedztwie Skomorowa pełnił też obowiązki; człek był prosty i towarzystwa ludzi prostych nie unikał. Wikary, x. Ignacy Orzelski, pochodzenia był jakiegoś zagadkowego, rodziców ubogich; wyglądał gburowato i obyczaje miał niewykwintne. Najprzyjemniej mu też było z tymi przestawać, z którymi się swobodnie mógł obchodzić. Dosyć gwałtownego charakteru, gorączka, demokrata wielki, x. Ignacy pańskich posadzek nie lubił i jego też po dworach niechętnie widywano. Na folwarku zato, u budnika, u mieszczanina, był jak w domu.
Antek, swojego czasu, był z nim dobrze dosyć, lecz po przeniesieniu się jego do Wołchowicz, rzadko go widywał.
Boruch, zobaczywszy Antka, posądził hrabiego, iż pewnie nasłał go dla sprawy lasu: postanowił więc o niej wcale nie wspominać. Nie przeszkadzało to bardzo uprzejmemu przyjęciu.
Antek na wstępie oświadczył zaraz, tak samo jak hrabiemu, iż ząb sobie wyrywać przyjechał, czemu Boruch nie uwierzył. Zwykle ci, co się ważą poddać obcęgom cyrulika w małem miasteczku, miewają gębę nabrzękłą i podwiązaną. Antek zaś, choć mówiąc o zębie, krzywił się, dla prawdopodobieństwa, wyglądał — jak zwykle — zawiędły, ale zdrów.
Z panem Warszawskim przy przekąsce skromnej, którą sobie Antek podać kazał, zawiązała się rozmowa, de omnibus rebus et quibusdam aliis... Obaj lasu unikali. Antek był w usposobieniu gadatliwem; — przeciągnęła się gawęda.
Wśród niej do izby wszedł Sumak. Siedział jakoś temi czasy w domu i po całych dniach spał, albo u Borucha czatował na podróżnych.
Zobaczywszy skromnego i niepoczesnego Antka, nie miał z nim wielkiej ochoty zabierać znajomości; ale nie mógł przepuścić go, nie dowiedziawszy się, kto on taki, zkąd i poco.
Boruch, zbywając go się, szepnął mu: — Officyalista i sługa hrabiego ze Skomorowa.
Wiadomość ta cudownie podziałała. Sumak, ziewający na uboczu, żwawo się wmieszał do rozmowy i przysiadł do Antka.
Ten znał go z widzenia i przypomniał sobie. Zwykle dosyć dziki i ostrożny, ażeby się lada z kim nie wdawać, tym razem hrabiowski sługa nie unikał nowej znajomości.
Boruch zaś, który wzmianki o lesie nie mógł się doczekać, a dla którego Antek był — małą rybą, zobaczywszy, że ci dwaj dobrze do siebie przypadali — cofnął się, zostawiając ich samych.
Antek, posunął uprzejmość niesłychaną do tego stopnia, że po chwili, dowcipkującego i zabawiającego go Sumaka na kieliszek rumu i zakąskę zaprosił.
Sumak nigdy żadnego przyjęcia nie zwykł był odmawiać, od prostej śmierdziuchy począwszy, aż do wina. Wpadł w humor doskonały, a gdy w tem usposobieniu był — mógł zabawić i więcej wymagającego niż Antek człowieka.
Jedna to była rzecz, którą Sumak umiał — i gadał, śmieszył, pustował, dowcipował i język miał wyprawny, co się zowie. Słuchając go, można było wziąć za wcale porządnego i rozumnego człowieka, ale u niego wszystko się na języku kończyło.
Tu pozwolimy sobie nawias uczynić i uwagę ogólną, że w żadnym kraju na świecie niema ludzi tylu z dobrze wyprawnemi gębami, jak u nas. Niekiedy swada dochodzi do tego stopnia doskonałości, tak jest łudzącą, tak znakomitą, że najkorzystniejsze wyobrażenie daje o mówcy. Lecz... wziąć go tylko na próbę do najmniejszej roboty, gdzie rąk nie języka potrzeba — człek przepadł.
U nas, we wszystkich stanach, tych mężów złotoustych pełno, od officyalistów począwszy, do najwyższej arystokracyi: a nigdy prawie nie zawodzi ten pewnik, że kto ślicznie o wszystkiem mówić umie, do niczego się nie zdał. Doświadczenie uczy, że tych piękno-rzeckich obawiać się należy. Nic nad nich niebezpieczniejszego.
Sumak w szczęśliwych chwilach swych należał właśnie do rzędu ludzi podobnych. Niejeden się na nim oszukał.
Antek, prosty, ale nie głupi człek, słuchając go, wciąż sobie powtarzał w duchu:
— Ale, jak Boga kocham, to rozumny człowiek!
I nie mógł pojąć, jak on, z tym rozumem, mógł przyjść do torby, a wyobrażał sobie, iż wszystkiemu chyba winną być musiała żona.
Sumak rozgadywał się przed nim ze swą otwartością zwykłą.
— Na świecie, ja panu powiem — wołał rozochocony — niéma gorszego nic, jak rozum mieć i sumienie. Tylko głupim i podłym dzieje się dobrze, a z olejem w głowie i z sercom poczciwem, zawczasu na gałąź... bo zawsze koniec taki, jak mój.
Miałem, panie, majątek, dzierżawę, pieniądze, pracowałem — męczyłem się — no, co? poczęli ludzie prześladować, aż na bruk poszedłem.
A przez co! przez-to, że człek sumienie miał, prawdę mówił bez ogródki, nikomu krzywdy nie czynił...
Antek więcej słuchał, niż mówił.
— Teraz, jak człowiek raz na bruk wyleciał — ciągnął Sumak — oho! nazad się dostać gdzieś na urzędnika trudno... Czy człek winien, czy nie winien, posądzają i nie ufają.
Więc się żyje, z pozwoleniem, psim swędem. Doradzi się co komu, posłuży, — porękawicznego dostanie, i — aby dalej.
Tu spojrzał na Antoniego.
— Gdyby tak u hrabiego się jakie miejsce trafiło?... Jabym choć leśniczym gotów być, bo las lubię, i polowanie też.
— Tylko — dodał, widząc, że Antek usta ściągnął — tylko pono u waszego hrabiego służba twarda...
— A — twarda! — odparł Antek. Co prawda, to prawda. Nasz hrabia sam, jak wół pracuje, i drugim też nie popuści...
I głową zaczął potrząsać.
— Co się tyczy pracy, toby-to bzdurstwo było — zawołał Sumak, — u mnie praca — nic. Ja, panie, dzień i noc, czy na koniu, czy pieszo. — to dla mnie... jak piórko osmalił. Pali się u mnie, panie, w rękach wszystko... ale człek też potrzebuje, żeby się to opłaciło, i żeby się z nim obchodzono poludzku.
Antek nic nie odpowiedział.
Po chwili spytał naiwnie, choć doskonale wiedział, jak rzeczy stały:
— Pan bez familii — sam?
Zbił tem zupełnie z tropu Sumaka.
Stał długo milczący.
— Dyabła tam — rzekł wkońcu... Ba! — ba! — bez familii! ja-bym dotąd w aksamitach chodził... Tu — sęk...
Pan Dyonizy westchnął.
— Żonisko mi nieustannie słabuje — rzekł — to skaranie Boże. Na lekarstwa, apteki — człowiek się tak, jak zruinował — no — a i troje dzieci!! troje.
— Maleńkie? — pytał Antek, udając głupiego.
Sumak się rozśmiał.
— Starsza dziewczyna piętnasty rok zaczęła! — zawołał.
Wszedłszy tym sposobem in medias res, obaj zamilkli.
Antek zbierał rozsypane po stole pruszynki chleba i soli i machinalnie je kładł do gęby. Sumak, zpod oka nań patrząc, słomką — dla kontenansu — w zębach dłubał.
Po długim przestanku, który obu im wydał się krótkim, Sumak dodał:
— Dziewczyna, panie, piętnasty rok. Dla kogo innego byłoby-to błogosławieństwo Boże, mości dobrodzieju, bo-to, powiadam panu, jest cud piękności, a dla mnie, to tylko bieda nowa... Bo to rośnie, a jak upilnować?
Antek się jeszcze nie odezwał.
— Dać do dworu gdzieś, za oczy, strach... dyabeł nie śpi. W domu trzymać — też nic nie wysiedzi. Kto ją w tej dziurze zobaczy?
Po krótkiem nateraz milczeniu Sumak dodał:
— Gdyby u hrabiego miejsce leśniczego się trafiło... ja się panu polecam.
Antek głowę skłonił i po namyśle rzekł:
— Kto to wie? mogłoby się złożyć.
— Bóg świadkiem, że do grobowej deski byłbym panu wdzięczen.
Dalej już Antek rozmowy nie przedłużał. Spojrzał na stary, srebrny zegarek, i pożegnawszy się, do wikarego poszedł.
Ksiądz Ignacy miał osobną przybudówkę przy plebanii, którą zajmował staruszek proboszcz, tak do niego niepodobny, iż dwóch istot z sobą sprządz różniejszych usposobień, nikt-by nie potrafił.
Ksiądz Herman Łaski, niegdyś kapelan wielkiego domu, wychowaniem napół Francuz, obyczajów pańskich, gładki, miły, grzeczny, polityk, układny, księdza Ignacego zwał gburem, którym go Pan Bóg pokarał. Ksiądz Ignacy proboszcza przezywał Labusiem, Monsiniorem, Marymontczykiem i znosić go nie mógł.
Żyli z sobą najgorzej, ale wikary się trzymał, mając nadzieję probostwo po staruszku otrzymać w spadku, a Monsinior, znosił go, bo bez niego obowiązkom-by nie podołał.
Gdy Antek wszedł na dziedziniec, z wielkiem podziwieniem swem ujrzał wikarego, z zakasanemi połami, łupiącego pod ścianą wikaryi skałki na opał.
Obejrzał się ku idącemu i kłaniającemu się zdaleka.
— A! to ty! panie Antoni — zawołał — patrzajże... ot na co duchowieństwu przyszło, i co ja za wikary... Niéma komu skałek naciąć, aby kawę ugotować. Wszystka służba u Monsiniora...
I rozśmiał się, garść łuczywa niosąc do izby, do której z sobą Antka wprowadził.
Tu, posadziwszy go na krześle, wikary, nie mówiąc już o kawie, naprzód gościowi kieliszek rumu zaproponował.
Szafę otworzył z trzaskiem.
— Rum! Boruch, niedowiarek Boży, nazywa to jamajką. Bodaj tak świat widział, jak ten rum Jamajkę kiedy oglądał. Ale, choć to gorzalica czemś zaprawna, nie gardź...
Jakoż na początek nie pogardził p. Antoni — tym pierwszym. Wikary usiadł, a Antek go począł rozpytywać: jak mu się tu działo?
W gawędce, tak się jakoś złożyło, iż o Sumakach napomknięto, i, Antek dowiedział się o nich, czego żądał, a zęba już sobie wyrywać nie potrzebował.
Wikary swoich parafian dzieje, przygody i charaktery znał jaknajdokładniej. Nie tajono nic przed nim...




Wychowanie Steńki, jeżeli się ono tak nazwać godzi, było tego rodzaju, co ptasząt i zwierzątek. Niewiele się od nich różniła. Wychowywało ją ciężkie, utrapione życie. Gdy Sumak był jeszcze niby rządzcą majątku, trafiło się, iż we dworze państwa bawiła stara kuzynka ich, panna już bez przyszłości, zajmująca się z rozpaczy filantropią. Zgryźliwa, zła, ale niezmiernie czynna i ruchliwa, potrzebowała dla swobodnego wylewania żółci, dla zużycia nadmiaru sił zbywających, ciągle się czemś zajmować — dobroczynnem. Uczyła więc dzieci, bijąc je po łapach, opatrywała chorych, łając ich i męcząc — godziła małżeństwa, swatała niechcących się żenić.

Dostojni krewni dozwalali jej tych niewinnych rozrywek, dostarczali nawet środków do nich, raz że, bądź cobądź, panna Otylia, coś istotnie pożytecznego w ten sposób nieprzyzwoity dokonywała, powtóre, że puściwszy ją na wieś — wolni byli od tego wichru z burzą we dworze.
Tej pannie Otylii winną była Steńka jedynie, że czytać i pisać umiała.
Nauczyła się też katechizmu, nie biorąc go bardzo do serca, i, kilku pono bajek Krasickiego.
Na tem poczęte wychowanie jej — skończyło się tymczasowo. Ona sama nie miała najmniejszej ochoty umieć więcej i nie wiedziała, na co by się to jej przydać mogło.
Aż do tej epoki, do której doszliśmy w naszem opowiadaniu, dziewczę było istotą jakąś nieprzebudzoną do życia — pół uśpioną.
Ten rodzaj odrętwienia musiały sprowadzić zawczesny ucisk i nędza. Życie się rozpoczynało dla niej nadzwyczaj ciężko, boleśnie, bez najmniejszej kropelki tego, coby ją ożywić mogło.
Matka, jeżeli ją kochała, to miłość jej wcale się nazewnątrz nie objawiała.
Nędza nigdy nie bywa sentymentalną; jest surową, bezlitośną i usposabia ostatecznie do samolubstwa, do okrucieństwa.
W naturze też matki jej, pani Scholastyki, nie była czułość. Zamłodu znała tylko namiętność; teraz myślała przedewszystkiem, aby w walce z nędzą jaknąjmniej cierpiała sama.
Na Steńkę, jako na najstarszą, spadały wszystkie ciężary exystencyi nieznośnej. A, że matka utrzymywała, iż młodość ma siły do znoszenia wszystkiego, zrzucano na ramiona tego dziecka, bez litości — brzemiona okrutne.
Skutkiem tego być musiało odrętwienie, zobojętnienie, znieczulenie.
Wtej chwili, jasnej dla innych, która się wiosną życia nazywa, Steńka poznała tylko, co ono ma najwstrętniejszego, najboleśniejszego.
W położeniu Sumaków, ludzie, z którymi się stykali, zawczasu dziewczę oswoili ze wszystkiemi brudnemi tajemnicami życia.
Nie mierzono słów przy dzieciach, nie oszczędzano im najobrzydliwszych widoków.
Matka sama język miała po rumie, rozwiązły, ojciec prawił ohydne rzeczy na głos... — dziewczę wiedziało więc, czego się ma na świecie obawiać, co ją może czekać.
Lecz — są cuda, są prawa natury, nierozpoznane, są istoty, do których brud nie przystaje, w których zepsucie rodzi ohydę, wstręt, oburzenie.
Steńka, która, wiele rzeczy z dumą jakąś widząc, nie chciała oglądać — matce wydawała się istotą jakąś osobliwą — zimną, głupią.
— O Steńkę ja się nie boję — mówiła do męża Dyonizowa — dziewczyna jak lód i w głowie mało co ma... Tej nikt nie zbałamuci, bo to jakaś już taka krew stateczna.. Ona słucha, a nie rozumie, ani się na nic zaczerwieni — a nawet, jak inne, żeby się zachciała ustroić, pochychotać, zadurzyć... co ja już w jej wieku umiałam! ~ to się po niej nie pokaże...
Wistocie: tej Steńki — Kopciuszka — nikt nie rozumiał, nikt nie umiał ocenić.
Tymczasem była-to dla rodziców bezpłatna sługa, zamęczana i padająca ze znużenia.
Przy takim trybie życia nawet myśleć nie było czasu; znój cielesny nie dawał ani marzyć, ani rozważać — a nadziei zmiany nie było najmniejszej.
O świcie, matka, nie ruszając się z łóżka, budziła dziewczę do rozpalenia ognia, do przygotowania śniadania.
Dwie młodsze mało ją w czem mogły wyręczyć. Zaledwie podniósłszy się z mizernej pościółki, narzuciwszy coś na plecy, Steńka w gołoledź, w mróz musiała biedz po wodę, ogień dmuchać. Często matka zaraz wyprawiała ją żebrać, poprostu, na kredyt chleba, bułki, kawałka masła, i tego, niezbędnego dla niej, rumu albo wódki.
Potem, na jej głowie i rękach było pranie, naprawianie bielizny, obiad nareszcie. Wstawała wprawdzie pani Scholastyka, niby się kuchnią zajmując, lecz własnemi rękami nie robiła nigdy nic — rozkazywała i łajała. Oprócz tego córka w chwilach wolnych musiała ją jeszcze czesać czasem, i przy tej sposobności odbierać kuksańce.
Obiad ona podawała, więc go najmniej, i ostatki tylko, jadła. Po nim, gdy pani szła spać, ona siadała do roboty.
Wieczerzę przysposobić musiała również i przy ogarku ślepić znów nad cerowaniem tego, co już nawet cerowania wartem nie było.
Po dniu tak spędzonym, nie dziw, że dziewczę padało spać snem kamiennym. Wśród dnia kiedyż był czas pomyśleć o sobie?
Najprzykrzejszem jednak dla Steńki było: posyłanie jej do miasta. Matka, która wcale się o tego smarkacza nie obawiała i nie oszczędzała jej, nie miała na względzie, ile przykrości piękne bardzo, dorastające dziewczę spotkać mogło po sklepikach, w ulicach, u Borucha.
Zaczepki nieuniknione, cyniczne, grubiańskie, oburzały ją do najwyższego stopnia, lecz je nieraz znosić musiała.
Puszczone tak bez dozoru, ubogie dziewczę któżby chciał poszanować?
Zwykle brała z sobą jednę z siostrzyczek, lecz niewiele to pomagało. Dominisia, idąca po niej, mająca lat już trzynaście, wcale do niej nie była podobną. Naturą przypominała matkę. Zawcześnie rozbudzona, potrosze już zalotna, choć daleko od Steńki mniej ładna, uśmiechała się, szczerzyła ząbki i nie gniewała się, gdy na nią zerkano.
Marcesia, najmłodsza, jedenastoletnia, faworytka matki, potrosze i ojca, kapryśną była i złośliwą.
Wszystko to ciężyło na tej biednej dziewczynie, która, w nędzy, niedostatku, pracy nieustającej, nad wszelkie spodziewanie na tak nadzwyczajną piękność rozkwitła, że teraz i ojciec i matka zaczynali się domyślać, że tego drogiego klejnotu trochę-by należało oszczędzać.
Ale jakże się to mogło dokonać?
Gdy wieczorem rozmówili się małżonkowie o hrabi ze Skomorowa i myśl im zaświtała, że córka byt ich polepszyć może, oboje tej ostatniej brzytwy chwycili się z uporem ludzi zrozpaczonych. Jak się to miało ziścić co marzyli: sami nie wiedzieli; szło oto, żeby jakąś sobie zrobić nadzieję.
Matka wcale skrupulatną nie była. Jednakże wpadała na tę myśl, że hrabia powinien ją był wydać za jakiego officyalistę, aby — niby-to honor był ocalony.
Sumak nie sprzeciwiał się tej kombinacyi, lecz — w duchu myślał, że i później mogłaby się wydać za kogoś, gdyby hrabia jej los zapewnił. Nadewszystko zaś obojgu szło o to, aby się sami gdzieś przy córce pomieścili i mieli kawałek chleba.
Obojgu nędza odebrała resztę wstydu. Uważali za rzecz naturalną wyzyskanie piękności i młodości dziecka.
— I tak to zmarnieć musi — mówiła obojętnie matka. Gdyby jeszcze innego ojca miała!
Sumak mówił prawie tożsamo z waryantem. — Gdyby inną miała matkę!
To, co się teraz około niej działo, dla Steńki było najzupełniejszą tajemnicą. Nie domyślała się nic. Uderzało ją, że rodzice, którzy zwykle dla niej się z niczem nie powstrzymywali i nie taili, teraz często szeptali pocichu i milkli, gdy się zbliżała. Lecz — co ją to mogło obchodzić?
Sama Dyonizowa, rzadko trzeźwa, nielubiąca wychodzić, najczęściej leżąca na łóżku, od niejakiego czasu stała się ruchawszą.
Było i to znaczącem, że rupiecie po skrzynkach poczęła przewracać, szukając czegoś, coby się zdało dla przystrojenia Steńki.
Cel ten poszukiwań był jednak dla niej dotąd tajemnicą.
Odzież dziewczęcia dotąd tak była nędzną, jak życie.
Miała koszul podartych parę, jednę parę pończoch lepszych, jednę sukienkę świąteczną z perkaliku, chustkę zszarzaną, powszedni kubraczek i kaftanik, a z trzewikami podartemi nieustanną troskę. Czasem zaszywała je sama. Sprawienie nowych wywoływało zawsze burze. Bardzo też często chodziła boso.
Raz już nadzwyczajnej piękności czarne jej warkocze były w wielkiem niebezpieczeństwie. Żydek handlujący tym przedmiotem dawał za nie kilka rubli; matka, której na rum nie starczyło, chciała je obciąć, utrzymując, że odrosną. Steńka zaczęła płakać okrutnie — i, cudem, nadchodzący pijany Sumak, przez złość, na przekór żonie, Żyda za drzwi wypchnął.
Teraz dzień i noc małżeństwo się naradzało: jak począć, aby tego — „hrabiego ułowić...“
Wiedziano, że był skąpy, ale w podobnych wypadkach największy sknera — utrzymywała Scholastyka — musi sobie dać krwi upuścić.
Po spotkaniu się z Antkiem u Borucha, Sumak śpiewając i podskakując na jednej nodze, z hałasem powrócił do domu, wpadł do alkierza i drzwi zatrzasnął.
Scholastyka domyśliła się, że coś zaszło.
Dyonizy większe już rzeczy sobie z tego roił, niż wistocie były.
Utkwiło mu to w głowie, że prawa ręka hrabiego obiecywał mu bodaj leśnictwo. Zaraz po wyjściu Antka Boruch mu szydersko powinszował, pogardliwie. Sumak ani wątpił, że miejsce otrzyma, że hrabia do Steńki pocznie przyjeżdżać.
— A ja go, juchę — dokończył, palcami popstrykując w powietrzu — będę doił! o! i będę doił... — Musi co się zowie — pęknąć.
O córce zaś, o jej woli lub niewoli — najmniejszej nie było wzmianki. Rodzice byli tego przekonania, iż bez ograniczenia dzieckiem rozporządzać mogli i że ono temu, co każą, sprzeciwiać się ani będzie śmiało.
Dotąd bowiem Steńka im w niczem, nigdy nie stawiła oporu. Było to w świecie najposłuszniejsze stworzenie.
Mówiliśmy już, że dziewczę miało przyjaciółkę w najmłodszej córce Borucha: Esterce — i o tem, że Ester, jak na Żydóweczkę małej mieściny, odebrała wychowanie pewne, mogące się nadzwyczajnem nazywać. Boruch przez lat dwa trzymał do niej guwernantkę, Niemkę z Berlina — ale Izraelitkę. Była-to wdowa po kupcu, który zbankrutował, wychowana sama w tych czasach w Berlinie, gdy tam piękne i utalentowane córki Izraela stały na czele umysłowego ruchu.
I ona też coś z niego była pochwyciła i coś swej bardzo zdolnej uczennicy udzieliła.
Ester naprawdę nauczyła się przy pani Löwi tylko tego, że powinna była czytać i oświecać się. Czytała wiele, nieporządnie, mówiła nawet o Mendelssohnie i Lessingu, kochała się w tym ostatnim i w Natanie.
Starsza o lat parę od Steńki, nie piękna, ale miłej i bardzo roztropnej fiziognomii — Esterka przywiązała się dziwnie do Sumakówny, już dla jej piękności, bo miała zachcianki artystyczne, już dla jej, litość obudzającego, położenia.
Przyjaźń to była osobliwego rodzaju, bo dziewczę nie mogło ani ocenić, ani zrozumieć Esterki, lecz czuło w niej jedynie sobie życzliwe serce.
Esterka miała na celu rozbudzenie w niej intelligencyi; lecz zadanie było trudne, a czasu i zręczności na spełnienie go brakło.
Jedyną chwilą do nieco dłuższej w alkierzu rozmowy było, gdy Steńka posłana po co, przychodziła. Naówczas Esterka ją u siebie zatrzymywała, podpieszczała, karmiła, zmuszała do rozmowy i długiemu opowiadaniami zabawiała.
Potrzebaż dodać, że Steńka, zmęczona, osłupiała — jadła, śmiała się, wdzięczną była, ale z tych nauk, udzielanych przez Esterkę, prawie nic nie rozumiała?
Gdy hrabia ze Skomorowa tak widocznie okazał się pięknością Steńki zajętym, a Boruch, wielki ludzi znawca, zawczasu począł przepowiadać, iż się to skończy na niepoczciwej ofierze dziecka — Ester, posłyszawszy o tem, znając obojga Sumaków, i, jak ojciec nie wątpiąc, iż frymark ten jest możliwym, oburzona, postanowiła dziewczę nieświadome, naiwne, ostrzedz i — przygotować do oporu.
Boruch ją od tego wstrzymywał, nie pozwalając palca kłaść między drzwi, ale Ester go słuchać nie myślała.
Czekała tylko, aby rzecz się lepiej wyjaśniła.
Przybycie Antka, podejrzane Żydowi, córkę jego poruszyło mocno. Wiedziała od Steńki, że ją matka pod pozorem kościoła wyprowadziła w ulicę, gdy hrabia miał przejeżdżać.
Oburzona coraz bardziej, Żydówka postanowiła dłużej nie czekać.
We dwa dni po bytności Antka, wpadł sam Sumak do Borucha, upojony, zdumniały, uzuchwalony, zapowiadając:
— Teraz wy, panie Boruch, kłaniać się mnie będziecie. Ho! ho! las kupicie — to nieochybna rzecz — a w lesie kto będzie gospodarował? Hę?
Uderzył się w piersi.
— Nie kto, mospanie, tylko ja...
Boruch patrzał nań z flegmą swą zwykłą i potrząsał ramionami.
— A to się zkąd wzięło? — zapytał obojętnie.
— Zkąd? — oto ztąd, że ja jutro jadę do Skomorowa i zajmę obiecaną mi tam leśniczego posadę.
Uśmiechnął się Żyd.
— Słuchaj-no, panie Sumak — rzekł — mnie acpana żal... Hrabia jest człowiek surowy... Strzeż się.
— On dla mnie takim nie może być!
Boruch pogardliwie skrzywił usta.
— Aj! aj! — rzekł — dlatego, że mu się wasza córka podobała?
W Sumaku zagrała jakaś resztka wstydu i krew mu do twarzy nabiegła, chciał zaprzeczyć, pomiarkował się i wrócił do cynizmu zwykłego.
— Choćby i tak — odparł — to co? albo nie szlachcianka? — może się z nią ożenić.
Boruch śmiechem parsknął.
— Sprawa mojego dziecka — zawołał — moja rzecz. Nie bój się, nie głupim; choćby i z hrabią Kwirynem, radę sobie dam.
Nie mówił już więcej o tem Boruch — a Sumak, pochwaliwszy się spodziewaną krescytywą, wyniósł się prędko.
Wistocie od Antka przyszło ustne polecenie, aby się Sumak do niego, (nie do hrabiego) do Skomorowa, stawił, a może...
Wiadomość ta w dworku u Sumaków wywołała szał niedoopisania. Scholastyka się zerwała z łóżka, zamęt powstał, kłótnia pomiędzy małżonkami, potem zgoda nagła, szepty, latanina. Dyonizowa dopominała się rumu, aby mieć siły do wstania, bo wiele rzeczy było do zrobienia.
Wmawiała w męża, że teraz powinien był o kredyt się starać, wszystkich ich oporządzić, niczego sobie nie żałować.
Lecz, pierwszy z brzegu, Boruch, na którego najwięcej rachowano — wręcz nadziejom zaprzeczył, a o kredycie słuchać nie chciał.
Zapowiedział, że grosza nie da. Odgrażał się swem leśnictwem Sumak, na co mu Żyd odparł:
— Ja wasana nie potrzebuję, bo w lesie kraść nic nie myślę, a gdyby mi się tego zachciało, tobym mu zpod nosa wziął i nie wiedziałbyś o tem.
Sumak, rozgniewany, począł biegać ze swem leśnictwem po innych Żydach; lecz wszyscy słysząc, że Boruch odmówił, pieniędzy dla niego nie mieli.
Scholastyka tymczasem, nie wiedząc o tem, posłała po rum do Borucha, naturalnie, Steńkę.
Wiedziała ona, że go tu nie dostanie, ale — iść musiała.
Zobaczywszy ją, Ester pochwyciła natychmiast do alkierza. Nie było już do stracenia czasu.
Steńka weszła ze zwykłą sobie obojętnością i półuśmiechem na ustach.
— Moja ty kochana Ester — odezwała się — gdybyś mnie choć ten raz pomogła... Boję się, doprawdy, ażeby matka mnie nie wybiła. Straciła czegoś głowę. Ojciec też! Ja nie wiem, co się dzieje! Może-by ją rum uspokoił.
Ester namiętnie ją pochwyciła za ramiona i, patrząc napastliwie w oczy, zaczęła gwałtownie:
— Steńka... tu nie o rumie teraz mowa! Słuchaj mnie z uwagą. O twój los idzie... Nie posłuchasz mnie — zginiesz!!
Ostatni wyraz, wymówiony z tragicznym akcentem — na który Ester rachowała — tak był dla Steńki niezrozumiałym, że się jej wydał żartem.
Rozśmiała się smutnie.
Ona zginąć! ona! Co to mogło znaczyć? Mogłaż ona bardziej jeszcze być zgubioną?
— Co-bo ty prawisz! — odezwała się.
— Ja? mówię ci prawdę — mówię ci — powiem rzecz straszną — poczęła Ester. I widząc, że wrażenia nie czyni, mimo wysiłku — zawołała:
— Dziewczę ty... moje! Obudź się, obudź!
— Ale co ci jest? czego ty chcesz odemnie? — powtórzyła onieśmielona nieco Steńka.
Ester dopiero teraz intuicyą jakąś wyrozumiała, że biedne dziewczę przygotować należało do tego, co mu powiedzieć chciała.
— Wiesz — rzekła poważnie, za rękę ją cisnąc, aby zmusić do słuchania i uwagi — wiesz, jak się źle twoim rodzicom dzieje?
— A! a któż o tem lepiej wie odemnie! — szepnęło dziewczę.
— Każdy człowiek ratuje się jak może — mówiła Estera.
W nieszczęściu człowiek ostatnią oddaje koszulę, z głodu kradnie... Nie będę obwiniała twoich rodziców.
— Mój ojciec ani matka — przerwała, rumieniąc się, Steńka — nigdy w życiu nic nie ukradli. Co ty mówisz?
— Słuchajże mnie — ciągnęła, niecierpliwiąc się Żydówka — ja tego nie mówiłam, ale oni gorszej się rzeczy mogą dopuścić, chcąc się ratować.
— Gorszej? a cóż może być gorszego? — podchwyciło dziewczę naiwnie.
Ester opuściła ręce na chwilę.
Wpatrywała się w nią długo. Steńka, już znów obojętniejąca, wzrokiem rzucała dokoła.
Nie było prawie sposobu wytłómaczyć, co jej groziło. Ester zarumieniła się, zakłopotana.
— Wiesz jacy niepoczciwi bywają mężczyzni, a szczególniej wielcy panowie, gdy się im kobieta podoba... Gotowi na wszystko. Otóż ty się podobałaś temu hrabiemu ze Skomorowa; on cię chce, poprostu, kupić, a twoi rodzice sprzedać cię mu gotowi.
Zniesiesz-że ty ten wstyd?
Steńka słuchała, osłupiona. Rozumiała teraz wszystko; lecz pierwszą jej myślą było, że się nędza skończy, że przyjdzie spoczynek, wytchnienie...
Potem dopiero wstyd zarumienił jej piękną twarzyczkę.
— Zniesiesz-że ty — mówiła Ester — aby cię potem palcami wytykali?... Ten człowiek cię porzuci, będziesz, jak napiętnowaną...
Z oburzeniem, które odczuło dziewczę, łzy powoli zakręciły się w jej oczach.
— Okropna rzecz — rzekła cicho — ale — cóż ja? czyż ja... mogę co poradzić na to? Rodzice...
— Rodzice, ani on, gwałtu ci nie zadadzą, — wołała Estera żywo, — ty, powinnaś się oprzeć, niedopuścić do tego!
Steńka stała zamyślona.
Opór przeciwko rodzicom zdawał się jej czemś tak nadzwyczajnem, potwornem, nad siły, iż go przypuścić nawet nie mogła.
Wolała więc zaprzeczyć temu, co Estera przypuszczała.
— A! to nie może być! — zawołała — nie! oni tego nie uczynią.
— A — gdyby? — podchwyciła Żydówka z zapałem.
Steńka drząca, potrzebowała namysłu nim-by coś postanowić i odpowiedzieć mogła.
— Więc ja ci powiem — chwytając ją za ramię i z oczyma rozognionemi zbliżając twarz swą do jej twarzy Estera — ja ci powiem, co masz czynić! Zechcą cię zmuszać do tego, uciekaj do mnie... Ja ojca uproszę, ja ci schronienie znajdę...
Wszystko to razem takim chaosem napełniło nieprzygotowaną głowę dziewczęcia, iż Steńka, rozpłakawszy się, nic już odpowiedzieć nie mogła.
Ester, litość mając nad nią i sądząc zapewne, że jej tem powrót do domu ułatwi, napełniła flaszeczkę i nic nie mówiąc, dołożyła kilka kawałków cukru, wetknęła jej bułkę i, widząc ją ciągle pod wrażeniem tego, co słyszała, drżącą, zapłakaną — dodała w końcu:
— Nic nie mów, nie wydawaj się z tem, coś słyszała... Patrz, słuchaj i bądź ostrożną.
Steńka stała w miejscu, zadumana.
— A! moja panno Estero — odważyła się odezwać — rodzice, rodzice czyżby oni mogli mnie, własne swe dziecko, dać na pohańbienie?
Żydówka ruszyła ramionami.
— Tego, co ci mówię, nie wyssałam z palca — rzekła — miej się na baczności, w najgorszym razie masz mnie.
Z tem wyszła Steńka w ulicę, ale czas jakiś musiała za węgłem domu stać, aby jej oczy wiatr osuszył i aby przyszła do siebie.
Na tę biedną jej głowę, która nie myślała nigdy, spadło nagle takie brzemię; czuła w niej zamęt jakiś, z którego wyjść nie umiała. Nawykła do praktyk pobożnych, które machinalnie zwykła była odbywać, przeżegnała się i z trwogą weszła na próg domu.
Tu oddawna czekała na nią matka, niecierpliwa i gniewna, i zaledwie posłyszawszy wchodzącą, krzyknęła z alkierza:
— A cóż? przyniosłaś? bydlę jakieś! Jak pójdzie, tak przepadnie. Gdzieżeś siedziała! Dam ja ci za te bałamuctwa po ulicach...
Masz?
Steńka, milcząc, postawiła przed nią flaszeczkę, słowa się odezwać nie mogła.
Przestroga Estery dziwny zrobiła skutek: wszystko teraz w domu, począwszy od matki, innem jakiemś, nieprzyjaźnem się jej wydawało. Nie tłómacząc się, wyszła do pierwszej izby i z rękami założonemi na ławie usiadła, jak bezprzytomna.
Przychodziły jej teraz na pamięć narady ciche rodziców, ich znaczące milczenie, gdy wchodziła, rzucane na nią wejrzenia.
Lecz to, co Żydówka jej mówiła, czem groziła — inaczej się jakoś przedstawiało. Widziała tylko polepszenie bytu, dostatek rodziców, spokój, koniec tego bytu utrapionego, który jej siły wyczerpywał. Jeżeli oni mogli się godzić na jej zaprzedanie — miałaż ona się im sprzeciwiać i robić ich nieszczęśliwymi? Nie rozumiała dobrze całej szkarady uczynku, a tyle rzeczy równie brudnych o jej oczy i uszy się obiło, na które inni obojętnie patrzali, że oburzenie Estery prawie dla niej było niezrozumiałem.
Matka, dopiero po araku trochę sił i energii odzyskawszy na chwilę, po której wkrótce w stan nowej prostracyi wpadała — spostrzegła na Steńce jakąś zmianę.
Teraz, bardziej niż kiedykolwiek strzedz jej chciała, a domyślała się — mimo, że ją miała za chłodną i nierozgarniętą — co najgorszem być mogło.
Poczęła więc nalegać o tłómaczenie, gdzie tak długo bawiła, — dodając, że pewnie gdzieś z młodymi ludźmi była na głupiej rozmowie.
Z pewną dumą Steńka odparła, że żadnej znajomości niema — musiała czekać a prosić Estery.
Odżywiona arakiem, Scholastyka nieostrożnie trochę rozprawiać zaczęła:
— Pan Bóg dał twarzyczkę nieszpetną — rzekła. Mogłoby ci się trafić szczęście i dudek jaki dałby się na ten lep wziąć — a jak po ulicach będziesz z lada kim za węgłami śmieszki wyprawiać, ogadają cię i nikt nie spójrzy...
W Steńce, która nigdy matce nie odpowiadała, oburzenie za niesprawiedliwe wyrzuty wybuchnęło:
— Nie trzeba, żeby mnie matuś po kilka razy na dzień do szynku posyłała — rzekła. — Ja-ci się nie napraszam, a że mnie tam ludzie widzą i zaczepiają, nie winnam temu. Wolałabym w domu siedzieć.
Scholastyka ledwie uszom swym wierzyć chciała, usłyszawszy tę hardą odpowiedź córki, do której niebyła przywykłą. Wzburzyło się w niej wszystko, straciła pamięć i, podbiegłszy do Steńki, dała jej policzek...
Dziewczę krzyknęło, padając na ziemię; dwie młodsze siostry, płacząc, przybiegły do niej. Matka stała wytrzeźwiona, chwiejąc się na nogach, tem wścieklejsza, iż poczuła popełnioną niesprawiedliwość.
Cisza, przerywana szlochaniem dzieci, nastała w mieszkaniu Sumaków. Steńka, powstawszy z ziemi, powlokła się do kąta. Siadła, twarz skryła w dłoniach — płakała.
Scholastyka, niewyraźnie coś mrucząc i rękami wywijając, wróciła do alkierza i rzuciła się na łóżko. Domka i Marcesia tuliły się do niej.
Tak się ten dzień skończył, smutny... Scholastyka więcej się już z alkierza nie ukazała w izbie. Steńka powoli do zwykłych swych zatrudnień wróciła.
Skutkiem tej sceny było, iż matka więcej jej już posyłać do Borucha nie miała...
Obowiązek ten spadał na Domkę, a ona serdecznie rada mu była...




Przez dni kilka wyglądano Sumaka z powrotem — napróżno.

Scholastyka coraz się bardziej niecierpliwiła; tłómaczyła to sobie jednak, na swój sposób, jak najlepiej.
— Gdyby nic nie zrobił, to-by tak długo tam nie siedział: widać, że się z hrabią umawia, albo lasy objeżdża. Pewnie z dobrą nowiną przybędzie.
Rachuby te, jak najczęściej bywa, niezupełnie się sprawdziły.
Antek, po powrocie z Wołchowicz, dobrał chwilę i przebąknął hrabiemu o tem, że łatwoby Sumaków mieć na gruncie, posadzić ich na Leśniczówce, dać dozór, a strażnikom polecić, aby go doglądali i żadnej mu nie dawać władzy.
— Pan-by sobie tam czasem mógł na tę ładną twarzyczkę popatrzeć — dodał Antek. — Ludzie biedni...
Nie dokończył... Hrabia nie dał żadnej odpowiedzi — długo.
Widać było, iż życzył sobie może tego, ale się razem obawiał zaplątać. Sumak był, zrusińska mówiąc, „oczajduszą“, mógł brewerye wyprawiać, mógł Bóg wie czego wymagać. Skandalu i niepokoju hrabia Kwiryn nie lubił.
Antka, wdzierającego mu się do zupełnej konfidencyi, właśnie dla tego, że mu się narzucał, nie rad był do niej przypuścić.
Po przeciągniętem do zbytku milczeniu hrabiemu się wyrwało:
— To-bo obwieś jest i ostatni łajdak.
Wziąć-by go łatwo, ale się potem pozbyć....
— Eh! eh! nie taki straszny dyabeł, jak go malują — mruknął Antek. Ja-bym jego na siebie wziął...
Propozycya ta, jak poprzednie, w ciągu długiego milczenia była trutynowaną; hrabia jadł, zdając się o niej zapominać, a po kilku minutach rzekł:
— No, to ty go sobie leśniczym stanów, a ja żebym o niczem nie wiedział.
Antek skinął głową i uśmiechnął się — ufał w swe siły.
Mowy o tem więcej nie było.
Wyprawiono posłańca po Sumaka, który, z wielką biedą dostawszy furmankę, do Skomorowa przybył.
Chciał się do pana grafa meldować, ale Antek mu zabiegł drogę z tem, że pan o niczem nie wie.
— Jakże to może być? — zawołał pan Dyonizy — przecież ludziom wiadomo, że on sam we wszystko wgląda.
— Co ludzie wiedzą! — odparł Antek z wielką pewnością siebie — pan na mnie dozór lasów zdał, bo sam przecież tylu majątków dopilnować nie może.
Ja mam nad waćpanem litość, żeś na bruku...
Dyonizy nic nie rozumiał, wcale do czego innego był przygotowany. Spadł z wysokości swych marzeń.
— Mój dobrodzieju — rzekł — co my siebie oszukiwać mamy?... Ja jestem człowiek otwarty...
Żebyś acan miał nademną taką kommizeracyą, raz mnie w życiu zobaczywszy, — rozśmiał się — gadaj sobie komu chcesz... to nie może być. Po co tu w pakuły jakieś obwijać rzeczy?
Hrabiemu się moja córka podobała... hę! radby ją mieć na gruncie, hę?
Nie przygotowany do takiego zwrotu, Antek zdetonował się, głowę spuścił i włosy począł rękami przebierać.
— A! żebyś ty skisł! — pomyślał.
Ramionami ruszał, milcząc.
Sumak śmiał się.
— Widzicie, jam stary wróbel — odezwał się — na plewy mnie nie wziąć. Czego nie wiem, tego się domyślę. Żebym ja za mizerne leśniczowstwo, kilkaset złotych i ordynaryą, córkę przywoził i oddawał... To nie może być.
Antek się uśmiechnął.
— Cóż? możebyś ją chciał wydać za niego?
— A czemu nie? — odparł Sumak. Szlacheckie dziecko... dziewczę jak malinka; wystroić ją tylko, choć na królewskie pokoje.
Antek, nie wiedząc już, z jakiej beczki dalej poczynać, poszedł do szafki, dobył starki, którą sam się pokrzepiał, przepił i podał kieliszek Sumakowi, który wychylił go ze smakiem i wirtuozyą, dopominając się tylko należnego po niej chleba z solą.
Stali naprzeciw siebie, obaj dobrze nie wiedząc — co dalej.
Pomimo rzeźkiej odpowiedzi, która zdawała się dalsze rozprawy czynić niemożliwemi, Sumakowi wcale się nie chciało z niczem powracać. Antek też nie dawał za wygraną.
Sumak tymczasem począł szeroko rozprawiać o przeszłości i przyszłości dóbr Skomorowskich, które znał zdawna. Antek słuchał, mało co wtrącając.
Z godzinę tak siedzieli, ucierając się pustemi słowami i czekając, aby jeden z nich znowu zagaił sprawę...
Antek był uparty, i wiedział, że w końcu Sumak ulegnie, bo musi.
— No — cóż będzie? — spytał pan Dyonizy w końcu — widząc, że się zmierzchać poczyna.
— A, co ma być? — rzekł Autek z flegmą, — nie chcesz acan leśniczowstwa, to przenocujesz u Ambrożowskiego na folwarku i — z powrotem, szczęśliwej drogi!
Sumak sierdzić się zaczynał.
— No, słuchaj-że-bo acan, panie Antoni, — rzekł — niech sobie będzie jak chcesz...
Daj z biedy to leśniczowstwo, wezmę. Co robić? na bruku siedzę... ale... żeby mi hrabia o córce nie myślał. Ja o niczem wiedzieć nie chcę...
— Widzisz acan, teraz gadasz rozumnie — odparł Antek.
Ani wy, panie Dyonizy, ani ja, o niczem nie powinniśmy wiedzieć... Jeżeli tam co jest... mnie nie wiadomo, to sprawa babska... Co nam się w to wdawać...
Sumak skrzywił gębę.
— Ja tylko tak nawiasem wtrącam, że u mnie w domu rygor i dzieci matka jak oka we łbie pilnuje. To ich cały majątek, że będą uczciwe dziewczęta.
Antek się śmiał dziwnie.
Sumak po tych preliminaryach parę razy dyskursywe się puścił w rozmaite opowiadania, nie bez związku z położeniem będące, ale ze starego sługi słowa nie dobył.
Nazajutrz pojechali tę sławną Leśniczówkę oglądać.
Był to w lasach, o dobrą milę od Skomorowa: dom stary, jeszcze się dość dobrze trzymający z ogrodem zapuszczonym, studnią, szopką na konie... Tuż około niego dawniej niegdyś potasze palono, góry więc były ogromne, porosłe chwastami, doły i rozmaite ruiny pieców jakichś i szop pogniłych.
Miejsce, choć puste, nie było niemiłem. Dworek stał na pagórku. Dach na nim wpół z dranic, na pół z kalenicy trzymał się jako tako. Wewnątrz izb było mieszkalnych dwie z alkierzem, kuchnia, spiżarnia, wyżki, loszek.
Ponieważ leśniczego ostatniego przed rokiem wypędzono, pobereżnik jeden pilnował domu. Wnosić się było można, kiedy Sumakowie chcieli.
Stosunkowo do wielkich nadziei pana Dyonizego, lichota to była, ale w teraźniejszem położeniu zawsze coś lepszego niż komorne na łasce u Żyda.
Antek, przez zęby cedząc, obiecywał furmanki pod rzeczy, (których wiele nie było) kilkadziesiąt złotych forszusu, gdy zjadą na miejsce, coś z ordynaryj.
O żadnych innych, oprócz tyczących się obowiązku, sprawach, choć Sumak zabiegał ze stron różnych, mowy nie było.
Antek na to ucho nie słyszał.
Dyonizego to w humor zły wprawiało, lecz obiecywał sobie, będąc w miejscu, powetować.
Wpadł w jeszcze większy gniew Sumak, gdy po umowie i skończeniu układów, Antek dodał na ostatku:
— Co prawda, że nasz pan graf płacić dużo nie lubi, ale też waćpan ani wielkiej pracy, ani odpowiedzialności mieć nie będziesz. Tyle do niego należy, żebyś las objeżdżał i pobereżników trzymał w ryzie... Hrabia sam wszystkiem rozporządza i bez niego na furę suszu kwitka wydać nikt prawa niéma.
— Cóż to ja tu malowany będę? — ofuknął Sumak...
— My tu wszyscy malowani — rzekł chłodno Antek — u niego klucze, u niego regestra... my słudzy... to darmo, takie u nas z dawiendawna zaprowadzenie...
Pochmurniał Sumak widząc, że wpadł w łapkę, ale pomyślał sobie, bądźcobądź, że — on tu potrafi inny ład zaprowadzić i pocichu korzyści z lasu ciągnąć.
— Niedoczekanie jego, żeby on wszystkiego mógł dopatrzeć.
Oberchapki muszą być — mówił w duchu pan Dyonizy.
Zgoda więc nastąpiła i chciało mu się tylko, jak mówił, mieć to szczęście zaprezentować się grafowi, na co Antek odparł, że hrabia o nim ani wie, ani wiedzieć będzie.
Ruszył tylko ramionami.
Skończyło się na tem, Sumak pobiegł do karczmy do swej furki, a powracając, już plany przyszłości układał.
— Oni mnie złapać chcą, ja ich; kto tu rozumniejszy będzie, czas okaże. Żeby tylko Scholastyka nie piła, a miała węch i pomiarkowanie... Gra pomiędzy grafem a mną... zobaczymy, kto będzie górą... Nie chcą otwarcie mówić, tem lepiej!...
Mruczał tak, rzucając się przez całą drogę, a że stawał przy każdej karczemce, wrócił więc do domu rozogniony bardzo.
Zamknęli się natychmiast z żoną w alkierzu na rozmowę.
Steńkę, która od policzka otrzymanego od matki, chodziła ciągle zapłakana, uderzyło to odosobnienie się rodziców. Poszła podsłuchywać pode drzwiami i tyle tylko pochwycić mogła, że o grafie ze Skomorowa mowa była.
Estera więc nie skłamała...
Matka, dopuściwszy się w chwilowem uniesieniu niesprawiedliwości, zamiast złagodnieć dla pokrzywdzonej — obchodziła się z nią ostro teraz... Steńka też mniej była niż zwykle pokorną i usłużną.
Po długiej na osobności rozmowie, Dyonizy wyszedł, wytoczyła się Scholastyka, i głośno zapowiedziano, że się potrzeba pakować, bo za dni parę wynoszą się do Skomorowa.
Sumak, który, choć sam był nie rad temu, co zrobił, przed ludźmi kłamał i wielkie rzeczy robił ze swojego urzędu.
Wszedł z czapką nabakier do Borucha i kazał sobie winszować.
— Niech mi pan Warszawski powinszuje — rzekł. Takiego miejsca ja się nie spodziewałem. Generalne leśniczowstwo w dobrach hrabiego, to coś znaczy... i to z wszelką władzą nad lasami, pensya dobra, ordynarya suta, dom, ogród, stróż, stróżka... karaj, Boże do wieku!
Z uśmieszkiem szyderskim słuchał Boruch, bo znał Sumaka i nie wierzył wcale, ale w izbie było oprócz niego osób kilka, i to wielkie szczęście Dyonizego poszło między ludzi.
Kommentowano je różnie; rozumniejsi głowami poruszali i mówili: — To nie bez kozery.
Tegoż dnia Ester dowiedziała się od ojca o wszystkiem i ręce załamała. Od ostatniej swej rozmowy nie widywała już Steńki i wnosiła z tego, że dziewczyna musiała sama godzić się na wszystko...
Bolała nad upadkiem, któremu zaradzić nie mogła.
Poczęło się gromadzenie ruchomości Sumaków, których naprawdę przewozić nie było warto... Wszystko co z lepszych czasów pochodząc, cenę jakąś mieć mogło — powoli posprzedawał Sumak i powynosiła żona. Para skrzynek mieściła gałgany, bieliznę grubą i łataną... odzież znoszoną, rupiecie.
Zbierano jednak po kątach, co gdzie się znalazło, bo na Leśniczówce wszystkiego było potrzeba, a nic znaleźć nie mieli. Scholastyka chciała kupować; nikt, mimo miejsca, na kredyt nie dawał. Sumak się odgrażał i pił.
Przez jakiś czas Steńka, którą się znowu posługiwano, musiała zbierać rzeczy i układać w skrzynkach i węzełkach; Domkę posyłano do Borucha i na miasto — lecz raz wkońcu matka, zapomniawszy się, wyprawiła Steńkę do handlarza.
Zawahała się nieco dziewczyna, wymówki i policzek na myśl jej przyszły — lecz usłuchała.
Esterka zimno ją przyjęła...
Dopiero, gdy z płaczem opowiedziała jej wszystko, Żydówka nanowo żywo się nią zajęła.
— Jedziecie więc do tego Skomorowa — rzekła — nie darmo... Wszystko być musi na twoję zgubę ułożone — biedne dziecko!...
— Ale ja nie wiem o niczem — przerwała Steńka.
— Wprost w paszczę temu zwierzęciu cię wiozą, to rzecz jasna — mówiła gorąco Estera — i — nic na to poradzić nie można... Żal mi cię...
Steńka się rozpłakała.
Wistocie nie było sposobu przeciwko rzeczy, nie jawnej jeszcze, nie dowiedzionej, cokolwiek poczynać. Zresztą, gdyby nawet Steńce dopomożono do ucieczki od rodziców, co dalej począć z nią było?
Estera więc ograniczyła się radami życzliwemi, dodając, że gdyby Steńka zmuszoną była uciekać, znajdzie u niej schronienie.
W parę dni potem przybyły furmanki ze Skomorowa, i cała rodzina, ze wszystkiem, co jej pozostało, umyślnie do wieczora ściągnąwszy, aby się jej nędzy nie przypatrywali ciekawi, wyciągnęła z miasteczka.
Na jednej furze, chustami obwiązana, czerwona, obrzękła, jechała z córkami Scholastyka, na drugiej Dyonizy, który w ostatnich dniach z Boruchem się tak zadarł, że mu nawet za komorne dobrego słowa nie dawszy, nie zaszedłszy do niego — precz jechał.
Jak się to jeździ na takich furkach z łaski przysłanych, najgorszemi końmi, z ludźmi przeklinającymi daremszczyznę i zniechęconymi, którzy przy każdej karczmie stają, piją, konie na łąkach pasą, noclegów dla siebie tylko dogodnych szukają — wiadomo tylko tym, co podobnej kosztowali podróży.
Nie pomagało ani łajanie Dyonizego, ani płacze i krzyki Scholastyki. Kilka mil tych dwa dni wlec się było potrzeba, a gdy nareszcie pod Leśniczówkę zajechali, gdy do smutnej pustki weszli, w której nawet garści słomy ani siana nie było na posłanie, nic do jedzenia i ledwo chrustu wiązka żeby ogień naniecić — Scholastyka mało w konwulsye nie wpadła.
Ponieważ koń, na którym miał Dyonizy objeżdżać lasy, dotąd mu nie był wydzielony: więc musiał po najpotrzebniejsze rzeczy pieszo iść do Antka, do Skomorowa.
Pierwsze dnie istnem były piekłem. Wszyscy oni do miasteczka, do ludzi, do jakiegoś życia przywykli, znaleźli się tu nagle sami, na pustyni, wśród jesiennym wichrem poruszanego lasu.. osamotnieni strasznie. Nocą lada hałas budził i trwogę szerzył... Sam nawet pan Dyonizy, choć jemu tu było najznośniej, narzekał, że się dał oszukać...
Powoli jednak, z pomocą tej Steńki, która na nowo objęła staranie o domu, zaczynało się wszystko układać; nawykano, oswajano się i znoszono tę biedę cierpliwiej.
W innej porze roku może-by ona mniej dotkliwie się czuć dała; jesienią była wistocie doskwierającą.
Sumak miał trochę roztargnienia, bo się ruszał, dojeżdżał do dworu, zaglądał do karczem, łapał Antka, robił nowe znajomości, rozpatrywał się — kobiety marły z nudów w chacie.
Więcej niż kiedykolwiek Scholastyka, popijając, pod pozorem osłabienia, wylęgała się w łóżku... miała ona w początku nadzieję, że hrabia zajdzie lub zajedzie przypadkiem.
Na ten cel izba pierwsza była dość czysto utrzymywaną, i matka przygotowała sukienczynę dla córki, mając na myśli, pod pozorem choroby, ją wysłać na przyjęcie grafa.
Ale graf wcale się nie pokazywał. Wypadało to może z jego rachuby.
Steńka też, widząc, że o nich zapomniano, przestała się lękać i powiedziała sobie, że wszystkie te przypuszczenia i plotki były zmyśleniem.
Nadeszła zima.
Wieczoru jednego, wśród zamieci śnieżnej, gdy Dyonizego w domu właśnie nie było, bo go tegoż ranku wysłano z dyspozycyą do drugiego majątku — sanie zajechały przed dworek. Zaczęto stukać do drzwi. Stał się popłoch wielki. Wysłano stróża na zwiady, a ten powrócił zdyszany i przelękły z wiadomością, że sam graf potrzebował się ogrzać i chciał wstąpić na chwilę.
Nikt się go tu teraz nie spodziewał, w początku więc wpuszczono do pierwszej izby, w której ogień się palił na kominie, a matka w alkierzu, Steńkę co najprędzej przyodziawszy, pomimo oporu jej, zmusiła pójść hrabiego przyjmować.
Dziewczę, przestraszone niezmiernie, nie mogąc się obronić matce, która pięściami groźnie pchała ją — w dziwny sposób, wstępując na próg, uczuła w sobie nadzwyczajne męztwo.
Hrabia, który był śniegiem okryty, kożuch zrzucił i siedział, grzejąc się przed ogniem, usłyszawszy drzwi skrzypiące, zwrócił głowę i — oniemiał.
Poruszenie, przestrach... rozpacz dziewczęcia, blade jego lice i zwykle smutne wejrzenie okryły szkarłatem, wlały w nie życie, podwoiły jeszcze tę piękność młodocianą, która w nędznej chacie wydawała się jakąś idealną i nadziemską.
Hrabia, nawykły do pospolitych twarzy — pomimo swej gburowatości i śmiałości, był jakiś czas pod wrażeniem tego zjawiska cudnego.
Steńka, zlekka mu się skłoniwszy, stała zmieszana. Hrabia Kwiryn uśmiechać się do niej zaczął niezgrabnie.
— Cóż to panienka sama jedna na gospodarstwie — a rodzice gdzie?
— Ojca mojego dziś zrana posiano do Rokicin, a matka chora w łóżku leży — odezwała się tonom surowym i zimnym Steńka.
— A! a! a! — odparł hrabia, oczów z niej nie spuszczając.
I po chwili dodał:
— Zdaje mi się, że ja panienkę gdzieś już raz widziałem... ale nie przypominam sobie, gdzie.
Steńka, czując, że to było kłamstwo, odezwała się bez trwogi:
— To chyba w Wołchowiczach — bo myśmy tam dosyć długo mieszkali.
— Pewnie — rzekł hrabia, ciągle słodkie oczy trzymając w nią wlepione, choć ona wzrok dumnie odwracała.
— Ojciec leśniczym? — spytał hrabia — Jak się zowie?
— Pan hrabia nie wie? — odezwała się z takim wyrazem niedowierzania i zdumienia, że hrabia spuścił oczy.
— A niewiem — rzekł sucho. — Pewnie go tam Antoni ustanowił.
Steńka pokręciła głową. Czuła i odwagę i jakąś niewiedzieć z czego zaczerpniętą wyższość nad tym człowiekiem. Ośmielała się coraz więcej, hrabia pokorniał. Nierad był z siebie, czuł się niezgrabnym.
— A dobrzeż tu acaństwu? — zapytał.
Uśmiechnęło się dziewczę.
— Jak pan widzi — rzekła — trochę obszerniej niż w kurnej chłopskiej chacie, ale zato po kątach puściej.
Sama Steńka nie wiedziała pewnie, zkąd jej to przychodziło, co mówiła. Matka, która się zwlokła podsłuchywać podedrzwi — uszom swoim nie wierzyła. Steńka, ta, co trzech zliczyć nie umiała! Był to cud prawdziwy.
Hrabia się rozśmiał.
— I mnie we dworze niebardzo lepiej, boja sam się nie pieszczę i drugich nie lubię pieścić — rzekł powoli, odzyskując śmiałość. — Takiej pięknej panience, prawda — w takim dworku nie bardzo być musi wesoło.
— Gdyby rodzicom było lepiej, i ja-bym nie chciała więcej — odezwała się — nie nawykłam do dostatków...
Hrabia, jakby nie słyszał, mruczał, uśmiechając się.
— Taka piękna twarzyczka... pewnie, warta lepszej oprawy...
Steńka poszła ogień na kominku poprawić, nic nie odpowiadając. Uboga sukienczyna, włożona naprędce, ciasna, dobitnie uwydatniała młodociane jej kształty. Hrabia na pochyloną u komina oczy ciekawe wytrzeszczył, lubował się nią.
Na pierwszy raz nie śmiał ani mówić więcej, ani się zbliżać do niej, aby nie onieśmielać.
Zapytał: czyby co ciepłego nie mieli? Steńka zmieszana nieco, musiała się przyznać, że byli no wieczerzy i że w domu nic nie było.
— Mleka-by zagrzać! — rzekł hrabia, chcąc pobyt swój przedłużyć.
— Krowy nie mamy — odparło dziewczę.
W pierwszej chwili hrabia Kwiryn już miał na ustach wspaniałomyślną ofiarę krowy, lecz i skąpstwo i obawa wydania się ze zbytnią troskliwością wstrzymały go.
Tymczasem na podwórzu wicher, zawieja, tłukąca o ściany dworku, nie ustawała. Hrabia wybierał się jechać i wstrzymywał, patrzał, mruczał coś — i w końcu, obrachowawszy, iż na raz pierwszy i na krok pierwszy dosyć uczynił, zaczął się do wyjazdu sposobić.
Steńka, usunąwszy się pod próg alkierza, milcząca stała i patrzała. Hrabia, kożuch wdziawszy i już czapkę nałożywszy, niewiadomo czem ośmielony — zbliżył się do dziewczęcia, w chwili, gdy się najmniej tego spodziewało i po chwyciwszy w pół, głośno w czoło pocałował.
Steńka krzyknęła przeraźliwie, drzwi alkierza poruszyły się, ale hrabia, którego krzyk przeraził, szybkim krokiem już się wyniósł z izby, drzwi nawet za sobą nie zamknąwszy.
Steńka stała, chwiejąc się w miejscu, w którem ją ta czułość pańska spotkała, gdy matka wpadła i zobaczywszy, że hrabiego nie było, wołać poczęła:
— Głupia! głupia! Cóż cię zjadł?
Dziewczę nie odpowiedziało nic. Zpod dworku ruszyły, skrzypiąc, sanie hrabiowskie — do Skomorowa.




Do Skomorowa rzadko, bardzo rzadko, gość jaki zawitał.

Znano hr. Kwiryna z jego sposobu życia, wiedziano, że rzadko go w domu zastać można; w ostatku chyba gwałtowna potrzeba mogła do niego napędzić, bo przyjęcie było wcale nie nęcące a uprzejmość — nader wątpliwa.
Hrabia nie żył z nikim.
Z urzędnikami obchodził się tak, aby sobie pokój okupić, z księdzem był zimno i grzecznie, żadnemu sąsiadowi nigdy się niczem nie przysłużył, a prawie ze wszystkimi był w otwartej wojnie, w rozejmie, albo w przygotowaniach do walki. Mało znał świata i wcale go nie pożądał. Wszystko w nim zabiła ta niepomierna żądza zrobienia majątku, z początku na przekorę rodzinie, dla tryumfowania nad nią, później z nałogu i nawyknienia.
Co miał potem z tym majątkiem uczynić? — nigdy podobno nie pomyślał.
Z dawnych młodzieńczych uczuć pozostała mu w sercu jedyna trwała nienawiść, niechęć — uraza nieprzebłagana względem rodziny.
Odepchnięty, pokrzywdzony — wzgardzony dawniej przez nią, odpłacał jej teraz uczuciem posuniętem do namiętności prawie.
Słysząc niekiedy o tem, że nie wszystkim dobrze się działo — jawnie się cieszył z tego. Gdyby był mógł, byłby się do upadku przyczynił.
To też gdy lat temu kilka, stryjeczny brat hr. Kwiryna, jedna z najpoważniejszych figur w rodzinie, br. Anatol, przybył do niego dla zawiązania stosunków — dał mu taką nielitościwą odprawę, iż dumny kuzynek konie natychmiast kazał zaprzęgać i uciekł pod noc ze Skomorowa.
Śmiał się i cieszył tem hr. Kwiryn.
Hr. Anatol powrócił do swoich oburzony, upokorzony, zagniewany tak, iż się zarzekł kiedykolwiek zbliżyć do krewnego.
Tymczasem rodzina, która pragnęła jakiekolwiek zawiązać stosunki, bądźcobądż, bo Kwiryn coraz był starszy, nie żenił się i mógł ogromną fortuną dorobkową rozporządzić, omijając ją — przypisała niefortunne zajście niezręczności, dumie hr. Anatola.
Zdaniem wszystkich, należało wiele przebaczyć, ścierpieć wiele, a Kwiryna przebłagać. Szło o miliony, których sława zdala była rozgłoszona. Powiększano jeszcze owe bogactwa Poleszuka.
Nie zwano go bowiem inaczej, jak tem imieniem.
Kilka razy potem zbierała się rada familijna; rozprawiano, spierano się — nic nie umiano postanowić.
Brat hr. Anatola, hrabia Serafin, mający trzech synów i dwie córki, a interessa zawikłane, obstawał przy tem, że zaniedbywać się nie godziło tej sprawy.
— Anatol powiada, że otyły jest, czerwony i krwisty. Gotowa go apoplexya ubić, a że testament zrobił, w którym o nas niéma wzmianki, za to-bym szyję dał.
Trzeba choć sprobować i fortunę tę uratować.
Szło o to: jak i kto się miał podjąć tego „ratunku“?
Hr. Anatol zaklinał się, że za miliony nie pojedzie raz drugi. Obowiązek spadał na brata Serafina.
Tego ani charakter, ani usposobienia nie kwalifikowały do trudnego poselstwa. Hr. Serafin był pieszczoszek, wygodniś, człowiek wielkiego świata, przeplatający mowę nieustannie francuzczyzną nałogową, a w rodzinie uchodził za — nieco ograniczonego.
W towarzystwie się on takim nie wydawał. Miał pewien takt i zasób tych powszednieli ogólników, któremi sobie na świecie — wyśmienicie można dać radę, nie dokładając nic z własnych funduszów.
Słynął nawet z tego, że był zawsze au fait wszystkich najnowszych wiadomości, nowalii, plotek, wynalazków i t. p. Była to chodząca encyklopedya współczesna, ale tak pusta, jak większa część encyklopedyi. Dat, faktów, imion, szczegółów na zawołanie miał nieskończoną ilość — myśli musiał pożyczać.
W głowie jego ten łom tyle miejsca zabierał, że nic więcej się wcisnąć nie mogło.
Żona, nierównie mniej uczona i świadoma, miała rozumu i przebiegłości daleko więcej. Lecz, z tego, co Anatol opowiadał o przyjęciu w Skomorowie — nie podobna było przypuścić, żeby tam hrabina sama lub z mężem ważyć się mogła.
Serafin wzdychał; byłby się poświęcił, ale czuł, że nie podoła zadaniu.
Był tylko jeden jeszcze człowiek, któremu je powierzyć zdawało się możliwem. Najstarszy w rodzinie, najpoważniejszy, stryj Anatola i Serafina, zamieszkały na Białej Rusi, niegdy marszałek gubernialny, rzeczywisty radca tajny, wdowiec bezdzietny, z fortuną zupełnie zruinowaną i trzymającą się tylko tem, że stary miał wielkie stosunki na świecie — hrabia Flawian mógł i powinien się był podjąć nawrócenia zatwardziałego grzesznika.
Lecz jemu to może najtrudniejszem stać się groziło, bo w dziale majątkowym, który młodego Kwiryna pokrzywdził, hr. Flawian miał udział czynny, a tego pan ze Skomorowa pewnie nie zapomniał.
A była to powaga wielka, mąż ogłoszony za znakomitą potęgę umysłową, za luminarza. Wiek, urząd, stosunki zabezpieczały go od obejścia się grubijańskiego.
Na list, który do niego wystosowano w tym przedmiocie, hr. Flawian odpowiedział, wręcz odmawiając. Nikt nie wiedział o tem, że stary dwa razy się zgłaszał do hr. Kwiryna o pieniężną pożyczkę i drwiącą otrzymał odpowiedź, której mu przebaczyć nie mógł.
W ostateczności — niespokojny hr. Serafin postanowił sam umyślnie na Białoruś jechać i skłonić stryja do uczynienia kroku.
Jakich użył środków do przekonania pana tajnego radzcy — z tego się później przed żoną wyspowiadać nie umiał, lecz stało się, iż powrócił z tryumfem. Stary hrabia, przekonany o obowiązku, zaufany może w powadze swej, w wymowie, dał słowo, iż jak tylko dobra sanna się uściele, pojedzie do Skomorowa.
A nie było rzeczą łatwą owemu niegdyś wielkiemu panu wybrać się w podróż, bo choć majątek nakazywał skromność i zmuszał do oszczędności obyczaj ich nie dopuszczał.
Hrabia Flawian lubił i potrzebował wygód, a pomimo opisów, pono nie miał wyobrażenia ani o rezydencyi swojego synowca, ani o domu ani o życia sposobie.
Radzca tajny, przy swoich latach siedmdziesięciu z okładem, miał powierzchowność dystyngowaną, piękną i wcale nie zgrzybiałą. Niegdyś sławny z piękności swej męzkiej, coś z niej zachował na starość. Twarz rysów bardzo regularnych, miała wyraz powagi i — zarozumiałości niczem nie zachwianej. Trzymał się prosto, usiłował chodzić i obracać się ze swobodą młodzieńczą, co mu się nie zawsze udawało. Wszystko w nim znamionowało un ci-devant grand seigneur a potrosze i urzędnika. Przy arystokratycznych manierach, było coś sztywności biurokraty.
W towarzystwie przyjemny, hr. Flawian miał wielu przyjaciół — tam gdzie nie było interesów. Interesa bowiem własne zawsze tak prowadził, iż on ze wszystkich i wszyscy z niego byli niekontenci. Ostatnie łata coraz trudniejsze... pewną melancholią powlokły piękne jego oblicze: żalił się na czasy, w których nic już szanować nie chciano.
Było jakoś około południa a dzień mroźny; hr Kwiryn obszedłszy gospodarstwo, miał kazać sobie podać jeść i rozgrzewał się w jedynym opalanym pokoju pod piecem, gdy Antek wpadł, niezmiernie przestraszony, w ręku niosąc bilet wizytowy ogromny.
Cała jego jedna strona zapisana była tytułami; druga ołówkiem nakreślony miała przypiek.
Widok tego, niezwykłego tu, zjawiska najmniejszego nie zrobił wrażenia na Kwirynie. Z flegmą poszedł czytać do okna. Uśmiechając się, naprzód przebrnął przez wszystkie tytuły na język francuzki przełożone, odwrócił kartę i odczytał dopisek.
Hrabia Flawian, który zatrzymał się w karczmie — dopraszał się gościnności i widzenia z synowcem. Ton dopisku nie dopuszczał wątpliwości nawet, iż przyjętym zostanie.
W pierwszej chwili hr. Kwiryn, przypomniawszy sobie stryja, zarumienił się i już miał na ustach, że go ani znać, ani widzieć nie chce.
Mściwe jakieś uczucie doradziło inaczej. Dla czegóż nie miał starszemu wręcz powiedzieć prawdy i skorzystać z jego bytności, aby rodzinie raz nazawsze odjąć nadzieję pojednania?
Po krótkim namyśle zawołał do Autka.
— Kto kartę przyniósł?
— Żydek od Josia.
— Powiedz mu, że, jeśli pan stryj nie gardzi moją ubogą chatą, to proszę.
I zwracając się zaraz do zdziwionego sługi, dodał:.
— Nic mi nie odmieniać, nic nie dodawać. Zechce jeść, niech je to, co i ja... ale, jeżeli myśli nocować...
Tu się rozśmiał: — Będzie papinkowi wygodnie.
Żydek od Josia pobiegł z odpowiedzią: hrabia stanął w oknie i zamyślił się.
Gniew dawny, trochę zabliźniony, odżył w nim znowu.
— Dosyć, że ja pokoju od nich nigdy mieć nie będę! — począł w duchu. — Trzeba teraz i raz nazawsze skończyć — niech się nie łudzą...
W izbie jedynej, w której już na stole, okrytym serwetką, napół wybieloną, było jedno nakrycie — hrabia zadysponował Antkowi, aby drugie podobne przygotował.
— A co tam na obiad? — zapytał.
— Krupnik, mięso i kasza ze słoniną...
Kwiryn się uśmiechnął.
— Powiedzże gospodyni, aby słoninę dała starą; mnie to nie szkodzi...
Tak przysposobiony, oczekiwał gospodarz zapowiedzianych odwiedzin. Lecz upłynęło niemało czasu nim kareta na saniach przed ganek się przysunęła.
Gospodarz, który się nie śpieszył z wyjściem na powitanie stryja, spojrzawszy przez okno, zdziwił się nieco, że przy karecie nie widać było żadnego pakunku i tłumoków. Domyślał się, że zapewne pod nie osobne sanie ze służbą iść musiały.
Jeden tylko kamerdyner, w bardzo pięknem futrze, elegant, wyglądający na pana, z miną gęstą, towarzyszył hrabiemu, pomógł mu wysiąść i na ganek go wprowadził.
Hr. Flawian, ubrany jak na ranną wizytę, w lekkiem futerku, w surducie, z łańcuszkiem orderowym — wyświeżony, pachnący, z laską w ręku, z twarzą dosyć wesołą, wpadł do izby, nie okazując żadnego zdziwienia z tego, co go tu spotkało.
Kwiryn stał nieco zdala, gotując się do walki; pozdrowił go lekkim i niezgrabnym dosyć ukłonem. Hr. Flawian zbliżył się ze swobodą człowieka wielkiego świata i powagą, która go nigdy nie opuszczała.
— Widzisz, szanowny synowcze — rzekł z dobrym humorem, który nadzwyczaj przykre zrobił wrażenie na Kwirynie — gdy góra nie chciała do Mahometa, musiał Mahomet przyjść do góry. Tak: rad mi jesteś, czy nie, czułem się w obowiązku, jako głowa rodziny przybyć i rozmówić się z tobą.
Kwiryn na razie nie znalazł stosownej odpowiedzi. Rachował na wcale inne spotkanie, a znajdował stryja przygotowanym i zbrojnym.
— Nie chciałem się familii naprzykrzać — burknął gospodarz. — Nawykłem do tego, że o mnie wcale się nie troszczono...
Flawian się uśmiechnął.
— Mylisz się — rzekł — rodzina ci dała to, co dla ciebie nąjdroższem było — swobodę zupełną, której użyłeś na dobre. Nie masz nam nic do wyrzucenia.
To mówiąc, Radzca obejrzał się za krzesłem, a Kwiryn podsunął mu je z miną dosyć kwaśną. Gość usiadł, sparł się na lasce, zobaczył stół nakryty i odezwał się:
— Widzę, że nie jadłeś jeszcze — proszę, każ sobie dawać, ja przeszkadzać nie będę.
— A stryj? — zapytał zdziwiony Kwiryn.
— O! ja — rzekł z uśmiechem hrabia — znając twe obyczaje, bo ludzie wszystko wiedzą — przeczuwając, że żyjesz z patryarchalną prostotą, do której ja, stary, nie nawykłem, bom zepsuty — kazałem sobie kucharzowi coś zrobić naprędce i śniadanie moje już zjadłem. Więc bez ceremonii.
Gospodarz potrząsł głową, coraz bardziej zmieszany. Siadł jednak za stół i w głos zawołał na Autka, aby mu obiad przyniósł.
— Kiedy stryj pozwala...
— Bardzo proszę, proszę — rzekł radzca, to nam do rozmowy nie będzie przeszkadzało, a — mamy z sobą wiele do pomówienia.
Kwiryn z widocznem i umyślnem zdziwieniem, jakby znakiem zapytania, zwrócił głowę do mówiącego.
— A tak — potwierdził stary — mamy do pomówienia, bo, choć ty się od familii odosabniasz i wyłączasz, nie mniej należysz do niej i wedle starego obyczaju solidarności, my cię liczymy do naszej gromady.
Kwiryn zmilczał — chciał począć rekryminacye, ale się powstrzymał.
Radzca, jakby miał dosyć czasu, patrzał, mówił powoli, panem był siebie, nie śpieszył się wcale.
— Pozwolisz mi zapalić cygaro? — spytał, sięgając po cygarnicę do kieszeni.
— Bardzo proszę — odezwał się Kwiryn, którego ta wyższość, pewność siebie i zimna krew stryja do najwyższego stopnia niecierpliwości doprowadzały.
— Familia — począł, zapalając cygaro powoli, przybyły — którą niesłusznie obwiniasz o obojętność względem siebie, owszem, troszczy się o los twój i widzi z radością powodzenie.
— Tak! — wybuchnął z szyderstwem Kwiryn — teraz, gdy ja mojej pracy zawdzięczam, żem się wzbił na nogi, familia raczy... cha! cha!
Hr. Flawian rozpalał cygaro bardzo pilnie.
— Byłem przygotowany do tej wymówki — rzekł chłodno — ale uderz się w piersi kto kogo zaniedbał? Nigdy ani słowem ani listem nie zwróciłeś się do nas... My narzucać ci się nie mogliśmy, bo-byś nas pomówił, że się wtrącamy w nieswoje rzeczy i chcemy cię krępować. Zerwałeś sam z nami, Anatola przyjąłeś, według francuzkiego przysłowia, jak psa w kręgielni. Pomimo to my — nie wyrzekamy się ciebie i szczerze sympatyzujemy.
— Z moim majątkiem! — odparł gorąco Kwiryn. — Tak! boć nie zemną? Jam prosty człek, wcale innego autoramentu, między nami niéma nic wspólnego.
— Przepraszam cię, krew i imię, są to dwa potężne węzły — rzekł Flawian. — Czy ci to miłe czy nie, ale do rodziny należysz... Bądźcobądź, ona ci dała narzędzie pierwsze, którem się dorobiłeś fortuny.
— A! a — co drugim z nosa spadło! — zawołał Kwiryn.
— A jednak z tego spadłego z nosa — dorobiłeś się — rzekł hrabia, uśmiechając się flegmatycznie.
— Bo i bez tego byłbym się dorobił, choćbym grosza nie miał — przerwał Kwiryn — któremu właśnie krupnik przyniesiono.
Rozmowa przerwała się na małą chwilę. Gospodarz jadł z rodzajem wściekłości, stukając łyżką, popychając talerze, dając oznaki zniecierpliwienia; stary palił cygaro spokojnie.
— Dajmy pokój wzajemnym rekryminacyom — odezwał się po chwili. — Są to rzeczy przeżyte, przebyte... których przerobić niepodobna. Być może, iż jest wina z naszej strony — że i ty nie jesteś bez winy. Mówmy o położeniu teraźniejszem, obecnem.
— Ale ja nie rozumiem właśnie — począł Kwiryn, który jedzenie porzucił, zwracając się do gościa — co moje położenie kogoś, choćby familią, obchodzi może? Jestem od bardzo dawna pełnoletnim... rządzę się dosyć przyzwoicie, bym, zdaje się, kurateli nie potrzebował.
— Nie zżymaj-że się — niecierpliwie odparł radzca — nikt ci się do niczego nie miesza i w niczem nie przeszkadza... Pomówić wszakże z sobą możemy.
Kwiryn, któremu podano mięso i ogórki, ramionami potrząsnął. Radzca pykał swoje cygaro.
— Wierz mi — rzekł — że krok ten, który czynię do ciebie, nie z siebie, ale w imieniu rodziny — jest natchniony życzliwością.
— Ah! ah! — rozśmiał się, płatając ogórek, Kwiryn.
— Szkoda nam ciebie — ciągnął dalej gość powoli. — Dałeś dowody niepospolitych zdolności i wytrwałości rzadkiej — szczycimy się tobą.. ale tu, w tem Polesiu, zakopany... bez stosunków, starzejesz. Jakaż przyszłość??
— Proszę się o nią nie kłopotać — zawołał Kwiryn. — Ja od państwa nigdy nic nie potrzebowałem.
— A my, chociażeśmy od ciebie, w imię solidarności familijnej żądali czegoś czasem — bo tego nie tajemy — gdyś raz nam dał odprawę, także już nic, wcale nie, nie żądamy nateraz, oprócz tego, żebyś imienia, które nosisz — nie zagrzebał na tem śmiecisku. Szkoda! szkoda! z taką fortuną, z takiem imieniem, mógłbyś świetny związek zrobić i...
— Cha! cha! cha! — rozśmiał się Kwiryn, uderzając się obu rękami w piersi i pokazując swą wyszarzaną czamarkę. — Myśl doskonała! zaprawdę, ale niechże pan radzca popatrzy na mnie. Czy to ja jestem do świetnego związku stworzony, ja, com lat kilkadziesiąt żył na tem śmiecisku i w tych śmieciach, z parobkami, po oborach! ja co waszym językiem mówić nie umiem, po waszych posadzkach chodzić bym nie potrafił, i — najmniejszej do waszego świata nie mam pretensyi?!
— A rad nie rad należysz i liczysz się do niego — dodał Flawian.
— Nie poczuwam się do tego — zawołał Kwiryn.
— No — i jakiż koniec? jaki koniec? — wtrącił radzca — zastanów się. Jesteś już starym kawalerem, postarzejesz jeszcze: choćbyś miliony zrobił — komuż je zostawisz?
— Że nie familii — to pewna — przerwał hrabia, który zaczynał drgać i rzucać się z oburzenia. Starym tak bardzo nie jestem.
— No — młodym też nie...
— Na bezżenność nie przysięgałem — rozśmiał się Kwiryn.
— Więc — przerwał przybyły — właśnie my chcemy ci być pomocą do ożenienia. Nie masz stosunków... my je zachowaliśmy...
— Najniższy sługa — najniższy — wybuchnął gospodarz. Najpiękniejsze dzięki — ale ja, jeśli się ożenię kiedy, to nie dla rodziny, nie dla stosunków, ale dla siebie.
— Zacięty jesteś w swym uporze i uprzedzeniu przeciwko nam niesprawiedliwem — westchnął Flawian. Jest to smutne...
— A szanowna rodzina prawdziwie jest zaciętą w opiekowaniu się mną, właśnie, gdy ja nie potrzebuję opieki...
— Smutne! smutne! — powtórzył zcicha, poprawiając się na krześle radzca. I, rzuciwszy okiem po izbie — nagle zwrócił rozmowę:
— Prowadzisz prawdziwe życie, rzekłbym anachorety, gdyby ono więcej do ekonomskiego nie było podobnem.. No — szczerze, nie nudzisz że się, nie tęsknisz za niczem, nie brak ci nic? nie czujesz potrzeby lepszego towarzystwa?
— Ja go nigdy nie kosztowałem, tego, co się lepszem nazywa, a w istocie mnie się wydaje najgorszem — podchwycił Kwiryn z goryczą. — Z parobkami sobie radę daję, z panami wiecznie-bym musiał się obawiać, abym oszukanym nie był.
Nie nudzę się wcale! słowo daję! Owce się kocą, mam woły na stajni, gorzelnie dwie... gnoje trzeba wywozić, jest czego dozierać.
I śmiał się, ale nie bez pewnej goryczy, gdy Flawian, słuchający go, w twarzy miał nieco szyderskiego wyrazu.
— Widzę, że gości wcale chyba nie miewasz, bo podobno jeden ten pokoik ci starczy — odezwał się. Dla tego ja, chcąc cię odwiedzić, a nie robić subjekcyi tobie, sobie zaś niewygody, obrałem w karczmie pied à terre. W ten sposób obaj jesteśmy swobodniejsi... i — możemy, choćby pomówić trochę...
Zdziwionemi znowu oczyma popatrzał na gościa gospodarz, jakby mówił: — „Co my z sobą do rozprawiania mieć możemy“.
— Chociaż nas tak, jak obcych, traktujesz i — zrażasz — rzekł Flawian — my ci tę excentryczność przebaczamy, a radzibyśmy serdecznie... wciągnąć cię napowrót na łono rodziny.
Kwiryn ukłonił się szydersko.
— Trudno! — odparł — lata długie rozdzieliły nas pono niepowrotnie; ja zresztą z nikim, oprócz parobków i arendarzy, nie żyję...
— I jakiż termin zakreślasz temu swemu dobrowolnemu wyrzeczeniu się? — wtrącił Flawian — boć... jakiś cel, jakiś koniec, jakiś plan mieć musisz... Robisz pieniądze na to, aby przy nich w kożuchu chodzić i żyć, jak parobek? — zestarzeć tak i...
— No — i zostawić zrobione miliony — gwałtownie zawołał Kwiryn. — Zostawić choćby na szpitale, na dobroczynność, na — co mi się podoba... toć przecie coś warto?
— A! filantropia! — mruknął Flawian. — Jest to rzecz ładna, ale dawać ubogim, gdy się ma rodzinę!! — niezamożną...
Poruszył ramionami.
Gospodarz, który kaszy ze starą słoniną zaledwie szkosztował, odsunął talerz, ręce włożył w kieszenie i zwrócił się do stryja.
— Właśnie to między nami jest sporne — rzekł. Ja nie czuję, bym miał rodzinę. Gdym był dzieckiem, nie dbano o mnie i wychowanie moje; gdy dorosłem, zbyto mnie najgorszym działem... dano mi czego nikt nie chciał. — Gdym się zakopał w tej dziurze i, jak hrabia powiadasz, śmiecisku — nikt do mnie nie zajrzał, nikt do mnie ręki nie wyciągnął — a teraz...
— Teraz, gdyś dał dowody zdolności i charakteru — przerwał stryj — teraz wszyscy się tobą interessują. To rzecz naturalna.
— Ale równie naturalnem ja znajduję — teraz podziękować za spóźniony affekt...
Odpowiedź ostra, po której się spodziewał, że uczyni wrażenie na przybyłym, nie zdawała się go bynajmniej poruszać. Był jakby przygotowany do tego, co go spotykało.
— Ja-bo mówiłem Anatolowi i Serafinowi — rzekł — że oni napróżno mnie tu do ciebie wyprawiają. Ze swego stanowiska może masz słuszność — nie przeczę; lecz my, ze stanowiska dawnych tradycyi rodowych, także mamy racyą. Nikt się wyłączać z gromady nie ma prawa...
— Ale kogo wyłączono — ten nie powinien powracać tam, zkąd go odepchnięto — dokończył Kwiryn. Radzca napróżno-byś mnie usiłował nawrócić.
O mnie tu nie idzie. Ja to wiem dobrze: gdybym nie miał owych milionów bajecznych, nikt-by z was ani spytał o mnie...
— Bajecznych? — podchwycił radzca.
Kwiryn na krótką chwilę zawahał się i namyślał. Nie wiedział sam, czem większą rodzinie przykrość uczyni: przyznaniem się do rzeczywistego stanu fortuny, czy podaniem jej w wątpliwość? Zdało mu się, że pierwsze byłoby boleśniejszem dla niej: odparł więc z pewnem lekceważeniem:
— Bajecznych... tak — bo mi ich fama stugębna liczy więcej niż mam. — Skomorow wziąłem z długami, zruinowany, porachowano mi go w dziale czterykroć stotysięcy złotych, a naówczas i dwóch kroć czystych wart nie był. Kto inny jeść-by na nim nie miał czego...
— Dziś mi za sam las zachowany dają tyle, ile w dziale szła scheda moja... Nie chwaląc się, kupiłem dwa klucze... daleko lepsze i większe niż moje spadkowe fundum... Bez kapitału nie jestem... Ale, na dziesiątki milionów nie liczę...
— Więc na piątki? — podchwycił Flawian żartobliwie — i to już wcale ładnie!
— Nie rozpaczam, że ich, gdy Bóg życia dozwoli, przyrośnie — począł żywo Kwiryn. — Wiem o tem, że Anatol, że Serafin, obaj tracą i są zaplątani — ale, niech im stryj powie, aby zupełnie na mnie nie rachowali. Żaden z nich, nikt z rodziny złamanego szeląga nie weźmie po mnie...
Radzca przyjął to oświadczenie z takim chłodem, jakby ono go bynajmniej nie obchodziło.
— I to coś warto, że mówisz otwarcie, bez ogródki — rzekł. — W ten sposób łudzić się nie będą. Tak lepiej; ja tę szczerość twą oceniam. Jesteś panem swej fortuny... ale, szanowny synowcze — sądzę, że prawo znasz i wiesz, że schedą spadkową... to jest Skomorowem, rozporządzać nie będziesz mógł swobodnie. Skomorów zawsze weźmie rodzina...
— Przepraszam! — krzyknął Kwiryn — gdybym na łożu śmiertelnem z babą szpitalną miał się ożenić...
— To by ci się na nic nie zdało — przerwał radzca — bo byś nie miał dzieci...
— Pomyślę więc o tem zawczasu — gniewnie wybuchnął hrabia...
— Spodziewam się, że nas mezaliansem nie zasmucisz — szydersko począł Flawian, i że ani z chłopką, ani ze służącą, ani z mieszczanką, ani z ochrzczoną żydówką nie pojedziesz do ołtarza...
— Za nic ręczyć nie mogę! — rozśmiał się Kwiryn. — Kto wie? właśnie to by mi się może uśmiechało.
— Masz, widzę, ducha kontradykcyi w sobie do wysokiego stopnia rozwiniętego — zakończył radzca, rzucając dawno zagasłe cygaro i patrząc na zegarek.
— Odwiedziny moje przeciągnęły się, a musisz mieć swe zatrudnienia. Spełniłem obowiązek, przybywając do ciebie w imieniu rodziny, chociaż byłem tego przekonania, że się to wcale na nic nie zda, a ciebie tylko w uporze umocni. Nie widzę, abym potrzebował próbować nanowo...
— Bo to-by próżnem było — wtrącił Kwiryn.
Radzca zwolna podniósł się z siedzenia, począł zapinać surdut, nieokazując najmniejszego wrażenia, co najmocniej dopiekło gospodarzowi.
— Pozostaje mi więc tylko pożegnać — rzekł, kłaniając się — i życzyć powodzenia, równie w finansowych jak w matrymonialnych jego zabiegach. Jeżeli małżeństwo przyjdzie do skutku — boć musisz się żenić, aby nam nic nie zostawić — racz-że nas zawiadomić, jaką tam wybraną... jejmościnkę do drzewa genealogicznego wpisać będziemy zmuszeni...
— Nie omieszkam — odparł, kłaniając się Kwiryn.
Radzca, jeszcze raz pozdrowiwszy go, spokojnie poszedł do drzwi i zawołał, otwierając je:
— Skalski! moje futro...
Podano mu je do pokoju.
Sanie stały niewyprzężone przed gankiem. Kwiryn, niewyprowadząjąc stryja, pozostał sam.
Wbiegł natychmiast Antek.
— Każ mi dać znać, kiedy on wyjedzie — mruknął Kwiryn.
Nazajutrz rano Joś przysłał z zawiadomieniem, iż gość, któremu izby ustąpić musiał, wypocząwszy po śniadaniu, w dalszą puścił się drogę.




Nazajutrz po bytności radzcy w Skomorowie, z południa, hrabia, który chodził zły, struty i, co mu się prawie nigdy nie trafiło, mruczał coś ciągle sam do siebie, a z Antkiem mówić nie chciał, kazał jednokonne zaprządz sanki. Z twarzy jego Antek to wybadał, że coś się wielkiego, stanowczego gotowało.

Z krwią ściśniętą, z ustami zakąszonemi siadł Kwiryn do sanek — i zawołał na woźnicę, uderzając go pięścią w plecy.
— Na Leśniczówkę...
W dworku u Sumaków, po owych wieczornych odwiedzinach, wcale się hrabiego nie spodziewano. Scholastyka rozpaczała, że głupia Steńka dla jednego całusa narobiła krzyku i mogła pana zagniewać na siebie.
Dziewczę płakało. Sumak głową potrząsał.
Nie było go i teraz w domu, bo rzadko w nim kiedy przesiadywał — gdy maleńkie saneczki zatoczyły się przed ganek. Steńka wyjrzała, poznała a raczej przeczuła, hrabiego, i spłoszona pobiegła się skryć w kącie alkierza.
Szczęściem pani Scholastyka dnia tego trzeźwiejsza, była na nogach, narzuciła na siebie prędzej ogromną chustę szarą, i rozkazawszy córce, aby, gdy zawoła, zaraz się ubrana stawiła — wyszła coprędzej na powitanie dziedzica.
Pierwszy to raz miała się z nim spotkać i pochlebiała sobie, że — popsute rzeczy (za takie je miała) naprawić potrafi.
Hrabia wszedł w futrze, w czapce, obejrzał się: zobaczył starą jejmość, zbadał ją oczyma pilno i spytał:
— Jejmość gospodyni?
— Tak, JW. hrabio — schrypłym głosem odpowiedziała, kłaniając się, stara.
— Mąż w domu?
— Niéma go... koło obowiązku.. bo, on nie usiedzi nigdy, korci go ciągle pańskiej własności dozierać...
Odpowiedzi tej zdawał się hrabia nie słyszeć; zrzucił futro, przeszedł się po izbie.

— Pokaż mi acani córkę! — rzekł grubiańsko. I siadł na podanym stołku.
Scholastyka, chociaż na chwilę zmieszana brutalskiem tem zawezwaniem, nie mówiąc słowa, nie protestując, wpadła do alkierza, zabawiła w nim krótko i wróciła.
— Zaraz przyjdzie — rzekła pomieszana — ale to, proszę hrabiego, dziecko jeszcze, bo ledwo piętnasty rok. Bojaźliwa strasznie, nieśmiała.
— Tem lepiej — rzekł hrabia. Pomilczał chwilę.
— Umie ona cokolwiek — zapytał — czytać? pisać?
— A, jakże, czyta bardzo biegle i pisze. O! już co do pilności i zdolności, to się mogę nią pochwalić.
— A statek?
— Panie Jezu! — pośpiesznie poczęła Scholastyka — niewinna, jak nowonarodzone dziecię — na to na Ewangelią przysiądz mogę.
Zamyślony siedział hrabia.
— Każ-że jej przyjść, niech się przypatrzę — rzekł.
Scholastyka pośpieszyła do alkierza i płaczącą, wylękłą Steńkę, opierającą się jej, przyciągnęła gwałtem przed hrabiego.
— Czegóż się boisz? — ofuknął głosem groźnym. Przecież ci się nie stanie nic. Odsłoń ręce, chcę twarz widzieć. Spójrz na mnie śmiało. Krzywdy ci żadnej wyrządzać nie myślę.
Zaledwie z pomocą rąk matczynych odsłoniła się zapłoniona, zapłakana twarzyczka. Hrabia wpatrywał się w nią z wielkiem zajęciem, ciekawością, ale bez okazywania żadnego szczególnego pociągu, któryby matkę i córkę mógł nastraszyć.
Dość już było samego tego mustrowania bezwzględnego, cynicznego, by je obie poruszyło: Steńkę trwogą, matkę nadzieją.
Opatrzywszy ze wszech stron biedną ofiarę, hrabia się przeszedł po izbie razy kilka — sapiąc, myśląc, mrucząc. Stanął.
— Słuchaj acani — rzekł nagle. — Może was wielkie i niespodziane szczęście spotkać, ale trzeba, byście rozum mieli.
Scholastyka, przewidując już coś takiego, czego córka nie powinna była być świadkiem, chciała ją do komory odprawić; hrabia kazał się jej wstrzymać.
— Oddacie mi córkę — rzekł głosem podniesionym. — Ja los jej biorę na siebie. Poślę ją na lat dwa na pensyą do Warszawy: niech się uczy i kształci. Jeżeli z niej zrobią co ludzkiego — rozumiesz acani, ożenię się z nią.
Scholastyka, usłyszawszy to, oniemiała. Nie wierzyła uszom własnym.
Wydało się jej to podejściem i — sposobem mówienia tylko, użytym, aby zrazu nie przestraszać; oczyma powtórnie Steńce wskazała alkierz, a gdy ta biegła się w niem ukryć, na pół nieprzytomna, rzekła cicho:
— Jaśnie wielmożny pan sobie żartuje.
— Ja, nie żartuję nigdy — odparł dość grubiańsko hrabia. — Robię głupstwo, ale mam do tego moje powody. Dziewczyna mi się podobała. Każę ją uczyć. Jeżeli mi potem co innego przyjdzie do głowy, nie stracicie przecież na tem....
Dopóki z pensyi nie wróci, widzieć jej nawet nie chcę. Za statek mi acani ręczysz?
Scholastyka tak była zmieszana, tak nie rozumiała nic jeszcze, że sama nie wiedziała co odpowiedzieć.
— Co do statku, jaśnie wielmożny panie — odrzekła wreszcie — Bóg i ludzie świadkami, a toż to jest dziecko, a skromne.
Pomimo jasno wypowiedzianego przez hrabiego planu, wychowania i — ożenienia, Scholastyka jeszcze wszystko to miała za fikcyą przygotowawczą i poczęła mruczeć powoli:
— My jesteśmy ludzie uczciwi, a choć nas los prześladował, ale o honor nasz szlachecki zawsześmy dbali i — też naszego dziecka.... tak....
— A cóż się tu jej honorowi ma stać? — ofuknął hrabia.
Scholastyka zamilkła.
— Wszelako — odezwała się po chwili, — jaśnie wielmożny pan pozwoli; zawsze co ojciec to ojciec: trzeba z nim mówić.
— Acani z nim sobie sama się rozpraw, jako matka — przerwał Kwiryn. Macie wóz i przewóz. Chcecie: biorę córkę i na pensyą oddaję. Będzie z niej co — powiadam, że się ożenię; a nie, to ją wam oddam. Znać jej ani widzieć nie chcę, aż za dwa lata.
Scholastyka zupełnie była zbita z tropu. Oboje z Sumakiem do wcale innych układów byli przygotowani, i — na te rachowali. Sprawa ta niespodzianie stawiła się teraz zupełnie odmiennie, jako dobrodziejstwo, za które należała się wdzięczność, ale nic za nie utargować nie było można.
Smutno patrzyła w ziemię p. Dyonizowa, w tem wszystkiem jeszcze podejrzewając podstęp i zdradę.
— Już to rzecz pewna, że takie wielkie szczęście byłoby dla nas cudem Opatrzności — poczęła, głową potrząsając; ale, proszę jaśnie wielmożnego pana, choćby po tych dwóch latach, uchowaj Boże się co zmieni, co my z nią poczniemy! Ją tam oduczą od roboty, a ona, przy mojem słabem zdrowiu (tu westchnęła głęboko), — cały dom na niej. Dać ją teraz: my jak bez ręki zostaniemy. Domka, — to jeszcze smarkacz i daleko jej do tej, która całe gospodarstwo prowadzi, bo ja razwraz łóżka muszę pilnować. Jak jej nie stanie — choć giń.
Hrabia, który chodził zamyślony, odwrócił się nagle.
— Weźmiecie sługę; na to ja dam.
— Zawsze to nie to, co własne dziecko, a ona u nas jedyne oko w głowie. Mąż za nią przepada, a ja...
Tu, zaczęła suche, ale zognione ocierać oczy.
Kwiryn słuchał namarszczony.
— Nie chcecie tego, co wam daję? Pomyślcie: ja sobie znajdę inną — rzekł surowo. — Żadnych targów zemną. Spuścić się trzeba na to, że będę o was pamiętał.
Chwilkę pomyślał.
— No i to dodać muszę — rzekł — że jeśli się ożenię z nią, to z nią jedną, a nie z wami. Wyniesiecie mi się do innego majątku; chleb dam, ale was na oczy widzieć nie chcę!
Scholastykę dopiero ten ostatni argument przekonał, że w istocie hrabia mówił naprawdę. Zarumieniła się, zmieszała, upokorzoną się uczuła, niepewną, co pocznie.
— Niech sobie mąż robi, jak chce — rzekła.
— Mów-że acani z nim — dodał hrabia, bo ja ani chcę ani myślę. Macie dwa dni czasu; przyjadę tu sam po odpowiedź. A teraz, nie paplać mi, nie gadać i — życzę rozum mieć.
Obejrzał się dokoła.
— Gdzie dziewczyna?
Matka weszła do alkierza i zaledwie potrafiła ją, rozpłakaną, powtórnie przyciągnąć.
Łzy te więcej się zdawały niecierpliwić niż rozczulać hrabiego. Popatrzał na Steńkę surowo.
— Nie becz-że — zawołał — nie masz czego! Inna-by mi do nóg padła: przecież cię z błota i śmiecia chcę podnieść i los ci zapewnić! — Miej rozum.
Uderzył ją zlekka ręką po ramieniu, aż dziewczę się cofnęło i ugięło przelękłe. Czapkę na uszy nacisnął — i wyszedł.
Scholastyka stała długo w miejscu, niemogąc przyjść do siebie. W głowie się jej kręciło tak, że swoim zwyczajem, dla pokrzepienia się, musiała pójść do szafki i kazała sobie podać ciepłej wody i cukru. Z wódką zmieszana woda była jej ulubionym napojem od lat wielu.
Po wychyleniu paru łyków jaśniej się jej zaraz zrobiło w głowie.
Z córką ani myślała mówić o niczem; czekała na męża; Sumak zaś, jak na złość, nie powrócił z karczmy, będącej na gościńcu, aż koło północy, gdy ze znużenia wszystko w domu spało.
Scholastyka jednak nie rozbierała się i była przygotowaną do rozprawienia się z nim natychmiast.
Zobaczywszy ją, wybiegającą z alkierza, z twarzą zaczerwienioną, z rękami podniesionemi do góry i wołającą zdala:
— Ale posłuchaj-że co się tu stało. — Sumak sądził, że nieszczęście jakie ich spotkało.
— Słuchaj-że — wołała Scholastyka — gdybym na moje uszy tego nie słyszała, gdyby mi nie powtórzył kilka razy...
— Ale któż? co? — krzyknął Sumak.
— A! Hrabia tu był... sam hrabia i wprost przyjechawszy woła: — Pokaż mi dziewczynę... Tę głupią ledwiem z alkierza wywlekła. Het ją opatrzył, powiadam ci, gdyby krowę na sprzedanie, a potem powiada wręcz — tak mi Boże dopomóż, bodajem światło niebieskie oglądała! — miejcie rozum, ja waszę dziewczynę biorę...
— Ale, zapewne! biorę — przerwał Sumak — gdyby ci ją dali...
— Słuchajże do końca — poczęła Scholastyka. — Dziewczynę biorę — powiada — dam ją na pensyą na dwa lata, niech się uczy... jeśli z niej będą ludzie — ożenię się!
Sumak buchnął śmiechem.
— I ty temu wierzysz!
— Kiedy zaklął się, że jej przez te dwa lata ani widzieć, ni znać nie chce... A powiada — nie spodoba mi się potem... toć ją odbierzecie z edukacyą...
— A mnie jej edukacya po co? — ofuknął Sumak — któżby to takim baśniom wierzył! Cała rzecz, że ją chce darmo wywieźć, a nam nie dać nic — ale — niedoczekanie jego!
Sumak począł chodzić i kląć.
— Sensu w tem niéma — wołał — gdzie jemu się żenić? Na co, po co, dla czego? Toć jest wprost zdrada i podstęp, aby nam dziecko wziąć i figę za to dać...
Tak się rozpoczęły rozprawy burzliwe między małżeństwem, aż gdy Scholastyka, przypomniawszy sobie ostatni argument, oświadczyła, że jeśli się z nią ożeni, na oczy ich widzieć i znać nie chce...
Sumak umilkł.
Uwierzył, że to była jakaś fantazya pańska, dla niego niezrozumiała, która mu się w żaden sposób w głowie pomieścić nie mogła.
Zapowiedziany termin przyjęcia lub odrzucenia był krótki. Do dnia nazajutrz Sumak był już u Antka.
Kłamał, czy prawdę mówił, stary sługa utrzymywał, że o bożym świecie nie wie.
— Tyle acanu powiem — zakończył, wódką go częstując — że on nigdy nie żartuje. Co powie, to święta prawda. Gdyby zabił człeka, nie skłamie... Kiedy mówi, że się chce żenić, to chyba do prawdy myśli... A bądźcobądź, czy tak, czy owak, kiedy mu córka wasza w oko wpadła — nie drożcie się. Powiecie „nie“, nie poprosi drugi raz, a z Leśniczówki wypędzić każe...
Sumakowi chciało się przynajmniej samemu z nim rozmówić. Ubłagany o pośrednictwo Antek, poszedł z prośbą. Hrabia z kpem go precz odprawił — nie chcąc mieć do czynienia z Sumakiem.
Wrócił tedy p. Dyonizy, zwiesiwszy nos, do domu. Był tego przekonania, że zdać się musiał na łaskę lub niełaskę.
— Juści — gębę mam, tej mi nie stuli — mówił w duchu: — Stanie się dziecku krzywda... i nie zechce wynagrodzić — to go choć po sądach będę ciągać. Nie daruję.
Do Leśniczówki przybywszy, Sumak żonie oświadczył:
— Rób sobie, co chcesz... ja nie będę pomagał i nie będę przeszkadzał... Biedyśmy się dosyć najedli... coś się trafia... człek się chwyta ostatniego... Wola Boża...
Westchnął, napił się — i trzeciego dnia postanowił nie być w domu.
Scholastyka na ten dzień i sama najpoczwarniej się przystroiła i córkę zmusiła do ubrania się, a włosy jej, dla lepszego połysku, szpikiem na ten cel zachowanym, wysmarowała...
Steńka płakała ciągle...
Najdziwaczniejsze myśli błąkały się jej po głowie; lecz, mimo świetnej zapowiedzi losu, jakiegoś nadzwyczajnego, strach, przeczucie przyszłości ciężkiej — nie dawało jej się uspokoić. Człowiek ten, co się jej mężem być obiecywał, postać jego, głos, obejście się, niewymowny wstręt w niej i trwogę obudzały...
Los ten wcale się jej nie uśmiechał — widziała w nim nieznaną, niezbadaną, ale pewną męczarnię. Nauka na pensyi nie miała też dla niej żadnego uroku.
Dwa lata niewoli! — Samo przypomnienie pierwszej nauczycielki, której winna była opłakaną naukę czytania i pisania — dreszczem ją przejmowało. Nie wyobrażała sobie inaczej nauczania, jeno w ten sposób nielitościwy męczeński... narzucanego.
Życie teraźniejsze, ciężkie, pełne znojów i utrapień, wydawało się jej jeszcze stosunkowo swobodnem, prawie szczęśliwem.
Przyszłość, ciemna, zagadkowa, pełna tajemnic, stała przed nią jak otchłań jakaś, w którą rzucić ją miano. Nie spodziewała się nigdy nic wielkiego, nic nadzwyczajnego dla siebie — jednakże choćby lżejszą służbę nad tę u rodziców, lepsze jadło, przyodziewek ładniejszy, a potem jakieś ubogie gospodarstwo. Pisarz jaki prowentowy, officyalista, mógł się ożenić.
Młodość jej schodziła pod tak ciężkiem brzemieniem, że nawet marzyć nie umiała. Coś, coby życie mogło osłodzić — nie śniło się jej nawet. Spać dłużej, mieć trzewiki całe, nową, choć jednę, sukienkę i jedzenia tyle, aby głodu nie cierpieć — stanowiło jej ideał cały.
Serce nie miało się ani czasu ani siły odezwać. W domu nikt nikomu nie okazywał przywiązania; żyła wśród wojny i poznała wprzódy bój życia, niż to, co je osłodzić mogło.
Lecz z tem, co znała, była oswojoną; to co ją czekało, niezgłębione, nieznane, musiało ją trwożyć. Sam wreszcie hrabia, rozkazujący, grubiański, stary (bo się jej takim wydawał), brzydki... któremu miała być poślubioną, był dla niej jakby katem jakim i oprawcą.
Pocałunek, który na jej czole wycisnął, palił ją długo, jak dotknięcie, jak ukąszenie jakiegoś złośliwego stworzenia... Ścierała go fartuchem i płakała.
Wiedziała dobrze, iż rodzicom się wypraszać — próżnem było. Modliła się więc przez te dwa dni, aby Pan Bóg odwrócił od niej to nieszczęście.
Sprzeciwić się nie było sposobu — uciec-by nie potrafiła. Na ostatek i los matki i ojca, sióstr, który się miał przez to poprawić! Czuła to, że ją jedną dla nich wszystkich poświęcić musieli, nie widziała w tem nic dziwnego, nic zdrożnego.
Z rozmów ojca z matką niewiele mogła wy rozumieć, lecz domyślała się, że opierać się hrabiemu nie będą śmieli.
Nadszedł dzień naznaczony.
Oczekiwano przybycia pańskiego do wieczora i — Steńka już zaczynała lżej oddychać, sądząc, że może myśl zmieni i nie przybędzie, gdy sanki o zmroku przysunęły się pod dworek i hrabia wszedł do pierwszej izby.
Scholastyka nań czekała.
Steńka siedziała w alkierzu, napół omdlała, a przy niej Domka i Marcesia płakały i śmiały się na przemiany. Głupie dziewczęta, nie rozumiejąc o co chodziło, bawiły się tym niezwykłym w domu zamętem.
Hrabia, z hałasem drzwi otworzywszy, stanął naprzeciw Scholastyki, nie mówiąc słowa. Kłaniała mu się milcząc jejmość.
— No — a cóż? namyśliliście się? Przymuszać was nie chcę...
Odpowiedź była zawczasu przygotowaną.
— Niech się już dzieje, jak wola i łaska pańska! — rzekła Scholastyka, wzdychając — ale niech jasny pan ma też litość nad nami ludźmi biednymi.
Nie odpowiadając nic, Kwiryn obejrzał się po izbie.
— Dziewczyna gdzie?
Matka musiała pójść po nią i przyciągnąć ofiarę, na której twarzyczce ślady łez i przestrachu aż nadto były widoczna. Stała z głową spuszczoną. Hrabia ręką swą szorstką i grubą chwycił ją pod brodę i kazał jej patrzeć na siebie. Głos jego cokolwiek złagodniał.
— Nie bój-że się, niewiedzieć czego — rzekł — przecież z tej niewoli i nędzy cię biorę... uczyć każę... powinnaś mi być wdzięczną... bo muszę łożyć na ciebie — a gdy się okaże, żeś tego warta.... możesz zostać moją żoną.
Spojrzał na nią i dostrzegł tylko, że cała jej twarzyczka, powieki, usta, policzki, drżały jak we febrze.
Puścił więc podbródek, głowa opadła; zamyślił się, nie mówił już do niej, ale do matki.
— Pilnuj-że mi jej acani, dopóki po nią nie przyślę — rzekł — trzeba obmyśleć dokąd ją dać, bo po pensyach drą tylko... i oszukują; tymczasem żebyś mi ją acani odkarmiła. Antek tu przyśle co trzeba dać do kuchni, żeby mi się odgryzła, bo blada i mizerna.
— U nas w domu często... — poczęła Scholastyka.
— Ja to wiem, u acaństwa często chleba nie ma, ale wódka jest zawsze — dodał hrabia szydersko.
Scholastyka ręce załamała.
— To jest potwarz, proszę pana grafa — zawołała — mąż mój w domu ledwie kieliszek czasem wypije, a mnie doktorowie dla febry nakazali z pieprzem...
Hrabia machnął ręką obojętnie.
— Wiem, wiem! — rozśmiał się.
Ręce w tył założywszy, przeszedł się po izbie parę razy, spoglądając na Steńkę.
— Przez ten czas robotą jej nie obciążać — dodał — nie trzeba, żeby próżnowała, ale nie zamęczać, niech się wyśpi i odpocznie: potrzeba, żeby wyrosła i zmężniała; chuderlawa jeszcze.
Scholastyka, już przejednana, wtrąciła żywo:
— Proszę pana grafa, i ja do ośmnastu lat byłam jak szczapa... a toż dopiero piętnasty...
— Wiem! wiem! — przerwał graf — który słuchać nie lubił.
Popatrzył jeszcze na Steńkę i zbliżył się do niej:
— Żebyś mi choć dobre słowo dała.
Dziewczę milczało, matka się odezwała za nią:
— Ale, proszę pana grafa, taż to przestraszone... jak trusia...
Hrabia nie nalegał.
Wszystko zdawało się skończone.
— Każę ją przed podróżą oporządzić — rzekł. — Przyjdzie tu jejmość, która się tem zajmie.
— Ja-bym mogła sama — wtrąciła Scholastyka, bo ja też niezawsze tak chodziłam.
— Mówię, że przyślę jejmość — powtórzył hrabia. Zawrócił się. — Proszę mi jej pilnować — niech spoczywa i odkarmi się.
Skinął głową i wyszedł. Matka go odprowadziła za drzwi, sądziła, że coś utarguje jeszcze; ale hrabia nie chciał słuchać, — wszystko już miał w myśli postanowione. Sanie ruszyły.
Scholastyka powróciła zadumana do izby, w której już Steńki nie znalazła. Siedziała w alkierzu, płacząc, a Domka czepiała się jej szydersko, w ucho szepcząc.
— Pani grafini! pani grafini!...
Sumak powrócił do domu właśnie, gdy sanki hrabiego stały jeszcze przededrzwiami, ale miał ten rozum, że się schował w izbie czeladnej, nie pokazywał i czekał, aż odjedzie.
Wszedł dopiero, gdy zobaczył sanki za wrotami. Scholastyka pocichu powtórzyła mu, mniej więcej wiernie, wszystko, co słyszała i co mogła spamiętać.
Nie okazał pan Dyonizy wielkiej radości; czego innego się spodziewał, lecz zawsze i to, co się stało, na przyszłość go zabezpieczało.
Jak powiedział wprzód, postanowił biernie się trzymać do czasu, patrzeć, korzystać i wyczekiwać.
— Jużci inaczej być nie mogło — rzekł do żony, graf ze swej skóry nie wylezie; sknerą był i będzie we wszystkiem: więc, choć ma fantazyą jakąś niby pańską, poświńsku ją sobie urządzi. Będzie się, i o jadło, i o sukienczynę, i o wszystko targował. Wyrachował, że zawsze mu taka żonka taniej wyjdzie, niż najmniejsza szlachcianka — no, i nic wymagać nie będzie miała prawa...
Ciekawym, co dalej...
Nazajutrz Antek przysłał zapowiedziane śpiżarniane zapasy na odżywienie dziewczyny. Rzucono się do sanek dobywać, bo, rozumie się, iż cała rodzina odżywiać się też niemi spodziewała. Nie było w nich nic wykwintnego, ani wielkiego zbytku, lecz i to dla Sumaków wiele znaczyło.
Hrabia, który jadał z parobkami, dla innych też łakoci nie myślał dostarczać. Scholastyka zauważyła w milczeniu, iż żadnego napoju, żadnej butelczyny nie było. Znalazła tylko trochę kawy i cukru, który w myśli przeznaczyła do swego napoju.
Na saniach przysłana była stara dworka, niegdy kucharka, dziś gracyalistka, która miała staranie o bieliźnie Antka i hrabiego. Łączyły ją podobno niegdyś bliższe z pierwszym stosunki. We dworze zwano ją Czumadrychą; był to szpieg i donosiciel, którego nie cierpiano.
Czumadrycha oświadczyła, że jest dla usługi panience i że jej pozostać tu kazano aż do odjazdu panienki, co się Scholastyce wcale nie podobało. Był to stróż, było to oko pańskie, nadzór nad nimi.
Czumadrycha, duża, tłusta, rumiana baba, wyszczekana, śmiała, pewna siebie, z pierwszych słów dała poznać, że choć sługa, ale rozkazów sobie dawać nie pozwoli. Poczęła się w dworku tak śmiało rozporządzać, jak u siebie.
Scholastyka zmiarkowała, że teraz z każdą czynnością i słowem rachować się będzie musiała. Nie była już panią w domu. Czumadrycha zaraz na wstępie panienkę sobie kazała pokazać, popatrzała, głową pokręciła — i uśmiechnęła się dwuznacznie.
Sumak, znający jej położenie, znalazł się względem niej nader grzecznie, — tak, że żona potajemnie mu w grzbiet dała kułakiem za to. Z nim Czumadrycha też, popatrzywszy mu w oczy, obiecywała być na jaknajlepszej stopie.
W ślad za nią nadjechała ekonomowa z drugiego folwarku, niegdyś przez lat kilka klucznica w Skomorowie, która czas jakiś była w łaskach u hr. Kwiryna, i ten ją później za mąż sam wydał; mówiono nawet, iż wyposażył. Zwała się Pakulska, a miała powierzchowność jeszcze wcale niczego. Ponieważ gdzieś, kiedyś uczyła się kroju sukien i stroiła bardzo sama, hrabia ją delegował do oporządzenia panienki.
Gość to był daleko od Czumadrychy niedogodniejszy: kobieta złośliwa, zarozumiała, mająca się za coś nieskończenie wyższego od pani Scholastyki i despotyczna, jak ten, który ją zesłał.
We dworku wszystko jej było w niesmak, zimno, swąd, jedzenie niedobre. Okazywała to bez ceremonii.
Missya, z którą przybyła, także się jej nie podobała, a los Steńki gniewał, bo — mówiła sobie — kiedy się żenić chciał, przecie powinien był ze mną...
Lecz spełniała polecenie, bo z panem hrabią żartów nie było.
Garderoba panienki, nawet Scholastyce, która nie wymagała wiele, wydała się skromną. Hrabia nie życzył sobie, ażeby do zbytków się przyzwyczajała.




Pani Grońska miała pensyą na Podwalu od lat wielu. Z wyjątkiem kilku panienek z miasta, przychodzących na lekcye, reszta jej wychowanek, z prowincyi, mieściła się u niej, żywiła, uczyła i męczyła dla dokończenia edukacyi.

Pensya pani Grońskiej nie należała, ani do tych sławnych, które wszystkie dzienniki i professorowie za wzór zalecają, ani też zalecała się do tych, które z wielkim rabatem ofiarują za tanie pieniądze dawać wszystko to, co najlepsze pensyonaty, tylko — w skromniejszych gatunkach i rozmiarach.
Była to instytucya pośrednia, oparta na rachubie, aby opłacała pracę jej poświęconą, nieubiegająca się za sławą i blaskiem, ale nieceniąca się mniej od najsławniejszych.
Duszą jej nie była ta, której imię na firmie stało, pani Grońska — ale siostra jej, Adela. Grońska wyszła była z przywiązania i affektu za urzędnika ubogiego, z którym kilka lat żyła bardzo szczęśliwa. Odumarł ją mąż, z dziecięciem, które wkrótce umarło także; biedna wdowa została bez emerytury, bez grosza, zrozpaczona. Czas jakiś całem jej zajęciem było: chodzić na cmentarz i płakać na grobie męża.
Panna Adela, siostra jej, niemłoda panna, będąca na prowincyi guwernantką, na wieść o owdowieniu siostry Ludwini, przybiegła do Warszawy, znalazła ją napół obłąkaną, chorą i — z energią niepospolitą, siłą woli, trochę przemocą skłoniła do założenia pensyonatu na współkę.
Zmusiła siostrę do pracy i uratowała jej życie. To było czynem wielkiej zasługi, ale... każda rzecz ma dwie strony. Ratując siostrę, panna Adela razem urzeczywistniła ideał swego życia. Czuła się zawsze stworzoną do założenia pensyonatu. Siostrę zrobiła gospodynią, sama wzięła na siebie brzemię nauczycielskie, nadzór i kierunek.
Stosunki pozawiązywane dawniej na prowincyi dozwalały pannie Adeli rachować na liczne, średniej klassy uczennice.
Oprócz namiętności rozkazywania, rządzenia, uczenia, gderania; oprócz zmysłu pedagogicznego, panna Adela, osoba wszechstronna, miała wiele innych pobudek, rachunków i t. p. Była niegdyś piękną, a teraz, gdy już liczyła lat blizko czterdziestu, miała się jeszcze za majestatycznie ponętną. Nie wyrzekła się więc małżeństwa; ale, niechcąc być w położeniu siostry, potrzebowała posag sobie zapracować. Była chciwą i żądną grosza. Być może nawet, że teraz chęć zbogacenia się tłumiła w niej wszystkie inne zachcianki. Niemając żadnego środka lepszego do — spekulacyi, musiała panna Adela spekulować na — wychowywaniu.
Celem więc pensyonatu nie było właściwie wychowanie, ale jaknajtańsze dostarczanie tego, co stanowi ingredyencye nauczające, i w proporcyach oszczędnych.
Panna Adela, encyklopedystka zuchwała, sama na siebie brała nauczanie tego wszystkiego, coby drogo innym opłacać musiała. Miała tę zdolność pospolitą nauczycielek z rutyną, że się łatwo sama oswajała z czem było potrzeba. Gotową była w tydzień przygotować się do dawania języka, o którym nie miała wyobrażenia; chwytała pierwszą lepszą książkę, uczyła się nomenklatury i śmiało wchodziła na katederkę. Pensya jej obchodziła się surrogatami wszelkiego rodzaju. Axiomatem ulubionym panny Adeli było: — Kto się chce uczyć, ten się nauczy bez niczego; a kto niema ochoty — darmo mu najdroższych nauczycieli sprowadzać.
Oszczędzać! oszczędzać! to było zadanie wielkie, jedyne, główne. Śmiała, zręczna, wymowna, wyposażona niezmierną ilością tych komunałów, któremi ludzie pospolicie się karmią i drugich żywią — panna Adela dawała sobie rady we wszystkiem. Odpierała zarzuty, podnosiła zalety, rozwiązywała wątpliwości, wostatku i pochlebić umiała i miłość własną ludzi połechtać. Szczęściło się też jej niesłychanie. Rodzice byli z niej zadowoleni, dzieci także, nadzorcy nic do zarzucenia nie mieli, a każdy rok dozwalał znaczną dosyć sumkę w listach zastawnych złożyć do komody.
Pensyonat nie był może gorszym od innych; — mechanizm przyjęty wszędzie funkcyonował w nim prawidłowo; na oko było wszystko, czego rodzice mogli żądać, a nawet opłata od panienek wydawała się wcale umiarkowaną.
W tem właśnie największej bystrości dała dowody panna Adela i wielkiej znajomości ludzkiej natury. Ograniczała się sumką nieprzerażającą, lecz, później dopiero wyjaśniało się, iż wiele rzeczy dodatkowych nie wchodziło do rachunku.
Rozmaite extra niekiedy w końcu roku podwajały należność. Rodzice się trochę zżymali, lecz opłaty były rozłożone, cząstkowe i nie dawały się czuć tak dotkliwie.
Oprócz tego dom się powoli wyposażał bielizną, sreberkiem, sprzęcikami, które każda uczennica wnosiła, ale wynieść ich żadna nie mogła.
Żywiono skromnie i hygienicznie, nadewszystko hygienicznie, z zachowywaniem postów i względami na różne pory roku, którym pewne pokarmy nie służą.
Z zasady też panienki wiele posług około siebie same spełniać musiały, co oszczędzało utrzymania sług, a panna Adela dodawała pocichu i ten przekonywający argument przeciw nim, że sługi, źle wychowane, łatwo obcowaniem swem na młodzież zgubnie wpływać mogą.
Pensyonat Grońskiej był utrzymywany tak, aby każda panienka corok czystego dochodu coś przyniosła.
Dobór nauczycieli był wielce oględny. Najwięcej przychodziło starych emerytów, ludzi złamanych, biednych, posłusznych, na wszystko zobojętniałych a szczęśliwych z tego, że się im trafiał zarobek. Rzadko kiedy panna Adela brała nauczycielki — bo z temi się godziła trudno — a w braku jakiegokolwiek professora, o ile jej czas starczył, gotową była zastępować wszystkich. W ostateczności, gdy godzin jej brakło, a oszczędność była konieczną, łączyły się dwie klassy w jednę, godziny skracały i t. p.
Pani Grońska zajmowała się gospodarstwem tylko, a w chwilach wolnych poczciwa, biedna kobiecina zawsze jeszcze męża opłakiwała.
Wszyscy mężczyźni znajdowali pannę Adelę bardzo pięknie zakonserwowaną. Słusznego wzrostu, już nieco spulchniała z latami, okrągła, biała, z okiem czarnem, pełnem wyrazu, twarz rysów klassycznych — panna Adela szczyciła się oprócz tego niezbyt małą, ale bardzo pięknych kształtów ręką i nogą, zawsze najstaranniej ustrojoną w trzewiczki jaknajciaśniejsze.
Z wielką znajomością ludzi i świata, niesięgającą zbyt głęboko, ale opartą na odwiecznie sprawdzających się axiomatach, panna Adela umiała mówić z każdym, przypodobać się, ująć, z najlepszej strony ukazać.
Pochwał też sobie samej nie oszczędzała, a gdy ich nie wypadało głosić własnemi usty, zastępowała ją w tem siostra, której ona znów podobną się monetą odpłacała.
Oddawano jej sprawiedliwość powszechnie, a — niektórzy nawet mówili o jej bezinteressowności...
Pensyonat mieścił się na pierwszem piętrze kamienicy wielkiej, zajmując je całe. Na dole były sklepy, drugie zajmowały składy i mieszkania należące też do pensyonatu. Dom, dosyć opuszczony i zaniedbany, na pierwszem piętrze nie raził ani nieczystością, ni złem powietrzem — drugie za to.... Ale tam, oprócz domowych, nikt nie wchodził.
Na pierwszem z kurytarzyka wprawo, był pokój czy salonik, w którym przyjmowano — przybywających rodziców, nauczycieli i rzadkich gości. Ten fiziognomią swą, surową nieco, jaknajlepiej uprzedzał. Stół w środku zarzucony był książkami, szafy dwie pełne ich, gdyż pani Adela obstawała przy tem, żeby naukowe dzieła, atlasy, nawet papier i ołówki, pensya sama dostarczała. Na tym monopolu był także niezły zarobek. Nut panny nie mogły gdzieindziej, jeno u niej, kupować.
Częstokroć z tego wypadało, że pewne dzieła, kompozycye, nawet papier i kajety, choć niezbyt zalecające się — musiały być zużytkowane, to jest — rozkupione.
Na szafach dwa globusy stroiły je charakterystycznie. Na ścianach, w ramach wisiały rysunki, ofiary, powinszowania i podziękowania uczennic...
Zresztą pokój się nie odznaczał przepychem żadnym i błyskotkami — lecz nic mu też zarzucić nie było można. Miał nawet dwie spluwaczki, misternie zamykane z pomocą sprężyn, które oddawna przestały wieczka podnosić. Było to powodem, że niedowidzący professor R. dwakroć na wieczkach pozostawił pamiątki swych odwiedzin.
Zwykle w wolnych godzinach, w saloniku tym, uznojona wydawaniem ze śpiżarni, i dozorem kuchni, odpoczywała pani Grońska, w żałobnej swej sukni. Przyjmowała ona przybywających; lecz poprosiwszy siedzieć i oświadczywszy, że siostra jej najlepiej będzie mogła objaśnić i t. p„ dzwoniła, prosząc panny Adeli.
Ta zawsze bywała w jakiejś klassie, lecz na zawołanie zastępczynią wyznaczała i przybywała dla rozmowy, w czasie której Grońska się wysuwała.
Jednego ranku panna Adela była w salonie na lekcyi fizyki, gdy ją poproszono do parlatoryum.
Znalazła tu mężczyznę, wyglądającego co najwięcej na miernej fortunki szlachcica. Zrazu nawet zdał się jej mieć w sobie coś ekonomskiego. Był gruby, duży, twarzy niemiłej, rysów nieregularnych, opalony. Ubiór wcale się elegancyą nie zalecał, maniery... zadomowionego wieśniaka poznać w nim dawały.
Był to nasz hrabia ze Skomorowa, ale przybywszy w interesie, zaprezentował się nazwiskiem, nie dodając do niego tytułu... Obawiał się, nie bez przyczyny, ażeby mu za jego tytuł drożej płacić nie kazano.
Nazwisko to, bardzo znane, uderzyło pannę Adelę, lecz — nie przypuszczała, ażeby hrabia mógł tak niepocześnie wyglądać.
Wpatrzyła się w niego bacznie, chcąc się domyślić: jaka to była ryba — lecz znalazła się wobec prawdziwego sfinxa. Twarz nie mówiła nic — oprócz, że mógł być grubianinem.
Proszony siedzieć, Kwiryn siadł bez ceremonii i sparł się na stoliku.
— Przychodzę — odezwał się zprosta — z interessem do pani, dosyć... dosyć delikatnym, niezwykłym. Proszę mnie cierpliwie słuchać. Zalecono mi jej pensyą jako bardzo dobrą — a nie drogą.
Panna Adela głową skinęła.
— Nie jestem żonaty, nie mam dzieci — mówił dalej — ale mnie obchodzi pewna młoda osoba, lat piętnaście, zaniedbana — której-bym chciał dać wychowanie — pewne.
Panna Adela, chciała coś wtrącić — Kwiryn nie dał jej mówić.
— Proszę mnie wprzódy wysłuchać — przerwał.
Obejście się niezbyt grzeczne, nieco szorstkie, zaczynało niecierpliwić pannę Adelę, tem więcej, że — przybyły z góry zapowiedział, iż szukał pensyi — nie-drogiej.
Ale niezwykła była odpychać nikogo.
— Osoba, której bym chciał dać wychowanie pewne, ma na to czasu przeznaczonego lat dwa...
Panna Adela otworzyła usta, Kwiryn przerwał:
— Proszę mi dać dokończyć — rzekł: — Czytać i pisać pono umie, więcej nic. Była w ubóztwie wielkiem... zahukana... nie żądam dla niej świetnego nic... talentów żadnych, języków co można... lecz, żeby się jej trochę głowa otworzyła i żeby to było podobne do ludzi...
To rzekłszy, zamilkł hrabia. Przychodziła kolej na pannę Adelę, która, wysłuchawszy, namyślała się co odpowiedzieć. Wypadek był w istocie wyjątkowy.
— Podejmiesz się pani tego? — zapytał Kwiryn — i co za tę sztukę mam płacić?
Mówił tak jakoś lekceważąco, że panna, przywykła do grzeczniejszych form, trochę się nadąsała.
— Wistocie — odezwała się — potrzeba-by namyśleć się: czy przyjąć, lub nie, taką uczennicę. Moje, wszystkie są z bardzo zacnych domów, starannie od dzieciństwa prowadzone... a ta panienka... gdyby przynajmniej była młodszą, ale lat — piętnaście...
— Czy piętnasty — odparł hrabia niedbale. — Trudno, ja na to poradzić nie mogę. Zechcesz się pani podjąć?
— Potrzebujemy jednak dłużej się o tem rozmówić — odezwała się z godnością panna Adela, której się zdało, że zaimponuje gościowi tonem... Spojrzała nań — i dostrzegła, że wcale nie zrobiła wrażenia. Trzymał czapkę w ręku i dusił ją, jakgdyby już się myślał wynosić.
— Pan dobrodziej żądasz... rzeczy trudnej — dodała — panienka prawie dorosła, zaniedbana, a na całe tego zaniedbania wypełnienie czasu lat — dwa tylko. — Naturalnie: osoba w tem położeniu, szczególnych starań i pilności wymaga — a zdaje mi się, że wacpan dobrodziej mówiłeś coś i o warunkach, aby to nie kosztowało go drogo.
— Tak jest, bo pieniędzy na to wyrzucać nie mogę — rzekł hrabia. — Ale widzisz asińdźka (panna Adela się zarumieniła) ja też nie wymagam wiele, ani talentów, bo to kobiecie później do niczego, ani języków wielu... byle — byle głowę jej otworzyć.
Panna Adela poruszyła zlekka ramionami.
— Pani mnie rozumie? — spytał Kwiryn.
— Zdaje mi się — odparła Adela z uśmiechem.
— Przyjmie ją pani?
— Dlaczegóż nie? Ale wypadek wyjątkowy: to i honorarya moje muszą być do niego zastosowane.
Usłyszawszy to hrabia, podniósł się z krzesła, jakby chciał pożegnać, lecz po namyśle siadł znowu.
— Naprzykład? cóż za tę sztukę rocznie — zapytał — ale... zapowiadam sobie i waruję — dodał — że żadnych rachunków i rachuneczków dodatkowych nie płacę. Godzę się hurtem, z książkami, papierami, nawet odzieniem i obuwiem. Płacę regularnie, gotówką, lecz, ani złamanego szeląga nad umowę.
Panna Adela rumieniła się i gniew ją zaczynał opanowywać; już miała gościowi drzwi «kazać, gdy — zmieniwszy myśl — zwróciła się do stolika, z zimniejszą krwią chwyciła ołówek i papier, poczęła rachować...
Hrabia cierpliwie czekał.
Nie mówiąc nic, podsunęła mu notatkę, której cyfra ostatnia wielkiemi, wyraźnemi liczbami była wypisaną.
Hrabia Kwiryn wydął usta.
— Ho! ho! ho! ho! — zamruczał. — Parę koni w mieście za tę cenę możnaby utrzymać — i furmana w dodatku.
Panna Adela, oburzona, rozparła się w fotelu, patrzała w okno, on na nią.
— Pan daruje, ale ja nie mam czasu — odezwała się obojętnie.
— Ja go też nie mam — odparł hrabia. — Czy to już ostatnie słowo?
— Dwóch nie mam! — zawołała urażona panna.
Hrabia się zamyślił.
— Spodziewam się — rzekł — iż pani, wziąwszy to na siebie, spełnisz....
— Kto panu mnie i pensyą moją polecił? — ofuknęła Adela.
— Niech się pani nie gniewa — rzekł z flegmą hrabia — będę jej ufał. Zatem...
Trochę udobruchaną twarz obróciła do niego panna.
— Bądź pani łaskawa spisać umowę...
— Spisać? umowę? — pochwyciła, śmiejąc się gospodyni — któż to słyszał?...
— A bez tego nic! — rzekł hrabia i wstał.
Ruszywszy ramionami, panna Adela chwyciła papier.
— Imię pańskie i nazwisko... imię panny...
Kwiryn się zadumał nieco. Teraz, gdy umowa stanęła, nie widział potrzeby tajenia się z należnym mu tytułem, i zwolna wycedził.
— Kwiryn, hrabia... ze Skomorowa.
Piszącej pióro z ręki wypadło; podniosła głowę, zdziwiona. Uśmiechał się tryumfująco hrabia.
— Tak, tak, rzekł — mam ten tytulik... ale to do rzeczy nie należy, pannie zaś imię Faustyna Sumakówna.
Zmieniło to znacznie położenie: panna Adela stała się natychmiast grzeczniejszą, ale hrabia pozostał, jak był... Warunki były umówione, kontrakt spisany — wszystko skończone...
Panna sobie tego przebaczyć nie mogła, iż się w nim, nawet po usłyszeniu nazwiska, excentrycznego hrabiego nie domyśliła.
— Kiedyż będę miała przyjemność? — spytała.
— A! wątpię — odrzekł hrabia — aby to pani przyjemność sprawiło wielką, tego wilczka dostać... Przyślę ją tu natychmiast po powrocie do domu i pod kwit acani dobrodziejce zdać każę. Tymczasem, dla oszczędzenia przesyłki pieniędzy, półroczną kwotę składam, i — także o kwit upraszam.
Panna Adela śmiała się już, przymilając.
— Cóż to pana hrabiego skłoniło do tego dobrego uczynku? — spytała.
— To nie jest żaden dobry uczynek — mości dobrodziejko, ale po prostu próba i spekulacya — odparł hrabia. Nie lubię się chwalić, gdy niéma z czem... Mam pewne widoki, więc ryzykuję na wychowanie. Dziewczę bardzo ładne.
Panna Adela zarumieniła się mocno i zamilkła.
— Ale jak dobrego w tem niéma nic, tak też złego się domyślać nie trzeba — intencye są uczciwe...
Nie tłómaczył się więcej pan hrabia i wstał z krzesła.
— Polecam więc staraniom pani — dodał — wychowanicę moję. Zrób z niej przyzwoitą, skromną, uczciwą, a nade wszystko posłuszną panienkę, bez fąfrów w nosie... Trzeba to trzymać surowo. Nauczy się cokolwiek — dobrze; nie — to ja tam wielkiej nauki wymagać nie będę, byle głowę miała otwartą.
— Wezmę ją w szczególną opiekę — odpowiedziała panna Adela — przyłożę starania. Pan hrabia może być pewnym.
— I pani dobrodziejka możesz być pewną — przerwał hrabia, że ja półroczną pensyą punktualnie wypłacać będę...
Z tem pożegnał pannę Adelę, która, długo wpatrzona w spisaną na dwie ręce umowę — dumała i w końcu wybuchnęła śmiechem serdecznym.
— Grońska! Ludwisiu! — zawołała, i wchodzącej podsunęła papier. — Wystaw-że sobie, co za zdrajca! tytułu mi nie powiedział wprzódy, aż umowa stanęła. Skąpiec przeklęty! Dziewczę — albo... córeczka jego potajemna, albo... licho wie co. Piętnasty rok — i nic nie umie!
Grońska wpatrzyła się w papier, potem w siostrę.
— Kazałaś mu dobrze zapłacić!
— Ba! gdybym wiedziała kto on — byłby więcej dać musiał, ale — stało się. Umowa zrobiona. Bądźcobądź, znajdzie się sposób coś jeszcze z niego ściągnąć! O!
Grońska się uśmiechnęła.
Można sobie wyobrazić, z jaką ciekawością na przybycie zapowiedzianej Sumakówny oczekiwano.
Plan wychowania z góry był już obmyślany. P. Adela, której dziewczę polecono trzymać ostro i obchodzić się z nią surowo, a nie wymagano nauki wiele, postanowiła wziąć ją do pomocy w gospodarstwie dla Grońskiej, ograniczając się w początkach niezbędnemi tylko lekcyami.
W ten sposób naprzód miało się dziewczę otrzeć, nabrać pewnej maniery — i, ponieważ szło o otwarcie głowy tylko, mogła się ona przez samo przypatrywanie się życiu, rozmowy i t. p., nieco rozjaśnić.
P. Adela cieszyła się zawczasu z tego nabytku, który ją niewiele miał kosztować, a mógł nawet w potrzebie sługę zastąpić.
Wyrazy hrabiego, zalecające obchodzenie się surowe, mocno utkwiły w głowie p. Adeli. Rozumowała na tej podstawie, nie bez logiki, sądząc, że bez przyczyny surowość ta nakazaną jej być nie mogła. A więc — panienka zasłużyła na to, aby na nią miano oko i cugli jej nie popuszczano!
— Musi to być dobry ptaszek! Piętnaście lat, zaniedbana i — potrzebująca ostrego nadzoru.
Tak więc przybycie nieszczęśliwej poprzedziły już wyobrażenia o niej — fałszywe, a mające wpływać na obchodzenie się z nią w tym domu. Nie bez przyczyny też p. Adela uznała za właściwe tej uczennicy, wymagającej szczególnej pilności, nie łączyć odrazu z innemi i odosobnić ją tak, aby innych nie popsuła.
Pani Grońska gotową była ją wziąć do siebie, lecz p. Adela, znając jej zbytnią dobroć, łagodność, sentymentalność, nie mogła się zgodzić na to.
— Tybyś ją dopiero poprowadziła — mówiła bez ogródki. — Tobie jej dać nie mogę. Potrafiłaby ci się przypochlebić popsuta dziewczyna, bo, że zepsuta być musi — to pewna. Hrabia niedarmo zalecał tak pilno, aby na nią mieć oko.
Przy pokoju, który zajmowała p. Adela, znajdował się gabinet ciemny, niegdyś alkowa, dziś skład rzeczy, które gdzieindziej przenieść łatwo było. P. Adela kazała go opróżnić, trochę oczyścić i — postanowiła, że Faustynka przy niej i z nią mieszkać będzie.
Miało to wielkie znaczenie, dla tych, co znali nieubłaganą, drobnostkową, pedantyczną w najmniejszych rzeczach nauczycielkę. Panny, które się o tem dowiedziały, łamały ręce, użalając się nad losem nieszczęśliwej, która chwili spoczynku i swobody mieć nie mogła. Obiecywała się jej najstraszliwsza niewola!
W alkowie postawiono łóżeczko żelazne, stoliczek, szafeczkę małą; a że tu światła we dnie brakło, w pokoju p. Adeli, pod jej okiem, nowa uczennica pracować miała.
Wszystkie te przygotowania oddawna pokończone zostały, a uczennica nie przybywała. Nareszcie, dnia jednego, piękna ekonomowa odwiozła ją i wyrzuciła na ląd ten, na którym z brwią namarszczoną, wyprostowana, majestatyczna oczekiwała na nią p. Adela.




Pierwsze wejrzenie na tę istotę osowiałą, wylękłą, znużoną drogą, z zapłakanemi oczyma, przybitą — oczyma osłupiałemi wodzącą dokoła i niezdającą się rozumieć co do niej mówiono; — niedozwoliło ochmistrzyni z fiziognomii i powierzchowności żadnego wyciągnąć wniosku.

Przyjęła Faustynę zimno, poważnie, bez najmniejszej oznaki jakiegoś współczucia, a nawet prostej, należnej każdemu, uprzejmości.
Napróżno spróbowawszy dobyć z niej coś więcej nad — tak lub nie — p. Adela przestała badać ją — wskazała miejsce, wydała pewne rozkazy najpilniejsze, a sama zwróciła się do przybyłej ze Steńką ekonomowej.
Zaproszono ją na kawę do pokojów pani Grońskiej.
Wiemy już jakie było usposobienie p. Pakulskiej dla tej — dzierlatki, jak ją zwała, której losu zazdrościła, pomnąc, że się on właściwie jej samej należał. Prócz tego pochlebiało to p. Pakulskiej, że ją tu dobrze przyjmowano — chciała się popisać ze złośliwą wymową przed imponującą jej p. Adelą.
— Nie mogę kłamać, słowo honoru daję, bo i nie godzi się tak zacnym osobom nie powiedzieć prawdy — i — nie mam powodu taić nic.
Hrabia nasz, bo to dziwak jest i był — nagle sobie upodobał tego szurgota, choć to ni z pierza ni z mięsa. Rodzice, choć niegdyś mieli trochę majątku, ludzie ordynaryjni, matka pijaczka, ojciec zbij-bruk i próżniak, a też się zalewa. Ale co to, kiedy mężczyźnie staremu podlotek w oczy wpadnie! Starym jak hrabia, to im która bardziej, z pozwoleniem, zasmarkana — najwięcej do smaku.
— Więc pani sądzisz — przerwała, marszcząc się p. Adela, że on ją wychowuje dla siebie.
— A dla kogóż by też! Powiedział im, rodzi com, że się gotów z nią ożenić — a oni głupi uwierzyli. Ale — gdzietam! będą widzieli.
P. Grońska i p. Adela spojrzały po sobie.
— Osobliwsza historya — kwaśno odezwała się Adela. — A charakter dziewczyny — jak się on pani zdaje?
Pakulska głową potrząsała.
— Kto ją wie! — rzekła — już to jest najgorszy znak, bo ja ludzi znam, że — zamknięta, milcząca, nic z niej nie dobyć — mruczek. Przez całą drogę żebym słowo z niej mogła wyssać! — Tak, nie — dobrze, zimno — zimno — i po wszystkiem. We łzach się tylko rozpływała, a i te łzy podejrzane.
— Hrabia nam zalecał trzymać ją surowo — rzekła p. Adela, — czy-by miał jakie powody do tego?
— A jużciż! pewniej coś mu doniesiono, bo on bez racyi nic nie czyni. O! to kuty człek!
— Czy hrabia majętny? — zapytała Grońska.
Pakulska ironicznie się uśmiechnęła.
— Co? majętny? — rzekła — ale! mało powiedzieć majętny.... to jest bogacz całą gębą! Trzy klucze; pieniędzy jak lodu, a grosza długu...
— A wygląda tak skromnie?.. proszę? — odezwała się Grońska.
— To jeszcze nic: żeby panie wiedziały, jak żyje! to dopiero dziwować się. — Jak prosty parobek. Co prawda, skąpy bardzo i dlatego do takiej przyszedł fortuny, bo po rodzicach mało co wziął.
— Skąpy, ale, — jednak ma fantazye! — dodała p. Adela.
Ścisnęła ramionami Pakulska.
— Juści-ż — miewa, ale i w tem skąpy. My go dawno znamy. Z familią własną nie żyje, aby jej nic nie dawać.
Po kawie ekonomowa, którą przyjmowano bardzo dla niej pochlebnie, z atencyami, do których nie była przywykła, poczęła się wywdzięczać różnemi opowiadaniami — języka utrzymać nie umiała i nie mogła — naplotła niestworzonych rzeczy, często nie dobrze się godzących z sobą, i p. Adeli pozostawiła wrażenie dziwne, chaotyczne — nieprzyjemne, a dla wychowanicy powierzonej jej — wcale nie korzystne.
Czuła p. Adela, że dziewczę było jej zdane na łaskę i niełaskę, i że przez lat dwa robić z nią mogła bezkarnie, co chciała.
Opisać co się działo z tą ofiarą, którą los dziwaczny rzucał w ręce ludzi nieznanych — zaprawdę trudno.
Przy rozstaniu się z rodzicami, którzy jej nigdy czułości nie okazywali najmniejszej, z siostrami, które płakały po niej, czepiając się odjeżdżającej, Steńka płakała do mdłości. Musiano ją cucić, wsadzać do sań, a ekonomowa lepszego na uspokojenie sposobu nie znalazła nad łajanie, gderanie i groźby.
Po tym wybuchu gwałtownym w drodze nastąpił rodzaj osłupienia, zdrętwienia. Ze znużenia wielkiego naprzemiany usypiała, to przebudzona siedziała, nierozumiejąc co do niej towarzyszka mówiła.
Własne położenie, groza jego, nawet ciekawość w niej zabiła. Patrzała i nie widziała nic — nie obchodziły ją rzeczy, które oglądała pierwszy raz w życiu, nie zapytała o nic, na nic nie zwróciła oczów.
Znudzona a lubiąca mówić, Pakulska po kilkakroć próbowała napróżno zawiązać jakąś rozmowę. Uznała ją ostatecznie głupią — i gniewna milczała, burcząc tylko, przy każdej sposobności.
Steńka nie miała jasnego wyobrażenia, ani jak ma postępować, ni co robić, jak się zachować; wiedziała, że musi być posłuszną. Pensya czemś nakształt klasztoru się jej wydawała.
Pierwsze wrażenie nie zmieniło nic. Zamknięto ją do ciemnego kąta, kazano rzeczy rozpakować samej, zapowiedziano, że sobie służyć musi.
Wieczorem p. Adela zabrała się do egzaminu surowego. Czytanie okazało się niedość wprawnem, machinalnem i bezmyślnem, pisanie gorszem jeszcze.
— Waćpanna w tym wieku wstydzić się powinnaś nieumieć nawet porządnie i ortograficznie dwóch wierszy napisać.
— Nie uczono mnie, tylko krótko i z łaski — przebąknęła Steńka — a w domu na czytanie i pisanie czasu nie było.
— Kto chce, ten zawsze na naukę czas znajdzie — odezwała się dogmatycznie p. Adela — ale panna ochoty nie miała.
Cóż tu było odpowiedzieć na to? Steńka zamilkła.
Długa perora nastąpiła potem, z której mało co zrozumiała.
Nazajutrz nauka poczęła się od kalligrafii, według wzorów i metody przyjętej w zakładzie. Miejscem wyznaczonem był pokój p. Adeli.
Pierwszego dnia nie zdecydowano jeszcze, czy wyłączoną uczennicę do wspólnego powołać stołu. Dano jej liche i zimne jedzenie, tam gdzie pisała.
P. Adela zaglądała do niej razy kilka.
Jednym z powodów, dla których wahano się z wypuszczeniem uczennicy na widok publiczny, był stan jej garderoby. Pakulska, która ją sporządzała skąpo i ze złą wolą, opatrzyła ją w tak nędzne sukienczyny, że wstyd było p. Adeli — takiego koczkodana mieć u siebie.
Ponieważ Pakulska, dnia tego jeszcze odpoczywająca w Warszawie, na obiad była proszoną, oświadczyła jej p. Adela, że po rozpatrzeniu się w garderobie jest zmuszoną wszystko to precz wyrzucić, a nowe rzeczy, do reguł pensyonatu zastosowane — sprawić.
— Niech sobie hrabia wasz robi, co chce, ale ja się na śmiech wystawić nie mogę, i na jego rachunek sprawię, co potrzeba, a to, co przywiozła z sobą, gotowam mu odesłać.
Pakulska, której dziełem było wyposażenie to, protestowała gwałtownie, lecz p. Adela okazała się nieubłaganą. Dla niej było to, oprócz innych względów, także maleńką spekulacyą, na której musiał być zarobek; a żadnego możliwego zarobku w tym domu nie zaniedbywano.
Pakulska nie chciała o tem wiedzieć, ani słyszeć, p. Adela na jej odpowiedzialność zlecała, aby oznajmiła hrabiemu, iż — jest zmuszoną tak postąpić.
Ekonomowa obawiając się, aby coś więcej równie nieprzyjemnego jej nie narzucono, pożegnała się po obiedzie — i, niechcąc się nawet widzieć z tą, którą przywiozła, uciekła.
Po wyjeździe jej natychmiast p. Grońska zajęła się ubraniem, to jest umundurowaniem, nowej uczennicy. Tymczasem trzymano ją w pokoju p. Adeli.
Najmniejsza oznaka współczucia, dobroci, względu na położenie, nie osłodziła losu Steńki. P. Adela wyszukiwała pozorów do gderania i nagany, mustrowała, popychała.
Czuła już jakąś niechęć i wstręt do niej. Być może, iż wcale niezwyczajna piękność dziewczęcia, bijąca w oczy, o której wszyscy aż do Grońskiej mówili — piękną niegdyś a majestatyczną pannę tak źle usposabiała.
Ona nie znajdowała jej wcale piękną, a niezmiernie niezgrabną, nieokrzesaną — jak kloc, ordynaryjną i t. p.
Panny z pensyonatu były niesłychanie zaciekawione tą tajemniczą koleżanką, szukały sposobu wtargnięcia do pokoju p. Adeli, co im zostało zakazanem, podsłuchywały podedrzwiami, zaglądały przez dziurkę od klucza.
Steńce wychodzić — było surowo wzbronionem. Apatyczna, nie miała też najmniejszej do tego ochoty. Nie wyobrażała sobie, nie przypuszczała, aby tu mogła znaleźć przyjaciółkę, a obawiała się instynktowo prześladowania.
To zamknięcie się z kalligrafią wiecznie trwać przecież nie mogło. P. Adela widziała sama, że jakiś modum vivendi należało obmyślić.
Ale, w stosunku do przygotowania, Steńka nie mogła inaczej się umieścić, jeno w najniższej klassie, co dla niej było upokarzającem, a dla małych dziewczątek mogło się stać dystrakcyą niepotrzebną.
Trzebaż więc było dla tego wyjątku stworzyć oddzielną jakąś — nie klassę, ale — plan nauki i miejsce.
P. Adela zasięgała rady, skarżyła się, myślała, nic jakoś niemogąc wynaleźć właściwego.
Wprawiało ją to w zły humor, który wywierała na Justynce, nawykła do popychania, gderania, do obchodzenia się szorstkiego; dziewczyna tak się okazywała zimną i apatyczną, tak znosiła obojętnie gadaninę p. Adeli, tak wszelkie groźby nawet nic nie działały na nią, że nauczycielka nie wiedziała w końcu, jak tę naturę zastygłą powołać do życia.
Była dla niej tajemnicą.
Inne dziewczęta niecierpliwiły się, płakały, starały przymileć się i przebłagać; ta, raz obywszy się nieco z położeniem, otarłszy łzy, słuchała zimno, milczała i nie dawała znaku życia.
Wpadła na tę myśl p. Adela, że możeby w łagodny sposób coś z niej zrobić można, lecz nienawykła była do niego, nie był on w jej tradycyach i charakterze.
Tymczasowo, niemogąc trzymać Steńki ciągle przy kalligrafii i książce, którą ona brała posłuszna, ale zdawała się błądzić po niej oczyma, nie czytać; — p. Adela zaczęła posyłać ją w pomoc p. Grońskiej do gospodarstwa, zakląwszy siostrę, ażeby nie folgowała jej i nie pobłażała.
Z równą obojętnością, jak do pisania, poszła Steńka do naprawiania bielizny, do małych posług przy kuchni i śpiżarni.
Tu okazało się, że miała pewną wprawę, zmysł porządku a nawet nieco żywiej się obracała.
Grońska była bardzo z niej kontenta, lecz nie dawała tego poznać po sobie.
Ponieważ obowiązki te nowe przechodzenie po domu czyniły nieuchronnem, Steńka poraz pierwszy zaczęła się spotykać z innemi pensyonarkami.
Patrzano na nią ciekawie, nieśmiąc się zbliżać, jak do zapowietrzonej, bo p. Adela zrobiła jej reputacyą nieokrzesanej, dzikiej, głupiej, prostacko wychowanej. Ona też nie próbowała nawet zawiązywać stosunków.
Znalazła się tylko jedna ze starszych, wiekiem zbliżonych do niej współuczennic, Idzia Szlomińska, która, postanowiła, bądźcobądź, zagadkową istotę bliżej poznać.
Idzia, córka, dziś już posiadającego dobrą wioskę w Lubelskiem, pana Maxa Szlomińskiego, który się majątku w Warszawie dorobił, w jakimś kantorze, sama też była istotą dosyć excentryczną.
Słuszna na wiek swój (miała bowiem, jak powiadano, ledwie lat szesnaście) otyła, pełna, męzkich ruchów i twarzy brunetka, energiczna, śmiała, szyderska, pierwsze lata życia przybywszy na warszawskim bruku, w towarzystwie niezbyt dobieranem, Idzia i na pensyi we wszystkiem szła przebojem. Wcale nie ładna, ale oczu czarnych, żywych, ust dużych rumianych, świeża, nad wiek już dojrzała, niewiele się troszczyła o narażenie się p. Adeli, mając w tym roku pensyą opuścić.
Bystrem okiem widząc wszystkie ujemne strony pensyi, szydziła sobie z nich niemiłosiernie. Obawiano się jej i oszczędzano.
Wypatrzywszy chwilę, gdy Grońska przy bieliznie zostawiła samę Steńkę, Idzia wcisnęła się do pokoju, w którym ona przy oknie przyszywała oberwane guziki i tasiemki.
Dziewczę tak się nie spodziewało, aby ktoś z nią chciał robić znajomość, zawiązywać rozmowę, że zobaczywszy Szlomińską, podniosła tylko głowę i czekała: co jej każe?
Idzia siadła, kiwnąwszy jej głową, na krzesełku, z którego stos ręczników zrzuciła na ziemię. Ruchy miała męzkie, zajęła więc miejsce, nogę na nogę zarzuciwszy i ręce na piersiach zakładając.
— Cóż to panna tak zawsze jesteś sama i sama? — zapytała. — Musisz się nudzić? Steńka podniosła oczy, zdziwiona.
— Słucham, co mi każą — odparła.
— Bardzo ładnie — rozśmiała się Idzia — ale one cię zamęczą. Nie trzeba się im dawać zarzynać. Nawet nie próbowałaś żadnej zrobić znajomości?
— Nie wiedziałam czy-by ją kto chciał zrobić zemną — odparła Steńka.
— Dlaczego? dlatego, że jesteś uboga dziewczyna — mówiła Idzia. — U nas tu na pensyi wszystkie równe.
— Ale ja — nic nie umiem.
— Bo cię pewnie nie uczono, toś niewinna — ciągnęła dalej Szlomińska. Otóż ja ci powiem, że mi ciebie żal.
Steńka się zarumieniła; spójrzała z takiem zdziwieniem, jakby się obawiała szyderstwa.
— Ja ci się przydać mogę — kończyła Idzia — bo ja tu nawylot wszystko znam, a kto zemną dobrze, za tego ja w ogień i w wodę.
Niedoczekawszy się odpowiedzi, ani podziękowania, Szlomińska rzekła po chwili:
— Jesteś zahukana, a ja ci powiem: dać się zahukać i sponiewierać — to najgorsza rzecz... Ludzie potem jak z łachmanem się obchodzą. O! ja!.. ja taką nie jestem... ja się nie daję!
Rozśmiała się wesoło.
— No, dla zrobienia znajomości, powiem ci naprzód o sobie. Nazywam się Idalia Szlomińska, ojciec ma piękną dużą wieś i dwór w Lubelskiem, wyszedł na dziedzica i szlachcica, choć mówią, że był prostym Szlomką i w jarmułce chodził. No — to co? — Powiadają, że ja mam żydowski nos i rysy... No — to co? będę miała też żydowski posążek, bom jedynaczka...
Widzisz, że ci się spowiadam szczerze, a teraz — kolej na ciebie...
Steńka, patrząc na nią, przypomniała sobie życzliwą Esterę, i poczuła się ku niej pociągniętą.
— O sobie ja p. Idalii — mało co powiem — rzekła.
— Mów wprost „Idziu“ bez „panny“ — przerwała Szlomińska.
— Cóż? rodzice ubodzy bardzo — mówiła jąkając się, nieśmiało Steńka — ojciec był dzierżawcą, a teraz biednym officyalistą, u tego hrabiego, który mnie oddaje na pensyą.
Idzia rzuciła na nią ciekawem okiem.
— Mów prawdę, zakochał się w tobie?
— Alboż ja wiem! — szepnęła zarumieniona Steńka, jam go parę razy w życiu ledwie widziała... i to taki był....
— Jakiż był!
— Patrzał strasznie, mówił tak grubo, groźno.
— Młody? stary?
— O! nie młody — zawołała Faustynka.
Idzia potrząsła głową.
— To ty go kochać nie możesz! odparła, a po chwili dodała ciszej:
— Kochasz innego? hę? przyznaj się!
Ruszyła ramionami dziewczyna.
— Ani wiem, ani znam nikogo! Gdzież tam!
— No, to przyjdzie z czasem, boś ładna — paplała Idzia — nawet ja ci powiem, żeś piękniejsza, niż ja... Gdzie! gdzie! ale ja taką, jaką jestem, wolę być!...
Zamilkła znowu Steńka.
— Patrzajcież, że ten stary kazał cię edukować umyślnie dla siebie; stroją cię jak kozła na ofiarę w wieńce...
Po chwili dorzuciła Szlomińska:
— Ty, słyszę, ledwie czytać i pisać umiesz? prawda to?
— Prawda — odpowiedziała Steńka bez wstydu — i tego mnie jedna panna z miłosierdzia uczyła. Potem musiałam u rodziców pracować; nie było czasu ani uczyć się, ni myśleć o niczem, prócz gospodarstwa.
— Ale masz ochotę się uczyć? — zapytała Szlomińska.
Sumakówna zwróciła na nią oczy z naiwnością dziecka.
— Proszę panny — do czego się to mnie przyda? Żaden mnie inny los nie spotka, tylko... ciężka praca... skończy się na niej... a tam ta nauka!...
Ruszyła ramionami.
— Straszna z ciebie desperatka — rozśmiała się Idzia... nic świata nie znasz... a ja ci tylko to powiem, że jak u mnie na nauce pobędziesz... inne ci myśli przyjdą do głowy...
Teraz ja dłużej z tobą bawić nie mogę, bo Grońska lada moment wpaść może, a, choć ja się jej nie boję — ale lepiej, aby na ciebie nie gderali za mnie... Spotykać się będziemy; ja cię muszę wziąć w opiekę, bo mi cię żal...
To pierwsze spotkanie dosyć było miłem dla opuszczonej dziewczyny, lecz nie przywiązywała wagi do niego.
Idzia się jej podobała, ale żywszego uczucia w niej nie budziła.
Ciągle żyła w tej apatyi, jaką rodzi długie cierpienie i nędza.. Pobyt na pensyi nie mógł jej jeszcze rozpędzić.
Szlomińska, bardzo wprawna w oszukiwanie nadzoru, umiała się tak ułożyć, że potem częściej spotykała się ze Steńką i jej zaufania pozyskała.
Chciał tak los widać, ażeby to naiwne stworzenie wpadło właśnie w ręce i pod wpływ dziewczęcia, w którem krew grała żywo, które znało życie i jego tajemnice niekoniecznie z najpiękniejszej strony i chlubiło się tem, że dla niej... nie było już na świecie nie zakrytego.
Pierwszą rzeczą, którą Idzia starała się wpoić w swą uczennicę, było to, że powinna wykształcić się i rozruszać na pensyi, nauczyć wszystkiego tego, czem się ludzi przywabia — i wcale nie myśląc o starym hrabi — szukać sobie z ładną twarzyczką losu na świecie...
— Co ty się masz dać zakuć w niewolę? — mówiła jej — za co się staremu sprzedawać, kiedy się znajdą tacy, co ci z miłości na klęczkach służyć będą i obsypią cię...
O miłości p. Idalia mówiła do zbytku, nieustannie, z gorącością wielką, tak, jakby na świecie oprócz niej nie było nic dla kobiety.
Steńka słuchała, jak o żelaznym wilku; dla niej to były rzeczy niezrozumiałe.
Jednakże z rozmów ze Szlomińską wiele w niej utkwiło... Myślała potem: czy-by też w tem nie było co prawdy?
Nad wiek swój zaawansowana, Idzia chwaliła się, że młodszych nauczycieli formalnie zbałamuciła i śmiała się z tego. Przyznała się, że drugiego, starego, tak oczyma niepokoiła, iż dla niej miał szczególne względy. Prócz tych dwu, mówiła o młodym chłopcu, który dla niej chodził pod oknami, i o sąsiedzie w Lubelskiem, z którym do ogrodu wybiegała, który ją za ręce ściskał i raz nawet wpół objął.
Wszystko to w śmieszki obracała.
— Dopiero, jak się z tej pensyi uwolnię, poczną się szczęśliwe czasy. Będę bałamucić, żeby szaleli za mną. To bardzo przyjemnie. I nie dam się pierwszemu zbrzega wziąć... Będzie mi musiał dobrze służyć na łapkach...
Na inną możeby te rozmowy wpływ większy wywarły: Steńka słuchała, nie przejmując się niemi. Lecz śmiała się czasem i wdzięczną była za weselej spędzoną chwilę.
Te ciche szepty i śmieszki ze Szlomińską nie trwały długo. Wypatrzyła je panna Adela i zapobiegła, aby się nie powtarzały.
Odosobniono znowu Steńkę.
Wina tych potajemnych konszachtów spadła, nie na Idzię, ale na niewinną ofiarę — na Steńkę, której przypisywano, że psuła Szlomińską... że, sama zepsuta, mogła... najgorsze jej poddawać myśli, i t. d.
Zburczano ją i zakazano wszelkich bliższych z pannami stosunków. Jednakże nie podobna było trzymać jej ciągle przy bieliznie i cerowaniu. Panna Adela brała ją z sobą do różnych klas na — pewne przedmioty, dosyć fantastycznie powybierane.
Wszakże szło, jak hrabia mówił, nie o naukę, ale o otwieranie głowy...
Ta jednak bardzo się jakoś zwolna rozjaśniała. Nie obchodziło nic Steńkę, bo korzyści z tego nie widziała żadnej.
Po kilku jednak miesiącach tego poniewierania i przerzucania posłuszną uczennicą skutek był ten, iż wszyscy, począwszy od nauczycieli do towarzyszek jej, poczęli się litować nad losem dziewczęcia i oburzać tem postępowaniem bez miłosierdzia.
Pierwszy, który wziął do serca los biednej Steńki, był stary professor historyi — pan Żeganowski.
On też sam należał do tych wydziedziczonych, którym się los nie uśmiechnął nigdy. Uczony, sumienny, ale cichy i skromny, nieumiejący się polecić, ani przemówić za sobą, pokorny do zbytku, Żeganowski w ciągu całego swego zawodu zawsze był uprzedzanym, wypychanym, usuwanym na stronę. I gdy niewarci go ludzie lekkomyślni, nie wiele umiejący, zajmowali coraz wyższe stanowiska, on w końcu zszedł na maleńką emeryturę i, blizko siedmdziesiątletni, marł głodem.
Z tej emeryturki utrzymywał on siebie, dwóch synowców, sieroty — i dla wystarczenia na ich i swoje skromne potrzeby, zabezcen dawał lekcye u p. Adeli, dawał je i po domach. Ubożuchno odziany, przygarbiony, mały staruszeczek, kłaniał się, robił, co mu polecono — nie sprzeciwiał się nigdy nikomu; lecz serce jego mimo smutnych życia doświadczeń, zachowało tę miłość, z którą na świat przyszło, szczególniej dla biednych i wydziedziczonych.
Żeganowski, patrząc na tę ubogo ubraną, bladą, sadzaną w ostatniej ławce dziewczynkę, którą się posługiwano, rzucano nią, łajano bez przyczyny, obchodzono się z surowością bezprzykładną — powziął dla niej niemal ojcowską miłość.
Lecz nawet jej usłużyć w czemkolwiekbądź — nie mógł. Obawiał się okazanem współczuciem jeszcze los jej pogorszyć.
Steńka jednak z jego wejrzenia, z łagodnie przemówionych czasem słów paru, zrozumiała, iż miałaby w nim obrońcę i opiekuna — gdyby nie żelazna, nielitościwa ręka panny Adeli.
Żeganowski pilno się dowiadywał o Sumakównę, spoglądał na nią; czasem, gdy było można, wyróżniał ją i dodawał męztwa. Inne towarzyszki pomagały mu w tem, bo przez niechęć do panny Adeli gorąco się zajmowały Steńką.
Przezywano ją kopciuszkiem, lecz starano się pomagać jej we wszystkiem.
Oko p. Adeli rozpoznało łatwo w pannach to usposobienie — odtąd tem zazdrośniej prześladowała swą ofiarę.
Panna Adela złą może nie była, lecz zmęczoną, bezmyślną w wielu rzeczach, a gdy raz weszła na jaką drogę, nałogowo i uparcie się jej trzymała. Była przekonana, że tą surowością naprzód dogadza hrabiemu, powtóre, że naprawia zepsuty charakter, w którym domyślała się poczwarnych zboczeń, niemając najmniejszych do tego powodów. Grońska, łagodniejsza, patrząc na to, brała czasem ostrożnie stronę Sumakówny, ale to p. Adelę jeszcze przeciwko niej gorzej usposabiało.
— O! już niech mi siostrunia o niej nie mówi! O! ja ją znam na wylot! O! to ptaszek! Niéma niebezpieczniejszych istot nad te skryte, na pozór pokorne, posłuszne, przymilające się!! Chytra, zła... przewrotna...
Proszę siostry, inna przez ten czas dałaby się pochwycić na czemś — coś-by zawiniła... ta, tak się umie ukrywać, że jej nigdy złapać nie można w niczem... A Szlomińską jak potrafiła sobie pozyskać? a całą pensyą? Professor Żeganowski także jej broni... Więc ja jedna taka jestem głupia i ślepa...
Panna Adela wpadła w zapał, i kończyło się to na ostrem jakiemś wystąpieniu przeciwko Steńce, która go, z obojętnością swą, wysłuchawszy — odchodziła, poruszając ramionami.
Złożyło się dnia jednego, że Steńka sama pozostała w klassie, gdy Żeganowski się wybierał do wyjścia. I ona też śpieszyła za innemi, aby jej opóźnienia nie wyrzucano.
Stary zatrzymał się na drodze z uśmiechem łagodnym.
— Moje dziecko — szepnął jej żywo... Choćby na świecie było najgorzej, nie trzeba nigdy ani nadziei tracić, ani rąk opuszczać. — Każdy powinien pracować i nie zasypiać tak w odrętwieniu, jak ty! Ucz się, — a w Bogu miej nadzieję.
Serdeczna ta rada, głosem pełnym współczucia wyrzeczona, choć formą swą może za nadto wyszukana — utkwiła jednak w pamięci i w sercu dziewczęcia.
Mają słowa miłością jakąkolwiek natchnione tę siłę, że otwierają i głowy i serca. Czego nie może sprawić ani groźba, ani surowość, ani szyderstwo, ani żaden inny środek podbudzający — poczciwy jeden wyraz cudownie sprawia.
Steńka, która pamięć miała doskonałą, gdy chciała, i gdy uwagę swą skierowała na co, słowa professora, jak-by wyrocznię jakąś, poniosła z sobą do ciemnej alkowy. Siadła z niemi, dumała długo. Dźwięczały jej w uchu, drgały w sercu. Uczuła się pokrzepioną.
Pierwszym skutkiem ich było, że pobiegła do książek dotąd zaniedbywanych, że się chciwie rzuciła do nauki. Miłość własna obudziła się w niej. Czyżby ona nic nie mogła i ostatnią być miała?
Było to jakby drgnięcie od iskry elektrycznej — a po niem z dnia na dzień dokonywała się zmiana niespodziewana.
Steńka zaczęła się uczyć z namiętnością. Zdziwiła się sama, jak to jej przychodziło łatwo; to, co dotąd niezrozumiałe obijało się o jej uszy, nagle jakby promieniem z góry się rozjaśniło. Rozumiała, odgadywała; umysł śpiący dotąd poruszał się niespokojny i dokazywał cudów.
W pokoju p. Adeli podostatkiem było książek, a dostęp do nich nie wzbroniony.
Steńka zaczęła potajemnie uczyć się z zapałem wielkim, lecz kryła się z tem, bo przeczuwała, że i to jej za złe poczytanem być może.
Zdolności, które, dotąd niespożytkowane, spowite leżały, z potęgą wielką w pomoc jej przychodziły.
Cieszyła się tem potajemnie, że inne rówieśnice dosięgnąć i wyprzedzić może.
Stary Żeganowski ciekawie spoglądał na nią i on jeden może odgadł zmianę, jaka w niej zaszła; ciesząc się nią i — bardzo ostrożnie przychodząc w pomoc słówkiem nieznacznem.
P. Adela postrzegła tylko z podziwieniem wielkiem, że Steńka zaczęła pisać, nietylko ładnie, ale ortograficznie. Ruszyła ramionami, lecz strzegła się najmocniej okazać, że to pochwalała. Milczała pogardliwie.
W sposobie życia Steńki, którą się posługiwano, jak dawniej, nic się nie zmieniło, lecz chwytała każdą chwilę wolną, aby ją zużytkować dla siebie i kieszenie nosiła książek pełne.
— Widzisz, moja Grońska — zawołała, wchodząc z trzaskiem do jej pokoju p. Adela. — Ja ci mówiłam zawsze, że to jest dziewczyna zepsuta, chytra, zamknięta w sobie — przewrotna.
— Jezus, Marya! — odparła Grońska, składając ręce przestraszona, bo miała tajemną słabostkę do Steńki. — Cóż zrobiła? co się stało?
— Złapałam ją na gorącym uczynku — ciągnęła p. Adela. Wystaw sobie, że udając takiego apatycznego głuptaszka, brała u mnie książki, robiła wypisy, po nocach się uczyła.
— A! a! — przebąknęła Grońska — ale cóż w tem złego? Nie rozumiem.
— Jakto, nie rozumiesz? — mówiła, coraz więcej się unosząc p. Adela. Hrabia wyraźnie mi mówił, że nie żąda wysokich nauk dla niej. Przedemną udawała nieuka, a z sexternów, które widziałam, okazuje się, że wcale nie próżnowała.
— Ale, moja Adelciu, to nie jest tak wielkie przewinienie?
— Brak zaufania! kłamstwo! udawanie — woła p. Adela. — Jestem oburzona.
Grońska, której siostra przerwała ważne zajęcie około rozpatrywania zapleśniałych powideł, zwróciła się ku niemu, niechcąc drażnić Adeli, ani mogąc się z nią zgodzić.
— I wystaw sobie! cały spisek! — mówiła ona — mam nietylko podejrzenie, ale poszlaki, że stary Żeganowski jej w tem dopomagał, poza mojemi plecami! Piękny porządek!
Nie mogę zaręczyć i za innych nauczycieli. Dziewczyna, co na mnie niby oczów nieśmiała podnieść — niemi sobie w mężczyznach jednała przyjaciół.
Cała moja karność, o której utrzymanie się staram, naruszona, zagrożona.
— Bierzesz to tak do serca — ozwała się Grońska.
— Muszę! niepodobna tolerować.
— Cóż myślisz?
Panna Adela na pytanie to nie odpowiedziała rychło; zadumała się.
— Wypędzić jej z pensyi nie mogę, bo, inaczejby to tłómaczono, niż było; ale naprzód kara odosobnienia, a potem — nadzór jaknajściślejszy.
Taki był plan p. Adeli, która jeszcze, po uczynionem odkryciu, nie widziała się ze Steńką. Ta właśnie była na wykładzie Żeganowskiego.
Tknięta jakiemś podejrzeniem, p. Adela odbyła niespodzianą rewizyą książek i papierów uczennicy — i odkryła tę zbrodnię, że śmiała się uczyć bez jej wiadomości i kontroli. Co gorzej, sexterna, wypisy, notatki świadczyły o postępach nadzwyczajnych, zdumiewających.
Między książkami zabranemi znajdowało się kilka, niewiadomego pochodzenia i na pensyi nieużywanych.
Gdy się to działo w pokoju Grońskiej i p. Adeli, oczy bystre uczennic, uszka ich czułe podpatrzyły i podsłuchały — co się stało, i Steńce w czasie lekcyi Żeganowskiego, doniesiono cicho, że jej kryjówki były splądrowane.
Dziewczę zarumieniło się mocno, ale nie była to już ta bojaźliwa, milcząca Steńka, jaką niegdyś tutaj przybyła.
Kilka miesięcy pobytu na pensyi wśród tego młodego świata, szczebioczącego, ciekawego i czynnego, zmieniły pannę Sumakównę. Widziała inaczej położenie własne. Idzia i inne współuczennice, ukradkowo się z nią spotykając, powoli wtajemniczały ją w to, co się zowie — życiem.
Sama nauka, rozszerzając horyzont myślenia, książki przynoszące pewne pojęcia i axiomata, wywołały ze Steńki więcej odwagi i energii — uczyniły ją samoistniejszą. Rozumiała to, że nią, jak bezmyślnem bydlęciem, rozporządzać nie miano prawa.
Umysł zaniedbany, a dobrze od natury wyposażony, raz powołany do życia — dokazywał cudów.
Wprawdzie, jak zwykle po długiem uśpieniu, ruchy jego były gwałtowne, za śmiałe często, niedoświadczeniem — serce teraz biło za mocno czasami — ale Steńka nową się czuła istotą. Wstąpiło w nią życie, z potęgą młodości nagle odtajałej.
Usłyszawszy od współuczennic co jej zagrażało, Steńka miała czas zebrać myśli i obudzić w sobie odwagę. Nie czuła się tak bardzo winną.
Zwykle rozmowy jej z p. Adelą były bardzo lakoniczne; teraz poraz pierwszy miała być zmuszoną, stawić się jej, jaką ją pobyt na pensyi uczynił. P. Adela znała tylko Faustynkę taką, jaką jej przywieziono.
Po powrocie z lekcyi, gdy wstąpiła na próg pokoju, znalazła całe corpus delicti rozłożone na stoliku przed sobą i groźną p. Adelę z brwiami namarszczonemi.
— Co to znaczy? — zapytała, wskazując na stół, p. Adela.
— To? — to są moje książki i papiery, z których się uczyłam — odparła Steńka spokojnie.
— Któż waćpannie pozwolił się uczyć samej i potajemnie?
— Sądziłam, że, będąc tu dla nauki, powinnam z pobytu mego korzystać.
— Ach! — odparła szydersko p. Adela — widzę że waćpanna nietylko zachowałaś te przymioty, któreś z sobą przyniosła, aleś tu nowych nabrała! Winnaś jednak wiedzieć, że przed nauką, przedewszystkiem idzie tu, u nas, posłuszeństwo. Waćpanna nie władasz sobą, nic nie możesz czynić własną wolą i pomysłem. Waćpanna nie wiesz do czego jesteś przeznaczoną i co jej jest potrzebne.
Steńka spojrzała bystro — i zacisnęła usta.
— Właśnie opiekun jej, hrabia, nie dla nauki ją tu oddał, ale dla złamania krnąbrności, dla wdrożenia do posłuszeństwa.
— Przepraszam panią — odezwała się Faustyna. — Mój opiekun widział mnie ledwie parę razy w życiu, i ani względem niego, ani względem rodziców ja nigdy krnąbrną nie byłam.
— Proszę mi nie odpowiadać! — krzyknęła panna Adela.
Steńka, usłyszawszy to, wolnym krokiem skierowała się ku swojej alkowie.
— Proszę stać i słuchać — dodała gniewnie p. Adela. Zapowiadam waćpannie za karę, że się z tego pokoju nie masz prawa wydalać ani na krok przez dwa tygodnie. Książek innych w rękę nie masz brać, tylko te, które jej będą przeznaczone.
P. Adela, wyczerpawszy się, odwróciła się gniewnie, i wyszła, drzwiami trzaskając.
Steńka została w alkowie i, siadłszy na łóżeczku, zadumała się.
Na twarzy jej nie widać było takiego znękania, strachu i smutku, jakiego się spodziewała panna Adela.
Nie odzywała się do niej, skazana na pokutę; zajęła się spokojnie robótką jakąś ręczną.
Po pensyi przeszedł zaraz odgłos o tem, co się stało.
Wszystkie uczennice brały stronę pokrzywdzonej.
Poczucie własne p. Adeli, iż popełniła niesprawiedliwość, poddanie się bierne dziewczęcia, które ani przebłagać, ni okazać cierpienia nie chciało — zwiększały gniew.
Zaczęły się szpilkowe kłucia nieustanne, zdolne najwypróbowańszą cierpliwość znużyć. Ile razy weszła do swego pokoju, p. Adela znajdowała zawsze coś do naganienia, do połajania, do przypomnienia.
Gderanie to nie ustawało dopóty, dopóki były razem. Steńka, z oczyma spuszczonemi ani się odzywała, ni tłómaczyła. Niekiedy tylko wzrok jej błysnął wejrzeniem, w którem p. Adela czytała jakby lekki odcień szyderstwa.
Okoliczność pewna tę niechęć względem dziewczęcia do najwyższego stopnia spotęgowała.
Pomiędzy nauczycielami, którzy dawali lekcye języków na pensyi, znajdował się professor francuzkiego, ubogi chłopak, świeżo przybyły z Paryża, w którym całą przebył młodość, jak wielu innych. Zwał się on Wolskim, imię mu było Karol.
We Francyi otrzymał on stopień „bachelier es lettres“ — w kraju zdał egzamina, a że był zdolnym, według wszelkiego podobieństwa, świetna go przyszłość czekała.
Oprócz tego, chłopak urodzony z matki Francuzki, wychowany w Paryżu, był piękny i miał ten chic, którego się tylko nabywa na paryzkim bruku. P. Adela, nie powiemy, ażeby była w nim zakochana, bo w jej położeniu i wieku miłość gwałtowna budzi się rzadko; lecz podobała go sobie wielce, starała się ująć i może żywiła jakąś nadzieję, że młodzieniec, niemający stosunków, ubogi, da się — dla karyery i protekcyi, obiecywanej mu — pozyskać.
Ta uprzejmość dla p. Karola musiała być bardzo bijącą w oczy, gdy — cała pensya już o niej cicho szeptała.
Nieostrożna panna Adela zdradzała się ze swą skłonnością, czy rachubą, dziesięć razy na dzień.
Zapraszano go na herbatę, wzywano do rady; warunki dla niego były najkorzystniejsze. Gdy Żeganowski i jemu podobni musieli się ograniczać skromnemi nader honoraryami, p. Karol, pod rożnem i pozorami, otrzymywał wynagrodzenia dodatkowe i podarki.
Miał też swobodę większą w domu, niż inni nauczyciele: wchodził, wychodził i rozrządzał się, jak mu się podobało. Często bardzo wchodząc do pokoju p. Adeli, znajdował w nim Steńkę.
Piękność jej, los, położenie, o którem rozpowiadano różne dziwne rzeczy, podrzędna jakaś rola, którą odegrywała między uczennicami, obudziły w p. Karolu naprzód współczucie, potem może coś czulszego.
Nieznajdując gospodyni razy kilka, przemówił do Steńki, oczy się ich spotkały. Dziewczę uczuło w nim przyjaznego sobie człowieka; wreszcie podobał się jej chłopak, powierzchowności miłej, grzeczny, układny i umiejący poparyzku zdobywać serca kobiece.
Trwożna w początku, Steńka się ośmieliła z nim, poczęła mówić, uśmiechać się, zaufała mu, spoufaliła się.
Serdeczna przyjaźń, mimo przeszkód, jakie spotykała w rozwijaniu się swem, zawiązała się z gorącem uczuciem młodem.
P. Karol kochał się; Steńka przywiązywała się do niego.
Na lekcye języków nie chodziła ona, nie wolno jej było. P. Adela uważała to za zbyteczne.
— Po co darmo ją tem zajmować, kiedy ona się nigdy pofrancuzku nie nauczy?! Wymowę ma — krowy hiszpańskiej.
Steńka właśnie pragnęła się pofrancuzku uczyć. P. Karol potajemnie jej do tego pomagał. Wreszcie jednego dnia, ufny w łaski Adeli, ośmielił się przemówić za tą uczennicą.
Słówko nieostrożne obudziło podejrzenie. Już po skazaniu na rekluzyą Steńki p. Adela doszła, czy doniesiono jej, że potajemne stosunki istniały pomiędzy p. Karolem a p. Sumakówną.
Nie było nic takiego, do czego-by mogła się przyczepić i zrobić z tego historyą, lecz — niechcąc zrazić p. Karola — obwarowała tylko tak mieszkanie, aby ani na próg jego młody professor bez niej nie śmiał wstąpić.
Jak na to radził p. bakałarz paryzki i biedne dziewczę? — nikomu wiadomem nie było; lecz zdaje się, że stosunki pomimo barrykad i przeszkód zachowały się.
P. Adela dopatrzyła pewnego oziębnięcia względem siebie w Wolskim i — odtąd nienawiść największą powzięła ku Steńce.
Gotowa była nawet, mimo umowy, mimo wielkiej chciwości na grosz, pozbyć się jej z domu. Kipiało w niej wszystko, a pomimo to podwajała uprzejmość dla Wolskiego. Wypadek ten niemal ją zakochaną uczynił. Stracić tego pięknego chłopca i rachuby, jakie na nim spoczywały — samo przypuszczenie przerażało; tłómaczyła sobie, że winną była ta przewrotna, zepsuta, niegodziwa zalotnica, ta podstępna uwodzicielka.
Niechęć, odraza, gniewy, zmieniły się, pod wpływem zazdrości, w złość i nienawiść.
Męczarnie, na jakie Steńka wystawioną była, opisać się nie dają. Z zajadłością wyszukiwała p. Adela, czemby jej dokuczyć, znużyć ją, znękać mogła.
Tego rodzaju prześladowanie, jeżeli nie zgniecie człowieka, często bardzo dobywa z niego siły, którychby nie miał, gdyby podrażnionym nie był. Sumakówna, tak nieśmiała i pokorna w początku, nabrała w obejściu się z nieprzyjaciółką wcale nowych i innych form w oporze, który jej stawić musiała. Nie odpowiadała jej, tylko krótko, i gdy do tego była zmuszoną, lecz oczy ciskały płomienie szydercze, postawa nabierała dumy. — Wiedziała, że łzy i okazanie cierpienia byłyby pannie Adeli przyjemne: udawała więc wesołość i wszystkie prywacye, na jakie ją wystawiano, znosiła ze stoicyzmem lekceważącym.
P. Adela teraz dopiero przekonała się, że ten kopciuszek nieokrzesany wistocie był niedopogardzenia. Ustąpić mu nie mogła: musiała się więc posunąć do ostateczności.
Najprzykrzejszem było może to, że własna siostra, powolna p. Grońska, zawsze posłuszna jej, nawykła pochwalać, co tylko ona czyniła, w tym wypadku, nieśmiąc stawić oppozycyi, milczeniem znaczącem okazywana, iż się na systemat ten nie godziła.
Steńka, ile razy wyraźny zakaz p. Adeli nie wzbraniał jej tego, miała odwagę do wszystkich ogólnych na pensyi rozrywek mieszać się, i dopiero, gdy ją postrzeżono i odprawiono — odchodzić do swej klauzury.
Jednego pięknego dnia wiosny panny wszystkie pod wodzą nauczycielki, panny Obrońskiej — miały za miasto odbyć przechadzkę. P. Adeli przy wyjściu w domu nie było. Gdy się inne uczennice zbierały, wyszła i Steńka w skromnem swem ubraniu — przywdziana, jak do przechadzki.
Panna Felicya Obrońska, dobre stare pannisko, obawiała się bardzo p. Adeli.
— Cóż-to, p. Faustyna także się wybiera? — spytała.
— Dlaczegóż ja miałabym być wyłączoną od odetchnienia świeżem powietrzem? — odparła Steńka.
— Ale na to potrzeba pozwolenia?
— Kiedy cała pensya wychodzi!
— Ja tego na moją odpowiedzialność nie biorę — zawołała p. Felicya.
Wszystkie uczennice obstąpiły p. Felicyą, zaczęły prosić ją, zagadywać, porwały Steńkę między siebie i wybiegły co prędzej z domu, mimo protestacyi Obrońskiej, która wychodząc, jeszcze powtórzyła: — Ja tego na siebie nie biorę.
Panny furknęły jak ptaszki; tymczasem z miasta powróciła p. Adela, nie znalazła swej niewolnicy i wpadła w gniew okrutny.
Grońska, która przez wpółotwarte drzwi widziała, była świadkiem wyprawy, wiedząc, że Steńki nie obroni, starała się przynajmniej uniewinnić p. Felicyą.
Na ten raz gniew p. Adeli był, jakby przeczuciem tego, co się w czasie przechadzki stać miało.
Zaledwie panny kroków kilkanaście odeszły od domu, gdy zjawił się p. Karol Wolski, niby przechodzący, przypadkiem. Zaczął od pozdrowienia i przymilenia się p. Felicyi, potem bardzo zręcznie przesunął się wzdłuż szeregu, witając znajome sobie uczennice, wostatku zwolnił kroku przy Steńce, która szła w parze z Idzią.
Panna Szlomińska — protegowała, jak wiemy, Steńkę — śmiałą była i trzpiotowatą. Zobaczywszy professora, pierwsza go zaczepiła.
— Panie professorze, ja wiem, że pan życzyłby sobie z Sumakówną pomówić. Proszę się nie żenować; ja uszy zatykam.
Professor się uśmiechnął. Idzia popchnęła ku niemu Steńkę, która śmiała się, ale nie protestowała.
P. Idzia natychmiast poczęła żywo rozmawiać z poprzedzającą ją parą i dozwoliła Steńce przez dobry kwadrans cichą prowadzić rozmowę z professorem.
P. Felicya, która na to patrzyła, nieśmiąc i nie mogąc zapobiedz, dostała rumieńców piwoniowych, i omało nie zrobiła skandalu. Lecz professor wczas odszedł i zniknął.
Szlomońska, która papląc i śmiejąc się, nie spuszczała z oka tej pary — widziała tylko, że słowa wymieniano żywo, że Steńka się rumieniła, że twarzyczka jej rozpromieniła się i że professor z uczennicą pożegnali się, bardzo serdecznym ręki uściskiem.
Steńka szła dalej, ożywiona, wesoła, w humorze jaknajlepszym, chociaż była pewną, że to spotkanie i rozmowa tajemnicą nie zostaną dla p. Adeli.
Dosyć było jednej faworyty jej, niejakiej Róży Müller, aby denuncyacya przewidzianą być mogła. P. Róży nie lubiła cała pensya, unikano jej, bojaźliwsze tylko z nią mówiły, a na przechadzce, dla uniknięcia nieprzyjemności, musiała iść obok Obrońskiej.
Tegoż wieczora, po powrocie z przechadzki, panna Adela, o wszystkiem uwiadomiona, wezwała p. Felicyą na śledztwo i długą naradę.
Steńce wypowiedziawszy, cotylko jej złość źle tłumiona podyktować mogła, naznaczyła areszt i pensum.
Professorowi jednak, oprócz miny kwaśnej i chłodu, nie okazała nic więcej. Zrozumiał on, że musiał być oskarżonym, ale się tłómaczyć nie myślał.
Tegoż dnia p. Adela wystosowała list, trzy razy przepisywany, do hrabiego, wysokim stylem, pełen frazesów wyszukanych, w którym, w wyrazach ogólnych, skreśliła najczarniejszy obraz jego wychowanicy i skarżyła się na nadmiar pracy i trosk, jakie z nią miała.
Hrabia odebrał pismo, odczytał je raz i drugi, ramionami ruszył, i dojrzał w nim tylko jedno: chęć odarcia, jakiś zakrój na kieszeń jego.
Rozmyślał nad tem z godzinę, z powziętem raz podejrzeniem list odczytał jeszcze, uśmiechnął się, skrzywił, rzucił go do pieca i postanowił nie odpisywać wcale.
P. Adela napróżno oczekiwała odpowiedzi.
Tymczasem Steńka, dotąd zdrowa i kwitnąca, zachorowała, pobladła, położyła się w łóżko, i po wyczekiwaniu, doktora wezwać musiano.
P. Adela zostawiła go z chorą samnasam.
Na zapytania Sumakówna odpowiadała z prawdziwie przerażającą lekarza otwartością.
— Nie mogę być zdrową — mówiła — bo mi złe dają jedzenie, siedzę zamknięta, i choć się nie poczuwam do winy, jestem nieustannie dręczoną.
Doktor napróżno usiłował ułagodzić chorą, wytłómaczyć p. Adelę. — Fakta świadczyły, słabość była jawna, a jak on znajdował, nawet dla młodego dziewczęcia groźna.
Poszedł więc do pokoju pani Grońskiej i tam zastawszy p. Adelę, w grzecznych wyrazach dał jej do zrozumienia, że trzeba było zmienić postępowanie z uczennicą. Adela zakrzyczała go, że wszystko to było kłamstwem, udaniem, złością i t. p.
Doktor jednak trwał przy swojem, a że mógł potem rozgłosić rzecz całą, musiała więc p. Adela zmilczeć i napozór się poddać jego wyrokowi.
Przyrzekła wszystko, co chciał, z mocnem postanowieniem zrobienia, co się jej samej zdawać będzie właściwem.
Złość względem uczennicy jeszcze się zwiększyła.
Choroba, nietylko że po dniach kilku nie ustąpiła, ale symptomata się pogorszyły. Wystąpiła już nawet Grońska z łagodnemi uwagami... panna Adela pomiarkowała się i — naznaczono osobny pokoik dla chorej, a prześladowczym się nie pokazywała.
Czuć tylko ją było w różnych małych a przykrych rozporządzeniach. Ponieważ choroba się przedłużała, p. Adela, oznajmując o niej, napisała list powtórny do hrabiego, suchy, zimny, dziwaczny.
Hrabia, odebrawszy to drugie pismo, a w niem wiadomość o chorobie, z zimną krwią znowu zastanowił się: co ma czynić?
I ten list wydał mu się obrachowanym na — osobny dodatkowy — wyderkaf, jak on nazywał. — Co ja się mam do tego mieszać? powiedział sobie — choruje, wyzdrowieje... niech leczą, jam nie doktor... a, umrze — no — to pochowają, a ja o innej pomyślę...
Nie odpisał więc nic i na to — bojąc się, aby list jego nie stanowił akceptacyi przykrych rachunków — extra — o których on wiedzieć nie chciał.
Skończyło się na wykrzyku:
— A! to baba wydrwigrosz!!
Dopiero w tydzień, gdy objeżdżał folwarki, przyszła mu myśl wyprawienia, dla informacyi, pani Pakulskiej.
Wiemy już jak ona była usposobioną dla Sumakówny, lecz przez kilka miesięcy zaszła w tem zmiana znaczna. P. Dyonizy pozyskał sobie łaski ekonomowej, w sposób niezrozumiały. Poprzyjaźniła się z nim, z nimi, a że już odwrócić tego nie mogła, co zagrażało, znajdowała politycznem zyskać sobie zawczasu względy tej, która... mogła być panią hrabiną.
— Któż wie? — mówiła. Hrabia, wyprawiając ją, odrazu swój sposób widzenia rzeczy jej narzucił.
— To baba wydrwigrosz. Naprzód pisała, że dziewczyna krnąbrna i przewrotna, że ma skłonność do bałamuctwa — a któraż kobieta inna? Teraz smaruje mi znowu pół arkusza o chorobie...
Pakulska chętnie się podjęła posłannictwa, przytakując trafnym poglądom hrabiego.
Wybrała się w podróż, rada, że zobaczy Warszawę i na suknią dostanie taniej materyi a lepszej niż w Wołchowiczach.
Steńka jeszcze leżała w łóżku, gdy jednego dnia zjawiła się Pakulska, ale — nie jako poseł uwierzytelniony, tylko jako przypadkowo przybywająca do Warszawy.
Zaproszono ją na kawę i p Adela wylała się przed nią z całą swą żółcią, trafiła jednak na grunt nie tak uprawny, jak sądziła. Pakulska, wysłuchawszy, prosiła o pozwolenie widzenia się ze Steńką.
Nie można jej było tego odmówić. Panna Adela chciała być rozmowie przytomną, lecz, jak na złość, odwołano ją do szkoły.
Steńka wcale nie oszczędzając nikogo, wypowiedziała wszystko, co miała na sercu: obejście się z nią, prześladowanie, odłączenie, upokorzenie, na jakie ją wystawiano, naostatek nawet niewygody życia codziennego.
— Do tych ja byłam nawykła — dodała — zniosłabym je łatwiej, nie skarżąc się, ale przy ciągłych utrapieniach — i one ciążą.
Pakulska słuchała z wielką ciekawością, starała się ją pocieszyć, a gdy p. Adela powróciła — zamilkły obie.
Drugiego dnia przyjmowano Pakulską obiadem, aby jej okazać jak uczennice żywione były, lecz przy nim Szlomińska miała zręczność szepnąć jej, że obiadów tak dobrych, ani dwóch w ciągu roku nie widują.
Nasłuchawszy się pro i contra w sprawie Sumakówny, odjechała Pakulska, wziąwszy stanowczo jej stronę.
Hrabia przybył natychmiast, aby się dowiedzieć, co przywiozła — lecz trzeba było znać go, aby obrachować, jaki wyniknie skutek z tego, co mu Pakulska doniesie.
Słuchał i uśmiechał się.
— Że się trochę na pensyi dziewczyna przymęczy — rzekł w duchu — wtem niéma nic tak złego. Lepiej się jej potem życie wyda... Nic nie szkodzi!! Że ta panna Adela, wydrwigrosz nie lubi jej i ostro trzyma — i owszem — tegom chciał.
Koniec końcem do dwóch lat musi dobyć.
W terminach wypłat kwartalnych hrabia był nadzwyczaj punktualnym; lecz ani złamanego szeląga nad umówioną summę nie posłał nigdy.
Milczenie jego trochę dziwnie wydające się pannie Adeli — trwało, jak przedtem. Mogła więc z uczennicą czynić, co się jej podobało. Tak ona to rozumiała.
Młodość zwyciężyła chorobę, i rozpoczęło się tożsamo życie męczeńskie, jak przedtem.

Koniec tomu pierwszego.


W kilka tygodni potem wstała z łóżka panna Faustyna, choć nie tak świeżą, jak była, piękniejszą jeszcze może. Piękność ta należała pewnie do rzędu pobudek, które nienawiść panny Adeli zwiększały.
Dowodów jej nie brakło codziennie, ale naczelniczka pensyi ostrożniejszą być zaczęła w objawianiu niechęci swej i dręczyła prześladowaną, unikając osobistego z nią zetknięcia się — co nikogo nie łudziło.
Dodano pannę Różę za towarzyszkę mieszkania Steńce i pozostawiono ją w pokoiku, w którym chorowała. Panna Adela nie chciała się z nią spotykać nieustannie; unikała nawet rozmowy, a raczej łajania, rozkazy przesyłając przez Obrońską.
Kilka nieprzyjemnych zajść z rodzicami pensyonarek, kilka pieniężnych strat dotkliwych, zawiedzione nadzieje może na panu Karolu — który nadzwyczaj był grzecznym, ale nielitościwie zimnym — spowodowały w tych czasach chorobę, której panna Adela starała się opierać energicznie, lecz w końcu gorączka, symptomata groźne — zmusiły ja położyć się.
Doktór nakazał spoczynek i kuracyą, bardzo skomplikowaną, która, conajmniej, miała trwać kilka tygodni.
Gdy p. Adeli nagle zbrakło na czele pensyonatu, a została tylko łagodna i zawsze zmęczona pani Grońska z Obrońską — natychmiast się to uczuć dało. Niewidziana swoboda i niepraktykowane wybryki panien zamąciły dawny porządek.
Do p. Adeli w niczem się odnosić nie było wolno, a p. Felicya, mimo grozy, jaką się wrazić starała — nikomu nie była straszną.
Idzia Szlomińska niemal otwartego buntu stała się głową. Z wyjątkiem tej części kurytarza, która do drzwi chorej przytykała, w reszcie domu przez cały boży dzień bieganinę i śmiechy słychać było.
Idzia, protegująca Faustynkę i — jej stosunki z professorem Wolskim, jednego dnia tak manewrowała zręcznie a zuchwale, że na chwilę w sali lekcyi samą Steńkę z nim pozostawiła, szepnąwszy jej, aby z tego korzystali.
Sumakówna nadto była bojaźliwą i nawykłą do ostrożności, aby posłuchać jej miała, i chciała już odchodzić, gdy Wolski u drzwi ją zatrzymał.
Był wielce wzruszony.
— Panno Faustyno — odezwał się głosem wcale nie pedagogicznym, — na miłość Boga, niech mnie pani posłucha chwilę. Wiesz pani, że mam dla niej najżywsze uczucie przywiązania.
Starałem się dowiedzieć o jej położeniu i stosunkach. Oboje ubodzy jesteśmy... Jeśli pani masz dla mnie choć trochę przychylności — ja — będę pracował, potrafię sobie wyrobić stanowisko....
Jednem słowem — chcesz pani być moją żoną?
Faustynka tak była zmieszaną, że odpowiedzieć nie umiała, a professor dodał:
— Ja czekać będę — wiele każesz, póki zechcesz.. dajmy sobie słowo...
Steńka podniosła nań oczy i długiem naprzód odpowiedziała wejrzeniem.
— Panie professorze — poczęła głosem stłumionym.
— Ja tu nie jako professor stoję przed panią — żywo odparł Wolski — kocham ją całą siłą duszy mojej.
— Panie Wolski — poprawiła się Steńka, cała drżąca. — Pan wiesz, że ja sobą nie władam, jestem, jak niewolnica. Rodzice moje zrzekli się nademną władzy, hrabia...
Professor wybuchnął.
— To jest układ niecny — nikt jej zmuszać nie może...
— Los moich rodziców...
— Ja rodziców wezmę do siebie — zawołał professor.
Steńka przypomniała sobie matkę swą — ojca, zarumieniła się, z oczów jej łzy trysły.
— To nie może być! a! nie — rzekła cicho. — Ja panu sprzyjam, wdzięczną mu jestem, ale nic — nic obiecywać mu nie mogę.
Wolski pochwycił ją za rękę.
— Jeżeli mi sprzyjasz — zawołał — patrząc w jej oczy, które potwierdzały, co powiedziała — dajmy sobie słowo: czynić co jest w mocy naszej, abyśmy się połączyć mogli. Ja...
Steńka, usłyszawszy na kurytarzu zbliżające się głosy, szybko rzuciła się ku drzwiom — i z ust jej wyrwało się:
— Kocham pana... ale jestem niewolnicą...
Powiedziawszy to, uciekła.
P. Róża z wbiegającej do pokoju Steńki, gdyby zręczniejszą była, mogłaby była wyczytać, że coś zaszło nadzwyczajnego.
Zarumieniona, z oczyma mokremi, pomieszana, rozsypując po drodze papiery i książki, wpadła Steńka do swojej izdebki i twarzą rzuciła się na poduszkę.
Szczęściem, szpieg dziewczyna, widząc jak często Obrońska dla przypodobania się p. Adeli, napadała na Sumakównę, wzruszenie to wytłómaczyła sobie ostrą jakąś naganą.
Steńka pod wrażeniem tej rozmowy długo do siebie przyjść nie mogła. Wolski był pierwszym człowiekiem, dla którego serce jej zabiło, był dla niej ideałem. Miłość jego nie mogła nie obudzić wzajemności: była gorącą, szczerą, czystą. Nie tak już młody, aby lekkomyślnie mógł się rozmiłować, p. Karol był także po raz pierwszy w życiu do szaleństwa rozkochanym. Skłonność była wzajemną.
Na nieszczęście, professor, który jej uległ, sam chłodno rozważając położenie, czuł, że miłość ta musi się skończyć boleścią i rozstaniem. Nie miał zapewnionego bytu dla siebie, tem mniej dla żony; a jak mógł ją wydrzeć z rąk hrabiego i starczyć potem rodzicom, dwóm siostrom i własnym potrzebom?
To pierwsze wyznanie, mimo, że oboje widzieli, iż miłość ich nie doprowadzi do niczego, pociągnęło za sobą następstwa przewidziane: ciche a krótkie rozmowy, gdy się spotkali, karteczki, które w książkach się znajdowały — coraz czulsze i poufalsze stosunki.
Nie było w nich dla obojga żadnego niebezpieczeństwa, gdyż professor czcił swój ideał, a Steńka nadto znała życie przez pierwsze lata swe u rodziców, ażeby następstw nie widziała, jakie ściągnąć mogło zapomnienie się chwilowe.
Lecz — mówili sobie — że bądźcobądź, kochać się będą wiecznie i stale.
Steńka odżyła po chorobie pod słońcem tego szczęścia, kradzionego, tajonego, lecz tem większym urokiem napawającego oboje.
P. Adela chorą jeszcze była, gdy jednego dnia powóz zaszedł przed dom, wysiadła z niego pięknie strojna, młoda pani, z fiziognomią, która o jej oryentalnem pochodzeniu wątpić nie dozwalała — i prosiła, aby jej, jako przyjaciółce panny Sumakówny, zobaczyć się z nią było wolno.
Wprowadzono ją do saloniku z globusami, który zwykle służył za parlatoryum; p. Grońska nie śmiała — odmówić.
Steńka nie mogła pojąć: ktoby do niej przybył, zwłaszcza, że ekwipaż i strój zapowiadał osobę z lepszego towarzystwa; wyszła ze strachem i z okrzykiem radości padła w objęcia Estery Warszawskiej.
Córka Borucha wydała się jej wypięknioną, zmienioną na korzyść i na wielką damę przeistoczoną.
Siadły obok siebie.
— Wyszłam za mąż — odezwała się Estera. — Wiesz, że nie miałam wielkiej ochoty wydać się, lecz — szczęściem znalazł się i dla mnie człowiek, wcale miły i taki, jakiegom sobie życzyła. Zamiast panny Warszawskiej, masz przed sobą Esterę Lewenberg. Mąż mój ma dom tutaj i ja od kilku tygodni mieszkam w blizkości ciebie — alem dotąd odwiedzić cię nie mogła.
Z pilnością wielką zaczęła się przypatrywać Steńce.
— Wypiękniałaś mi jeszcze — rzekła — choć trochęś pobladła. Mów, jak ci jest?
Nieprędko Sumakówna potrafiła z ogólnych o swem położeniu wyrazów przejść powoli do szczerych wyznań. Smutne one były. Opowiedziała, co się z nią tu działo i co jej groziło w przyszłości. Mimowoli wspomnienie p. Karola łzy jej wycisnęło. Zręczna Estera, po słówku dobywając, potrafiła do najpoufniejszych wyznań ją skłonić.
Znały się tak dawno! Była to jedyna przyjaciółka.... dlaczegóż przed nią taić się miała?
Słuchając, Estera zasmuciła się jakoś; nie powiedziała nic, pocieszała słowami obojętnemi.
Ponieważ rozmowa się przeciągnęła, pani Lewenberg wstała, szepcząc jej na ucho, że — przyjedzie znowu, jak tylko chwilkę znajdzie wolną. Steńka odprowadziła ją aż do ostatniej możliwej granicy. Pożegnały się oczyma. Ester odjeżdżała smutniejszą, niż przybyła.
Sumakówna wracała do swego pokoiku weselszą. Nie czuła się tak bardzo samotną na świecie.
Parę tygodni potem upłynęło, a pani Lewenberg się nie pokazywała.
Jednego wieczora przyjechała wreszcie. Panna Adela, której o pierwszych odwiedzinach znać dawano i która się bardzo na nie skrzywiła, powtórne zaledwie dopuścić raczyła, wyrzekając, że panny się temi wizytami od nauk niepotrzebnie odrywają.
Jednakże wpuszczono panią Esterę. Po pierwszem powitaniu chwyciła za rękę Steńkę, nachyliła się jej do ucha i poczęła szeptać:
— Chciałam się o twoim professorze dowiedzieć. Przyznaję się, żem się go obawiała, lecz cieszę się teraz, bo mi go wszyscy chwalą. Ale, moja Steńko, ubogi jest, nie ma nic, nic, nawet miejsca stałego zapewnionego. Gdybyś nawet chciała siłą wydobyć się z niewoli i pójść za niego, cóż się stanie z rodzicami? Gdzie się podziejecie wszyscy? Co będziecie jedli — bo — niestety, przy największej miłości jeść potrzeba!
Steńka rozpłakała się trochę.
— Ja to wiem wszystko — i szepnęła.
— Więc, moja droga — rzekła Ester — tę piękną miłość potrzeba sobie wybić z głowy. Rodziców nie zechcesz zgubić, a i dla ciebie szczęścia-by w tem nie było.
— Ale ja kochać go muszę — odezwało się dziewczę, bo nie kochać — nie mogę!
Daleko ostyglejsza, p. Lewenberg uśmiechnęła się.
— Pamiętaj o tem — rzekła — jeżeli go kochasz, że i jemu byłabyś brzemieniem, któreby go przygniotło.
Staraj się nie wyjść za hrabiego. Któż wie!
Słaba to była pociecha.
Rok jeden już upłynął na pensyi; poczynał się drugi; Steńka wiedziała dobrze, iż hrabia dłużej czekać nie będzie i że los jej rozstrzygnąć się musi. Cała nadzieja oswobodzenia była w tem, że mogła się niepodobać, że mógł zmienić postanowienie. Łamała też sobie głowę nad tem, jakąby być powinna, ażeby wstręt lub obawę obudzić. Niestety — nie miała najmniejszego usposobienia do odegrania roli cudzej, do okazania się inną, niż była wistocie. Nawet dla ocalenia się nie potrafiłaby była grać komedyi.
Prędzej mogła się zdobyć na energią do oporu, niż na kłamstwo takie, do którego natura nie dała jej zdolności.
Wolski, który ją coraz mocniej kochał, z równą obawą liczył czas upływający, sam niewiedząc, co potem pocznie. Nie chciał jej narażać, a nie umiał się wyrzec.
P. Adela wstała nareszcie po długiej chorobie, złamana nią, zżółkła i zestarzała, kwaśniejsza niż kiedykolwiek była.
Systemat jej postępowania z Sumakówną otyle się odmienił tylko, iż teraz, gdy już rok drugi i ostatni upływał, wymagała od niej postępów, nauki nad siły i miarę.
W początkach wzbraniała się uczyć, teraz szydziła z tego, iż dwa lata na pensyi spędzone wstyd jej uczynią i pensyi. Panna się nic nie nauczyła — ale to nic!
Pokątnie, na złość nauka szła szybko, a teraz tak tępo, że gdy przyjadą odbierać, wcale się nie będzie z czem chwalić — Ale ja umywam ręce od tego, uprzedzałam o tem hrabiego!
Hrabia, przez ten czas, nie wiemy czy myślał wiele o projektowanem fantastycznem swem małżeństwie. Nie mówił o niem nigdy, przygotowań nie czynił żadnych. W połowie roku jednak poszedł raz się rozpatrzeć w starym domu, co tknęło zaraz Antka.
Opuszczone trzy pokoje, przytykające do tych, w których mieszkał, obejrzał, kazał podłogi połatać, ściany obielić, piece polepić i drzwi poopatrywać. Zapytał Antka: czy niéma gdzie na strychu szafki i komody starej, któreby naprawić można tak, aby się zamykały? Wszystko to dawało do myślenia.
Zbliżała się chwila powrotu oddanej na pensyą do Warszawy. Stary sługa widział w swym panu, niepodlegającym zwykle żadnym wybrykom, jakiś humor dziwny i podrażnienie.
W oczyszczonych i nędznie, jakotako mieszkalnemi uczynionych izbach, hrabia parę razy robił, mrucząc, przegląd sprzętów, istotnie tak nędznych, że nawet na Polesiu i w okolicy tej wydawały się obrzydliwym łomem. Antek ostrożnie zwracał na to uwagę pana i otrzymał połajanie grubiańskie.
— No, to sprowadź cieślę albo stelmacha: niech połata — zawołał Kwiryn. Cóż-to? będę angielskie meble sprowadzał z Warszawy, aby się im też Joski i Hrycie dziwowały?
Antek nie śmiał dopytywać bliżej o przeznaczenie mieszkania, a domyśleć się go mógł łatwo; widział brak wielu sprzętów niezbędnych, nie już dla oka, ale dla życia; z panem hrabią jednak, nawykłym do spartańskiej prostoty, nawet mówić o tem było trudno i tłómaczyć mu chcieć, że kobieta lepiej wychowana może więcej czegoś wymagać i potrzebować, niż parobcy.
Zbliżanie się terminu działało bardzo dziwnie na hr. Kwiryna. Nie radował się wcale, był raczej zły a nadewszystko niespokojny. Częstogęsto krupiło się to na Antku. Słudze zdawało się, że pan jego żałował tego kroku, który nierozważnie, tylko, aby się pomścić nad rodziną, uczynił. Pragnienie zemsty nie wygasło w sercu jego, ale dokonanie jej stawało przed oczyma zestarzałego w tem życiu samotnem człowieka — który miał nawyknienia, nałogi, zagrożone teraz — jako połączone z ofiarami i trudnościami nadzwyczajnemi.
Napróżno usiłował się hr. Kwiryn uspakajać tem, że przyszła żona będzie musiała podzielać życie jego, które w niczem się dla niej zmienić nie miało; że musi jeździć lichą bryczką, której on używał, jeść, jak on, często tożsamo, co czeladź, odziewać się jaknajskromniej i t. p.
Wewnętrzny głos mówił mu, że młoda pani, nawet zastosowując się jaknajposłuszniej do jego obyczajów, musi tu z sobą, we dworze, ogromne sprowadzić zmiany.
Skąpstwo nadzwyczajne, posunięte do tych granic, których już przekroczyć nie było można — uczuło się zagrożonem wydatkami, których przyrostu obrachować nie było podobna. Wszystko to razem — i same formalności weselne, a potem pozbycie się rodziny żony swej, ciężyło na nim brzemieniem wielkiem.
Powiadał sobie, poniewczasie, że mógłby był łatwiej tensam cel osiągnąć, przysposabiając sobie za syna i dziedzica — pierwszego lepszego sierotę. Było wszakże w żelaznym charakterze Kwiryna, że gdy raz coś przedsięwziął, postanowił, choćby potem na drodze spotkał nieprzewidziane trudności, nie zwykł się był cofać.
Mściwa chętka dokuczenia rodzinie, która na spadek po nim czyhała, była bodźcem najsilniejszym do spełnienia, co zamierzył.
Jednego tedy dnia, tak niespodzianie, jak zawsze, bo przed nikim się nie tłómaczył i z nikim nie zwykł był się naradzać, hrabia zawołał Antka i rozkazał, ażeby konie nazajutrz rano do Wołchowicz były gotowe.
Droga była właśnie najszkaradniejsza, lecz do tych poleskich brodów, wybojów, grzęzawic, grobel i leśnych po korzeniach dróżynek, wszyscy tu byli nawykli. Nikogo to nie wstrzymywało.
Antek, który przed sobą samym się chlubił, że pana myśli nauczył się odgadywać tak, iż każdej jego czynności pobudkę mógł dojść łatwo, tymrazem nie umiał przewidzieć, co go do miasteczka pędziło.
Dla rozrywki, napróżno, hr. Kwiryn nigdy nie jeździł; każdy krok jego miał cel jakiś praktyczny i namacalny. Tymrazem żadnego interessu w Wołczowiczach nie zdawał się mieć hrabia — i nic nowego przedsiębrać nie mógł. Las ów był sprzedany, zboże, jakie miano na zbycie, skontraktowane, spekulacya nie nastręczała się żadna.
Hr. Kwiryn, który czasami, z potrzeby jakiegoś wywnętrzenia się, spowiadał się przed sługą, teraz nic mu nie mówił, a twarz jego, namarszczona strasznie, zły humor i podrażnienie jakieś okazywała.
— Co mu jest u licha? — mówił sobie Antek. Jeszcze mu mało?
Nazajutrz deszcz, który nocą padać zaczął i psuł drogi gorzej jeszcze, padał spokojny, bez wiatru, z obciągniętego szarą powłoką nieba, tak, iż się widocznie na trzydniówkę zabrało. Lecz, gdy podróż raz była postanowiona, bryka zaszła o godzinie naznaczonej, hrabia zalecił Antkowi pilność około domu, a sam siadł, odziawszy się, i — pojechał. Już było dobrze z południa, gdy z tymsamym deszczem, z którym od ganku w Skomorowie wyjechał, stanął w miasteczku przed gospodą Borucha Warszawskiego.
Stary żydek, zobaczywszy konie i brykę przez okno, wyszedł grzecznie na spotkanie. Wiedząc, jak hrabia czasu tracić nie lubił, domyślał się jakiegoś interessu i równie jak Antek próżno w głowie szukał: coby to być mogło?
Miasteczko, deszczem od nocy padającym oblane, przedstawiało się oku podróżnego w całej swej obrzydliwości i ze strony najsmutniejszej. Uliczki wyglądały, jak kałuże, rynek — jak jeden płacheć rozmieszanego błota. Ze wszystkich rynien drewnianych strugami lała się woda. Pusto było, ponuro, brudno i w ulicy żywej duszy oprócz przymuszonych do wyjścia kilku żydów, okrytych zarzuconemi na głowy, biało podszytemi połami chałatów.
W taką porę przybywający musiał, oczywiście, — rozumował Boruch, — mieć nóż na gardle.
Wysiadający hrabia jednak wcale się nie poskarżył nawet; zawołał, aby mu otworzono izbę gościnną i wszedł do niej, kiwnąwszy ledwie głową panu Warszawskiemu.
— Że to pan graf w taką porę się wybrał! — przywitał go żyd. — A! a! co to musi być za droga na grobelce kole Rudy.
— Ba! — odparł hrabia — małoco gorsza niż zwykle. Czas drogi; a dla deszczu nie ruszać z domu, to jak dla wilka nie iść w las.
Boruch badać o nic nie śmiał, spytał tylko: czy graf sobie nie życzył napić się czego lub przekąsić? Wiedział, że, ten gość najprostszemi się rzeczami zwykł zaspakajać.
— Jeżeli ryba jest, chleb a kieliszek wódki — nie będę od tego, bom od rana nic nie jadł.
Dzień jesienny zbliżał się już ku schyłkowi; hrabia spojrzał przez okno i na swój stary zegarek, i dodał, aby mu siana przyniesiono na posłanie.
Znaczyło to, że nocować miał.
Ciekawość Borucha do najwyższego stopnia rozbudzoną była; ale pytać się hrabiego nie wypadało: pan Skomorowski nie lubił tego i często odpowiadał grubiańsko.
Jest to zwyczajem odwiecznym, a przynajmniej było u nas, że dostojniejszego gościa gospodarz zabawiać musiał rozmową, często do późnej nocy. Wchodziło to w obowiązki jego.
Boruch też, wydawszy stosowne rozkazy, powrócił do progu i rozpoczął rozmowę utyskiwaniem nad stanem handlu, przewidywaniami, jaka zima być miała i wiadomostkami z okolicy o panach z Dąbrowicy, ze Stepania i t. p.
Hrabia słuchał, mruczał, chodził, siadł zjeść — co u niego zawsze trwało krótko; ale ani słowem nie zdradził: z czem tu i po co przyjechał.
Interes, którego nawet się domyśleć nie mógł Boruch, przez tosamo ważniejszym mu się jeszcze wydawał. Badać nie wypadało.
Gdy zupełnie się ściemniło, a hrabiemu posłano, dał gospodarzowi dobranoc, a Warszawski musiał odejść, nic nie sprawiwszy i nie zdobywszy nawet najmniejszej wskazówki.
Łamał sobie nad tem głowę.
Aż do północy ulewa nie ustawała, ale wicher się zerwał i chmury rozpędził, tak, że nadrankiem się wypogodziło i słońce weszło jasne. Dzień obiecywał się bardzo piękny.
W miasteczku, dzięki wiatrowi i ściekom naturalnym, oschło trochę i pozostały tylko owe nieuleczone kałuże, które w ciągu roku rzadko kiedy całkowicie wsiąkały w ziemię, a po ulewnych deszczach wzbierały jak sadzawki.
Dzwoniono na prymaryą w kościołku, gdy hrabia, ubrany, okno otworzył, rozpatrzył się po niebie i po rynku, i kazał sobie podać tego, co u pani Boruchowej nazywało się kawą. Para obwarzanków towarzyszyła skromnemu śniadaniu.
Gospodarz stał już w progu. Teraz bowiem, bądźcobądź, zagadka się miała rozwiązać. Hrabia musiał lub jechać dalej, albo się wydać z tem, po co tu przybył.
Nie mówił jednak nic.
Wkrótce potem wziął za czapkę i wyszedł.
Boruch zdaleka przypatrywał się z niezmierną ciekawością: dokąd się mógł skierować, gdyż w całem miasteczku nie było nikogo, mogącego z grafem mieć stosunki, oprócz stanowego, proboszcza i doktora.
Zagadka rozwiązaną została bardzo prędko, gdyż hrabia, wyszedłszy z gospody, wprost udał się uliczką prowadzącą do kościoła i plebanii. Stanowy mieszkał w innej stronie, doktór w przeciwnej.
Lecz rozwiązanie to nic jeszcze nie mówiło. Wiedziano, że graf wcale pobożnym nie był. Przyjeżdżał czasem do kościoła, w wielkie święta, a z księżmi, Monsignorem i wikaryuszem-demokratą, prawie się nie znał.
Boruch, który był sam pobożnym i rozumiał obowiązki religijne, powiedział sobie, iż graf musiał mieć też jakąś religijną do spełnienia formalność.
Wistocie, hrabia szedł na probostwo, a ktoby był myśli jego mógł odgadnąć — wielki w nich odkryłby zamęt i niepewność.
Szło mu o wczesne porozumienie się z duchowieństwem względem projektowanego małżeństwa. Chciał naprzód wszelkie trudności usunąć, zapewnić się, że w danym dniu i godzinie ślubu mu nie odmówią. Potrzeba było właściwie mówić o tem z proboszczem, Monsignorem, to jest z człowiekiem, który obyczajami, układem, wszystkiem tak od hrabiego był różny, iż z nim porozumienie się, sama nawet rozmowa dla niego była niesłychanie trudną i przykrą.
Staruszek, wykształcony, nawykły do najlepszego towarzystwa, grzeczny aż do przesady, nigdy do smaku nie był gburowatemu Kwirynowi. Mówić z nim nie umiał.
Pomijać go nie wypadało.
Gryząc się zawczasu tem, hrabia zbliżył się ku plebanii i na podwórzu spostrzegł znajomego też sobie wikarego, który, w bok się wziąwszy, stał z fajką na długim cybuchu, coś parobkowi stajennemu dysponując.
Wikary nie poznał hrabiego ze Skomorowa; przyłożył rękę do oczów, a przypomniawszy go sobie, skrzywił się. Mową i rubasznością godzili się z sobą nieźle; wikary-by nawet takiego grafa, odzianego poekonomsku i jeżdżącego prostą bryczką tolerował, gdyby nie skąpstwo. Młody ksiądz nie lubił ludzi, co żyć nie umieli i mamoną worki natykali, nie czyniąc z nich użytku.
Hrabia także w łaskach u niego nie był.
Jednakże przywitać się było potrzeba, choć z obu stron bardzo chłodno.
— Mogę się widzieć z kanonikiem? — spytał hrabia.
Wikary z niechęcią ręką machnął.
— Chory, zawsze chory starowina i godzina dla niego ranna bardzo. Nim się wysmaruje...
Po krótkim namyśle Kwiryn zażądał zajść do wikarego. Sądził, że z nim i za jego pośrednictwem, łatwiej przyjdzie do porozumienia.
Mieszkanie młodego księdza zgadzało się z jego zasadami i charakterem. Znamionowało też dobitnie, umyślnie oppozycyą jego przeciwko staremu proboszczowi, który czystość, a nawet pewną elegancyą, do jakiej był nawykł — lubił.
Wikary sadził się na to, aby u niego wyglądało ubogo i zaniedbano. Miał dwie izdebki, z których pierwsza służyła dla przyjęcia gości, lecz wcale się nie odznaczała wielkiem staraniem o porządek. Na komódce, między oknami, rozsypaną była paczka wagsztafu i niesprzątnięta stała filiżanka od kawy zastygłej. Przed kanapką stół krzywo był umieszczony, a serweta kolorowa na nim zdawała się zsuwać.
Krzesełka, od wczorajszego dnia porozsuwane, w różnych od siebie pozycyach, zdawały kłócić się i zabierać do wojny.
Przez drzwi otwarte widać było nieposłane łóżko, na niem rzucony ręcznik i w kącie stojącą strzelbę. Stara sutanna wisiała na kołku, grubem płótnem podszyta; para zbłoconych butów, z cholewami powykręcanemi, nie kryła się także przed okiem ciekawych.
Stan ten mieszkania nie zdawał się wikaremu czemś tak nienormalnem, aby, przyjmując w niem hrabiego, potrzebował mu się z tego tłómaczyć i przepraszać: najpierw, że wszystkich grafów i arystokratów nie lubił, więc rad był dla tego nie okazywać im szczególnych grzeczności; powtóre szło mu o to, aby się okazał demokratą jawnym i wyznającym te zasady.
Kwiryn zaś sam tak był nawykły do ubogiego mieszkania i sprzętu, iż nic mu się tu dziwnem nie zdawało.
Wikary podsunął krzesło i stanął naprzeciwko niego.
— Cóż tu pana grafa sprowadza? — zapytał.
Potrzebował się namyśleć Kwiryn i potarł głowę.
— Hm! — rzekł — poufna sprawa — ale ja jestem człowiekiem nieumiejącym ani słów dobierać, ani politykować.
— A ja też nie zwykłem do pieszczonych wyrażeń — odparł głośno wikary — obcuję z ludem, rozmawiam ze wszystkimi poprostu. U mnie wszyscy równi.
Hrabia pomyślał chwilę.
— Wiesz co, księże wikary — odezwał się. — Ponieważ proboszcz wasz stary, może nie rychło mnie będzie mógł przyjąć, a ja czasu do stracenia nie mam, choć właściwie z nim-by, jako z proboszczem, mówić o tem potrzeba.
Wikary ruszył ramionami.
— Inwalid — zamruczał. — Mów pan, o cóż to idzie?




Szczera spowiedź była nieuniknioną. Kwiryn spojrzał w twarz wikaremu, pomyślał trochę i począł mówić:

— Ot co — chcę się ożenić!
Znano w okolicy hrabiego z jego sknerstwa i z życia prostaczego; wiek jego, powierzchowność, wszystko tę nowinę czyniło dla młodego księdza niemal śmieszną.
Poruszył ramionami.
— Co! co! graf chcesz? ale to nie może być!
— Dlaczego? — odparł gniewnie prawie Kwiryn — jeśli mi się podoba?
— Opatrzyłeś się pono zapóźno — rzekł otwarcie wikary — ale co mnie do tego! No — niéma o czem długo bałakać: metryki złożyć, zapowiedzi ogłosić i — do ołtarza, kiedy wolę Bożą czujecie. My na to jesteśmy, abyśmy wiązali, a wy sobie potem rozwiązujcie, jeśli się zaplątacie.
I począł się śmiać. Fajka mu tymczasem zgasła, wydmuchnął ją i począł nową nakładać.
— Ciekawość! słowo daję! — dodał napół do siebie.
Poufałe to postępowanie wikarego nie raziło hrabiego, który sam też ceremonii nie cierpiał i nie był do nich nawykły.
Widząc pewien rodzaj zdziwienia i szyderstwa w wikarym, Kwiryn zapragnął mu się wytłómaczyć otwarciej.
— Księdzu się to jakoś dziwnem wydaje? — zapytał.
— Pewnie — rzekł wikary — ale co mnie do tego?
Zmarszczył się nieco Kwiryn.
— Jesteście osobą duchowną — odezwał się — mogę wam całą prawdę powiedzieć, abyście mnie zrozumieli. Trzeba znać życie moje. Zamłodu familia mnie za psią nogę nie miała. Skrzywdzili w działach, zepchnęli w tę dziurę poleską, znać nie chcieli. Dorobiłem się w pocie czoła, i ziemi, i grosza. Dopiero, gdy zobaczyli, żem zamożny, a oni wkrótce Tadeusza zaśpiewają, poszli w umizgi do mnie. Otóż nie chcę, aby złamany szeląg po mojej śmierci się im dostał i na złość im się żenię.
Wikaremu ta zemsta nad arystokratami nadzwyczajnie do serca przypadła. Wziął się aż w boki, tak go myśl ta uradowała.
— Słowo daję! — krzyknął — że to doskonale! walnie!
Hrabia wydał mu się teraz zupełnie innym.
— Kwita byka za indyka!
Kwiryn nadto poważnie brał to, ażeby śmiech miał mu być miłym; nasępił się i zamilkł.
— Zkimże graf zamyślasz się żenić? — rzekł wikary — bo ja tu naokół nikogo nie widzę?
— Księżuniu — odezwał się, wstając z krzesła hrabia — naprzód proszę cię — język za zębami. — Nie chcę, ażeby ludzie o tem gadali, aż się rzecz stanie.
Wikary głową kiwnął.
— Gdybym sobie dobrał równego nam rodu i imienia panienkę — począł Kwiryn — pocieszaliby się tem, że równy z równą się żeni, nie złościliby się tak bardzo. Otóż, aby im dopiec, biorę dziewczynę z podpłota, choć niby to szlachciankę, ale bez koszuli, i....
Wikary z uniesieniem zawołał:
— Jak Bóg miły, cudownie! Otóż to mi człowiek — Ecce homo!
Oczy mu się śmiały.
— Słowo daję — krzyknął zapalczywie — bez indultu, bez zapowiedzi, nie patrząc na nic, ja sam gotówem ślub dać. U mnie tak! Niech te dumne pawie znają — mores!
To rzecz skończona! co tu darmo z proboszczem rozprawiać, który zechce mitygować i odradzać! O! bo ja go znam! To pierwszy arystokrata!
Łatwością, z jaką się wszystko odrazu ubiło, hrabia był prawie zmieszany. Jakoś mu się nie chciało na wikarym jednym polegać. Zdał mu się zanadto gorączkowym i lekkomyślnym.
— Zkimże tedy? Kto narzeczona? — począł wikary, ręce zacierając i zapomniawszy o fajce.
Zmarszczył się nieco hrabia.
— No, rodzicami się nie mam co chwalić — rzekł — bo to nicpotem oboje, jakich drugich szukać ze świecą. Ale dziewczynę kazałem wychować na pensyi.
Nie znacie Sumaków?
— Jak nie znam! — podchwycił wesoły wikary. — Sam Dyonizy łotr, pijanica, łgarz, a ona — Boże odpuść, nie lepsza. Stracili wszystko.
Księdzu się coś nagle przypomniało.
— A! teraz jestem w domu! To się oni do hrabiego pewnie wynieśli ze starego domu od Borucha. Dziewczyna, pewnie najstarsza, Faustynka czy tam Steńka, jak ją nazywali. Ładne było dziecko, ale to nie ma dziś siedmnastu lat.
Hrabia się zmarszczył.
— Właśnie młoda się łatwiej do porządku nałamie, i do posłuszeństwa, bo u rmnie — „czuj duch“, być musi!
Trzeba, żeby zapomniała to, na co patrzała w domu.
Milczał wikary i poszedł fajkę nałożyć. Wróciła mu myśl o proboszczu.
— Chcesz hrabia o tem rozmówić się z moim starym Monsignorem? No, to pójdę do niego, popytam.
— Wypadałoby — odparł hrabia.
Zawahał się wikary.
— Słuchaj, hrabio — rzekł, poufale go chwytając za rękę. Co ci tam po tem, żeby stary koniecznie ślub dawał? Powiedz, że chcesz, abym ja tego dopełnił. Co?
— Zgoda! — odparł obojętnie hrabia — ale, słuchaj księżuniu. Jeżeli myślisz, że ja ci sypnę pografowsku, mylisz się. Jam z tych grafów, co w kożuchu chodzą i przy sobie wołom każą zaparzać osypkę. Pieniędzy nie wyrzucam.
— To się wie! Któż was tu nie zna — zamruczał wikary. Zawsze....
— No, krzywdy nie zrobię — mruknął Kwiryn — ale ze starym tak się rozmów, abym ja z nim nie potrzebował mydlić i bałamucić się długo.
— Zawsze pokłonić mu się trzeba — rzekł wikary. — Monsignorowi byłoby przykro. Dba o to, aby o nim nie zapominano.
Kwiryn padł na krzesło i głową zaledwie kiwnął; wikary z zapalonej tylkoco fajki pociągnął dymu silnie parę razy i wyszedł śpiesznie.
Z głową zwieszoną, ale rad, że mu się sprawę udało przeprowadzić prędko i bez trudności — hrabia pozostał sam.
Dosyć długo oczekiwać musiał na powrót wikarego. Naostatek młody ksiądz wbiegł z twarzą rozjaśnioną.
— Miałem kłopot ze starym — rzekł. — Strasznie jest zgorszony tem, że dziewczyna takiej mizernej kondycyi. O zemście nad familią jemu niéma co mówić; musiałem dyssymulować i złożyć mezalians na gwałtowną miłość.
Hrabia aż splunął.
Gdzież to do mnie podobne? — zawołał. Także wymysł!...
— Inaczej-by stary was nawracał i nudził — odparł wikary. — Idźcież do niego sami. Kazał dla was przysposobić śniadanie, na które mnie nie prosił. Z powrotem proszę zajść do mnie; rozmówimy się co do zapowiedzi i papierów. Ze mną pójdzie gładko.
Kwiryn, jak stał w swem prostem odzieniu podróżnem, poszedł na probostwo.
Staruszek kanonik, który w cichym tym kątku dokonywał żywota, niegdyś w stolicach i po salonach rozpoczętego, ulubieniec towarzystwa najwykwintniejszego, długim pobytem w Rzymie i we Francyi nieco zcudzoziemczały i wydelikacony, — był człowiekiem nadzwyczajnej łagodności i dobroci. Miał tylko tę wadę, jeżeli to tak nazwać się godziło, że — złego towarzystwa nie znosił i brzydził się niem.
Długi siwy, srebrzysty włos okalał piękną, spokojną, uśmiechającą się twarz jego. Przeszło siedmdziesięcio-pięcio-letni, reumatyzmami złamany staruszek poruszał się z trudnością, chorym był ciągle, nie często mógł wychodzić; ale z cierpliwością wielką znosił ten krzyżyk, jak go nazywał.
Sam bardzo dobrej rodziny, stosunki w świecie miał wielkie, kochany był i szanowany, a dawni przyjaciele często go tu odwiedzali.
Pensya, którą pobierał za dawne swe zasługi, dozwalała mu, na probostwie, stosunkowo niewielkiem, żyć tak, jak był niegdyś nawykłym.
Mieszkanie też jego skromne, urządzone było z wielkim smakiem i wytwornością pewną. Stare meble, kilka pięknych obrazów, pamiątki z Włoch, dary przyjaciół — ubierały pokoiki, które zajmował, zaciszne, widne i miłe.
Staruszek, na kijku sparty, siedział na kanapce, oczekiwał na hrabiego. Znał on go zdaleka, więcej ze słychu niż osobistych stosunków, wiele wiedział o jego dziwactwach, lecz urodzenie i tytuł hrabiowski nie dozwalały mu przypuszczać, aby — śladu krwi w potomku hetmanów i wojewodów nie pozostało.
Spodziewał się w nim excentryka; nie przypuszczał gbura.
Powitanie było z jednej strony nadzwyczaj grzeczne, z drugiej rubaszne i zakłopotane.
Ksiądz kanonik posadził go przy sobie na kanapie i z czułością, jakby ojcowską, ująwszy za rękę, począł rozmowę.
Obejście się, ton, głos starca, wprawiły hrabiego w niewymownie przykre położenie. Z wikarym od pierwszego słowa byli w zgodzie i rozumieli się; tu trzeba było nawyknienia do szorstkiego obejścia się wyrzec na chwilę. Hrabiemu nie przychodziło to z łatwością.
Nie znosił przymusu.
Kanonik, trzymając rękę jego, mówił cichym, łagodnym głosem długo, nim się Kwiryn zdobył na odpowiedź.
— Wikary mi wspomniał....
— Tak jest, xięże kanoniku — odparł hrabia. — Mam postanowienie ożenienia się z dziewczyną ubogą.
— Ale rodzina jego...?
— Z rodziną, oddawna żadnych nie mam stosunków.
Kanonik obie ręce nabrzękłe i pokrzywione podniósł do góry.
— O! mój Boże!
— O tem niéma co mówić — dodał Kwiryn. — Ja nie winienem, rodzina mnie wprzódy opuściła.
Nastąpiło milczenie. Tymczasem stary, w szaraczkowej liberyi, sługa wszedł, skłonił się i począł zastawiać śniadanie.
Hrabia siedział, jak na szpilkach. Kanonik też był widocznie zafrasowany mocno. Obecność służącego nakazała rozmowę zwrócić na rzeczy obojętne — o których Kwiryn mówić nie był nawykłym. Bąkał i mieszał się.
Śniadanie podane skromne było, lecz tak wykwintnie podane, jak tego się tu ani spodziewać mógł hrabia. Apetytu też nie miał wcale. Staruszek nie jadł, bo mu dyeta nie pozwalała.
Począł potem rozpytywać o narzeczoną, o jej rodzinę, a Kwiryn już tak był zmęczony, a tak nieprzyzwyczajony do obchodzenia prawdy, iż dość rzeźko przyznał się, że rodzina była ze wszech miar nędzną, a pochwalić się nią nie mógł.
Na staruszku zrobiło to nadzwyczaj przykre wrażenie, ale wyszukana grzeczność nie dozwoliła mu zaprotestować. Umilkł przybity, w myśli, że niemogąc sam poradzić na to, obowiązany jest dać znać rodzinie hrabiego o zamierzonym maryażu. Wikary wistocie wcale mu nie mówił o pobudkach, które hrabiego skłaniały do tego ożenienia się, i kanonik ze smutkiem widział w tem namiętność, w człowieku tych lat nieprzebaczoną.
Jako duchownemu, w żadnym razie nie wypadało mu przeszkadzać małżeństwu, ale jako człowiek, staruszek bolał wielce nad tym pomysłem upokorzenia rodziny przez mezalians nieprzebaczony. Piękność i młodość tylko mówiły za ubogą dziewczyną.
Zaraz po śniadaniu, jak mógł najprędzej, pożegnał się hrabia i powrócił do wikarego, który, paląc fajkę, oczekiwał na niego w progu.
Tu także niewiele było do omówienia.
— Posyłam zaraz po dziewczynę do Warszawy — odezwał się hrabia. — Jak tylko przyjedzie, chciałbym ślub wziąć, bo nie zniosę, aby i jeden dzień przy rodzicach mieszkała, Bądź więc xiądz wikary łaskaw: podobywaj metryki, przysposób wszystko i z zapowiedziami, które są prostą formalnością, bo tu żadnych przeszkód być nie może, pośpieszaj.
Tak na probostwie, prędzej niż sądził, sprawiwszy co chciał, hrabia powrócił do Borucha i niezachodząc do izby, natychmiast kazał konie, zaprzęgać.
Gospodarz, który nie mógł zrozumieć interessu, jaki tu i na probostwo ściągnął hrabiego, niechcąc go dopytywać, pozostawił zaspokojenie swej ciekawości do widzenia się z x. wikarym, który żadnej tajemnicy utrzymać nie mógł.
Korzystając z reszty dnia, Kwiryn wyruszył z powrotem do domu, a podrodze, ponieważ znaczną część własnych lasów przejeżdżać musiał, zboczyć dla obejrzenia ich niespodzianie.
Pierwszemu pobereżnikowi, którego na drodze spotkał, kazał natychmiast jechać do Pakulskiej, aby do Skomorowa przybyła.
Nie było czasu do stracenia, gdyż termin odebrania z pensyi Steńki się zbliżał, a hr. Kwiryn wiedział, że mu każdy dzień przedłużony policzony będzie drogo, grosza zaś z zaciętością zwykł był bronić od uronienia. Należało co rychlej wyprawić po pannę.
Już późno dosyć wróciwszy do domu, hrabia się nie wyspowiadał i teraz Antkowi, z czem i po co jeździł do Wołchowicz, ale stary poszedł do stajni i od woźnicy dowiedział się, że hrabia na probostwo jeździł.
Reszty się łatwo było domyśleć, bo i nanowo wyporządzone pokoje oznajmywały, że się spodziewano młodej pani. Antek, na tę zmianę radykalną życia patrzył z pewną trwogą; ale z despotą, jak Kwiryn, nie można było nic począć. Milczeć musiał i znosić. Cieszyło go tylko to, że na żadne wyszukane reformy nie zanosiło się w Skomorowie, bo dotąd ani na zawinięcie palca nic nie kupiono, izby oczyszczone wyglądały tak nędznie, jak te, do których przypierały. Nie było też mowy o żadnem powiększeniu służby.
Przyjazd Pakulskiej nazajutrz bardziej jeszcze oczy otworzył Antkowi; hrabia oczekiwał na nią.
Wszystkie następstwa tej zemsty, jaką chciał wywrzeć nad rodziną, niezmiernie mu i coraz mocniej dokuczały. Martwił się tem, że ona go wiele pieniędzy i kłopotów kosztować będzie. Szło o to, aby zrobić wszystko jaknajtaniej, jaknajprędzej i nie zmieniając prawie trybu życia. Kwiryn wyobraził sobie, że to jest zupełnie możliwem.
Ślub — wesela żadnego, powrót do domu, jejmość ma swój pokój i robotę, do stołu więcej jedno nakrycie, kuchnia tak jak, była: cóż więcej wymagać mogła uboga dziewczyna, którą brał, jak sam powiadał, zpod płota? Wyobrażał ją sobie zawsze taką niemal, jaką widział w leśniczówce, nie rachując na wpływ wychowania i Warszawy.
Pakulska, niewiasta niewykształcona, ale przebiegła, doświadczona, znająca ludzi, a hr. Kwiryna lepiej może niż ktokolwiekbądź, stawiła się raniuteńko, gdy hrabia był jeszcze w gorzelni.
Antek, zobaczywszy ją — wiedział już z pewnością, o co chodziło. W dwóch słowach się porozumieli.
— Chcesz jejmość widzieć tymczasem pokoje przygotowane dla młodej pani? — szepnął, mrugając oczyma, Antek.
Pakulska weszła z nim i zdumiała się mocno. Oboje ramionami ruszali.
— Ale czyż może być — odezwała się Pakulska, aby dla młodej żony nawet stołków nowych i poczciwej szafki nie kupił? Stare zwierciadło pęknięte, komoda bez zamków.
— A my-to, jak żyliśmy tyle lat? — odparł Antek. — Jejmość myślisz, że dla tej żonki hrabia zmieni co? albo będzie się starał o jej wygódki? Czy nie wzięliśmy jej ztamtąd, gdzie często i suchego chleba brakło?
Nic nie mówiąc, Pakulska obeszła wszystkie kąty, a że Kwiryn, dowiedziawszy się o niej, od wołów już do dworu biegł — pośpieszyła na spotkanie. Zastał ją na progu izb, które oglądała, i zmarszczył brwi.
Antek, z kluczem w ręku, pochwycony na gorącym uczynku samowolnego pokazywania nowego mieszkania, dostał w kark i powiedziano mu:
— Idź mi precz.
Kwiryn przeszedł się po izbach pustych. Pakulska stała w progu milcząca.
— No, widzisz — odezwał się Kwiryn do niej — wszystko gotowe już na przyjazd dziewczyny, po którą acanią chcę wysłać. Do Sumaków ja jej ani na godzinę nie dam, wprost tu z acanią przyjedzie i pobędziesz przy niej do ślubu.
Mieszkanie aż nadto obszerne. Jak to przyjdzie w zimie opalać; a tu na gorzelnią tyle drzewa potrzeba! Dwa piece, a oprócz tego expensy niemało przybędzie; ale dziewczyna wybredną być nie powinna, a pamiętać, żem ją bez koszuli wziął.
Pakulska milczała, koniec chustki zwijając i rozwijając w palcach. Niekiedy oczy podnosiła na mówiącego, który niecierpliwie czekał, ażeby się odezwała.
Westchnął.
— No, trzeba się wybierać do wyjazdu — dodał. Ta jejmość warszawska, będzie znowu rachunki i pretensye do mnie nowe miała; ale to z tego nic. W umowie stoi wyraźnie: tyle mam zapłacić, — grosza nie dam więcej. Zechce: niech processuje.
Pakulska odważyła się nareszcie odezwać:
— Jaśnie pan pozwoli powiedzieć, że to się przecie nie obejdzie bez jakiejś expensy extra. Panna była chora, doktor, apteka; no, i ta nowa garderoba nie zapłacona.
— O niczem wiedzieć nie chcę i nic nie dam nad to, co kontraktem umówione — zawołał hrabia. — To moja rzecz; acani zabierzesz Faustynę i kwita.
— A jak jej nie dadzą? — rzekła Pakulska.
Hrabia aż się rzucił gniewnie.
— Słuchaj acani co dysponuję — rzekł. — Żadnych rad i przypuszczeń. Muszą ją wydać.
Natychmiast hrabia, z praktycznością sobie właściwą, przeszedł do cyfr. Według kontraktu tyle a tyle należało zapłacić; podróż miała kosztować tam i napowrót tyle; pobyt jaknajkrótszy w mieście; nadzwyczajne wydatki. Wszystko razem już miał w myśli zsumowane, gotowe i bolało go, że tyle pieniędzy potrzeba było wyrzucić.
— Jaśnie pan przebaczy — odezwała się Pakulska, że ja się ośmielę uczynić uwagę: — Pan graf w tych rzeczach doświadczenia nie ma. Najuboższa garderobiana, gdy wychodzi za mąż, dostaje bieliznę, suknie nowe i jakątaką wyprawę. Panienka tam, na tej pensyi, ledwie miała czem się okryć, bo skąpstwo było okrutne. Tu sprawiać wszystko — będzie dużo kosztowało i niewiele warte. Możeby za jednym zachodem ułatwić w Warszawie?
Pakulska miała w tem własny interes — chciała ze sposobności dla siebie skorzystać, ale hrabia z passyą niemal przyskoczył do niej.
— A to mi się podoba? — krzyknął. — Co? ja ją będę stroił i jeszcze się na nią ruinował? A to po co? a to do czego? Oszalałaś?...
— Ale, choćby do ślubu to i sukienki potrzeba — przerwała Pakulska.
— Acani myślisz, że ja się do ślubu ustroję? — przerwał Kwiryn. — Albo nie może pójść do ołtarza tak odziana, jak będzie nacodzień? Cóż to? Panu Bogu potrzeba koronek i haftów? Dlatego, że inni głupi ludzie się na to expensują, ja mam ich naśladować?!
Pakulska, obrażona i kwaśna, ramionami ruszała.
Tymczasem hrabia, któremu te nowe wymagania, rachunki jego pokrzyżowały, chodził po izbie, trzymając się za skórzany pas, który miał na kożuszku.
Jakiś czas milczeli oboje.
— Kiedyż jaśnie pan jechać każe? — zapytała Pakulska.
— Choć jutro — rzekł Kwiryn. — Pieniądze są drobnemi odliczone, w pogotowiu.
— Przeszłą razą, gdym jeździła, tej monety brać nie chcieli — odezwała się Pakulska.
— A ja innej nie dam — zawołał Kwiryn — ci co biorą, powinni być radzi, że się im płaci i nie wydziwiać. Mnie arendarze też innych pieniędzy nie dają.
Hrabia nie mógł jeszcze strawić wspomnienia o wyprawie, o potrzebie oporządzenia przyszłej żony i nagle począł mówić o tem:
— Płótno na koszule domowe, prawda, niedobielone, ale dobre jest; perkaliku i merynosu w Wołchowiczach dostanie, a o elegancyi żadnej takie dziadowskie dziecko myśleć nie powinno.
— Przecież ją spotka to szczęście, że będzie żoną jaśnie pana — przerwała Pakulska — tu nie o nią, ale o pana grafa idzie.
— A acani go nie znasz, tego grafa w śmierdzącym kożuchu i dziegciem smarowanych butach? — począł Kwiryn. — Acani myślisz, że tu się co na jeden włos zmieni? Ale! ale! jak rak świśnie!
Nie chciała się nadaremnie z hrabią już spierać Pakulska.
— No, to ja tylko o jedno będę jaśnie pana prosiła — rzekła — abym na wszelki wypadek miała trochę zapaśnych pieniędzy. Nie wydam ich, gdy nie będzie potrzeba, ale wstydu mieć-bym nie chciała. Nuż nas zatrzymają, nie puszczą, a będę musiała tam siedzieć, pisać i czekać, to więcej jeszcze kosztować może.
Zresztą — dodała nagle, jakby jej przyszła myśl nowa — ja, kobieta jestem, mogę sobie nie dać rady, gdyby jaśnie pan chciał sam...
Nie dał jej dokończyć hrabia i rzucił się gniewny.
— Dosyć, że bez wyderkafów i naddatków żadnego interessu skończyć nie można u nas. Ja nie pojadę, bo mi nie wypada, acani jutro mi się wybieraj, a na expens dam, ale mi za każdy grosz odpowiesz. Z pensyi wytrącę.
Chciała się jeszcze opierać i wytargować coś Pakulska, ale Kwiryn usta jej zamknął.
— Proszę acani — rzekł — abyś mi ją przygotowała przez drogę. Ja ani amanta ani adoratora przy niej grać nie myślę; co ja jem, musi ze mną razem jeść; jak ja chodzę, tak i ona odziewać się powinna. Latała do szynku w Wołchowiczach boso: niech Panu Bogu dziękuje, że mieć będzie pończochy i trzewiki.
Elegancyi ja żadnych nie ścierpię, a grymasów nie zniosę.
Kładź jej to jejmość ciągle w głowę, bo u mnie inaczej nie będzie, tylko tak, jak było.
Ja też w delicyach nie opływam, a na tom ją wziął zahartowaną, aby mi do świń chodziła, nosem nie kręcąc, choć hrabiną zostanie.
Wyrok ten wydawszy, Kwiryn się zwrócił ku swemu mieszkaniu i nawet nie spójrzał na Pakulską. Dopiero zza proga zawołał na nią, aby poszła pieniądze zabrać, które już pozawijane leżały w zwitkach, osobno dwuzłotówki, zaśniedziałe złotówki, berlinki, dziesiątki i — dla rozpłat po karczmach wygładzone miedziaki.
Sprzeczać się z nim nie można było.
Tyle uzyskała Pakulska, że po długiem gderaniu i zżymaniu się, otworzył szufladkę i paręset złotych dodał jeszcze, dla warszawskich zdzierców i oszustów — jak mówił.
Pakulska wyprosiła jeszcze dla siebie na pensyą rubli kilka i tak się nareszcie rozstali, a pieniądze w chustkę zawinąwszy, Pakulska wyszła zmęczona.
Bryka ze Skomorowa, nazajutrz wyprawiona z woźnicą i chłopcem do posługi, miała ją zabrać i bez zwłoki w dalszą podróż się puścić.
Dokonawszy tego heroicznego czynu, który go niemało kosztował, hrabia obrachował ściśle dni na drogę do Warszawy, pobyt i powrót przeznaczone — i czekał niecierpliwie zjawienia się swej przyszłej.
Pomimo całej energii charakteru, nawyknienia do walki, Kwiryn po odjeździe Pakulskiej znalazł się w takim stanie ducha i usposobienia, tak podrażniony i rozgorączkowany, że sam się gniewał na siebie, a Antek, widząc w nim tę zmianę, przeklinał gorzej jeszcze dzień i godzinę, w której staremu przyszła ta — głupia fantazya ożenienia się. Myśląc o tem, stary sługa spluwał i mruczał:
— To jeszcze nic! nic! zobaczysz co to dalej będzie. Mieliśmy i tak z nim czyściec, a teraz przyjdzie piekło. Żeby ona świętą była, to z nim nie wytrzyma, łzami się otruje.
Można było rzeczywiście przewidywać coś strasznego, sądząc po tem, co już dziś Kwiryn dokazywał. Nigdy go tak złym, tak niecierpliwym, tak niespokojnym nie widział Antek.
Nie mógł na miejscu usiedzieć. Biegał po gospodarstwie i wszędzie rozlegały się łajania i groźby. Po kilka razy na dzień, bez potrzeby kazał zaprzęgać i puszczał się do bliższych folwarków, na pola.
Antkowi dobrego słowa nie dał.
Zwykle jadał mało; teraz prawie nic nie wziął do ust.
Stary stał z rękami w tył założonemi, patrzał i mówił w duchu
— Dobrze ci tak! Ha! trzeba-to ci było się żenić! Masz! To dopiero początek, będzie gorzej, aż ci życie obrzydnie.
Trzeciego dnia, po wyjeździe Pakulskiej, nagle pod wieczór huknął Kwiryn na Antka, który był koło koni.
— Bryczkę niech Wasyl zaprzęga.
Ponieważ zmierzchało, a deszcz padał, stary podszedł do ganku z perswazyą.
— Ale co ty, ośle dardański, wiesz i znasz — ofuknął hrabia. Właśnie, trzeba jechać teraz, kiedy się mnie tam przy odbiórce drzewa nie spodziewają, bo wiem, że się dzieją szachrajstwa. O! mam ja nos! Dybię ja na nich dawno, poszlaki mam: niechże pochwycę, pójdą złodzieje w rekruty.
Bryczka zaszła, choć było późno; Antek nie oponował już, zrobił tylko uwagę, że najlepsze konie ze stajni zabrała Pakulska, te zaś, które zaprzężono, były młode i płochliwe, a Wasyl woźnica nieosobliwszy.
Tego Kwiryn słuchać nawet nie chciał.
Po wyjeździe hrabiego Antek, swobodny, poszedł w umizgi do stodoły i zapomniawszy o panu, przesiedział do zamknięcia jej.
Ściemniało się coraz mocniej, nadeszła noc czarna, choć oczy wykól. Hrabia nie powracał, ponieważ był uparty i zacięty, gdy szło o odkrycie nadużyć, nietylko dnie, lecz i noce, w lesie spędzał — niebardzo się o niego troszczył Antek.
Zdawało mu się już, gdy na zegarze wybiła dziesiąta, że hrabia musiał gdzie w chacie u pobereżnika zanocować. Nie było i to bezprzykładnem. Niewymagający wiele, sypiał na kulu słomy, a na wieczerzę kontentował się tem, co znalazł, choćby u najuboższych ludzi.
Już miał się udać na spoczynek, bo ziewanie mu dokuczało, gdy zamiast bryczki, usłyszał tentent konia, wpadającego na dziedziniec. U wrót już ze stróżem, rozmowa jakaś żywa go uderzyła.
Podszedł pytać. Z konia zsiadł właśnie chłopiec od leśniczego, Jakubek, skrobiąc się w głowę.
— Zkąd ty? — począł Antek.
— A! a! nieszczęście się stało — krzyknął chłopiec: — Jaśnie pana konie poniosły w lesie, bryczka się o sosnę rozbiła, a on leży z połamanemi kośćmi.
Osłupiał Antek; był to od lat wielu pierwszy wypadek tak niespodziany, nadzwyczajny, że powszedniego rozumu nie stawało na poradzenie, na ratunek. Antek nie wiedział co począć; stał skamieniały.
Szukał po głowie: co miał czynić.
— Z czem-że ciebie przysłano?
Chłopiec się skrobał po głowie i sam też nie wiedział, czy mu co polecono, oprócz oznajmienia o strasznym wypadku.
— Gdzież pan? kto przy nim? a daleko ztąd? — począł, ochłonąwszy trochę, Antek.
Według opowieści Jakubka, do miejsca, w którem na ziemi leżał hrabia — bo dla nogi złamanej podnieść się nie mógł, a i ręka jedna miała być także strzaskana — do miejsca tego było pół mili. Wasyl furman i leśniczy jeden przy nim się znajdowali.
Trzeba było najpierw obmyślić środek jakiś, aby przenieść okaleczonego do dworu; potem natychmiast wysłać po doktora Sochora do Wołchowicz, a bodaj i felczera do pomocy.
Sam Antek, choć na koniu jeździł tylko z konieczności, kazał sobie podać fornalską szkapę, aby do pana się dostać i z ludźmi, których z sobą brał w pomoc, ruszyć na miejsce wypadku. Noc czarna, deszcz rzęsisty, zamieszanie, jakie nieszczęście wywołało, nie dozwalały z niczem pośpieszyć. Ludzie się plątali, rozkazy trzeba było powtarzać po kilka razy.
Stary sługa, który w chwili pierwszej głowę był stracił, teraz już odzyskał przytomność i, choć z żalu serce mu się ściskało, bo poswojemu kochał pana, robił, co mógł, a raczej, co było tylko można.
Znaleziono latarnią w stajni i stary kaganiec na strychu. Antek straż około dworu postawił, a sam z ludźmi ruszył, Jakubkowi prowadzić rozkazując.
W pół godziny spostrzegli rozpalony ogień w lesie.
Pod sosną, na ziemi, leżał Kwiryn, jęcząc okrutnie. Była to poraz pierwszy w życiu jego próba cierpienia, wypadek siły wyższej, przeciw której walczyć nie mógł. Nawykły do samowoli, której wszystko ulegało, znajdował się w położeniu takiem, iż sam nie mógł nic, potrzebował pomocy i zmuszony był poddać się — sile przeważnej, niemogąc przeciw niej stawić oporu.
Dla człowieka jego charakteru i nawyknień była to męczarnia, obok której fizyczne cierpienie stawało się prawie podrzędnem. Gniew i rozpacz nim miotały. Ludzie stojący przy nim nie śmieli się słowa odezwać; jemu z ust dobywały się przekleństwa tylko.
Antek znał go nadto dobrze, aby długiem nudzić ubolewaniem. Zsunąwszy się z konia, pokląkł nad nim, obejrzał i kazał robić nosze. Ludzie mieli z sobą siekiery i postronki; rażnie wzięto się do roboty.
— Posłałem do Wołchowicz po Sochora! — rzekł Antek do leżącego pana.
— Do Sochora? aby potem skórę zdarł ze mnie? Czy to felczera nie dość?
Antek się już nawet pogniewał.
— Dałbyś hrabia pokój — rzekł surowo — nawet na doktora żałować. Hm — żeby potem na całe życie okulawieć bez te skąpstwo!
Hrabia jęczał i przeklinał. Związano nosze, potrzeba było na nie podźwignąć Kwiryna, który z bólu krzyczeć począł. Antek dał znak i ludzie, podniósłszy go z ziemi, ruszyli najbliższą drogą do Skomorowa. Po niejakim czasie nieszczęśliwy, znużony cierpieniem, już tylko jęczeniem dawał życia znaki.
Pół mili drogi, noga za nogą idąc, zabrało przeszło godzinę czasu.
We dworze ani łóżka takiego, jakiego dla chorego było potrzeba, ani wygód, jakich mógł wymagać, nie znaleźli przygotowanych. W tej jedynej izbie, w której sypiał, jadał i przyjmował, potrzeba go było położyć na ziemi i czekać tak przybycia doktora i felczera, którzy w najszczęśliwszym razie przede dniem przybyć nie mogli.
Tymczasem, co kto mógł i umiał, od owczarzy począwszy, do bab — Antek robił wszystko, aby panu cierpienia oszczędzić. Hrabia zgrzytał zębami i przeklinał — na czem świat stał.
Nadedniem gorączka nadeszła, a doktora nie było; dopiero około godziny dziesiątej pocztowemi końmi nadbiegł do Skomorowa.
Po raz pierwszy od zamieszkania w Wołchowiczach niemłody już eskulap, niegdyś lekarz wojskowy, człowiek energiczny i szczególniej biegły w opatrywaniu ran i w chirurgicznych operacyach znajdował się w Skomorowie.
Hrabia znał go tylko z widzenia, a nie miał zwyczaju powoływać nigdy ani do siebie, ani dla ludzi żadnych doktorów, bo sztukę ich lekceważył, a opłacać nie chciał. W najostateczniejszym razie radził się felczera, naprzód z nim umówiwszy się o gratyfikacyą.
Doktor Sochor, który wiedział już, że o złamanie chodziło, nawet nie witając chorego, natychmiast wziął się do opatrywania go. Nie było chwili do stracenia; nogę i rękę trzeba byłe niezwłocznie brać w leszczotki.
Kwiryn na ból wytrwałym nie był: sprawa więc z nim była ciężka, ale i doktor do niej powołany nawykł do wszelkich chorobliwych wybryków. Niewiele więc zważał na hrabiego, nie mówił prawie do niego, nie słuchał go, a swoje robił; z takim samym despotyzmem z nim się obchodząc, z jakim on także ludźmi rzucał. Gdy już leszczotki nałożono, a doktor siadł, zmęczony, przy łóżku. Kwiryn dziko spójrzał na niego.
— Cztery, pięć miesięcy przeleżysz hrabia, kości się pozrastają i mam nadzieję, że znaku nie będzie — rzekł Sochor. Ale noga szpetnie strzaskana. Trzeba leżeć spokojnie i nietylko ciałem, ale i duchem, mężnie się stawić chorobie...
Kwiryn westchnął.
— To mnie dopiero obedrze! — pomyślał, spoglądając na Antka, który ten wzrok pełen wyrzutów zrozumiał.
Ostatnie tygodnie pobytu Steńki w Warszawie, nie zmieniając jej położenia, uczyniły je znośniejszem, bo p. Adela, spodziewając się jej pozbyć, rada, że ją zabiorą, obchodziła się z obojętnością chłodną, nie chcąc drażnić i narażać uczennicy, która sławie instytutu szkodzić mogła. Wypływało to i z systematu ogólnego, według którego zawsze ostatnie miesiące powinny były zatrzeć pamięć przeszłości.
Steńka ze swej strony starała się nie okazywać żalu za dawne obejście się z sobą, ani urazy. Umysł jej i serce czeminnem były zajęte teraz. Groźniejsza nad wszystko przyszłość stała przed nią, a do wyłamania się z tego, co jej zagrażało, nie miała nic — nad siebie samę.
Rodzice pomódz jej nie mogli, aniby chcieli, od hrabiego nic się spodziewać nie mogła. Wolski gotów był się poświęcić dla niej, ale tego ubóztwo i zależność pętały.
Dwa te lata nie były straconemi dla dziewczęcia. Nigdy może w tak krótkim czasie istota podobna do niej nie uległa większej i korzystniejszej zmianie. Cierpienie ją uszlachetniło, podniosło, dało jej męztwo, uczyniło ją nad wiek dojrzałą.
Być może, że do tego i przeszłość się przyczyniła, przygotowując rolę w sposób nieznaczny do zasiewu.
W Wołchowiczach dojrzewała niezdrowo w męczarniach i poniżeniu, ale żadne cierpienie bezowocnem nie jest. Jak pług, uprawia ono duszę, rozdzierając ją, i jeśli potem choć promyk słońca zaświeci nad nią, a ziarenko wiatr przyniesie, tem bujniej ono wschodzi.
Ziarna rzuciła nauka na pensyi, która nietyle przyniosła owoców zwykłych, wiadomości wprawy mechanicznej, ile raczej umysł wzmocniła i otwarła, pokrzepiła serce.
Zmuszona uczyć się sama, ukradkowo, z tą chciwością, jaką budzą zakazane przedmioty, Steńka czytała bez wyboru, lecz wszystko zastosowując do życia i siebie.
Wszystkie te trudy, w których ją skąpało dzieciństwo, czyniły ją szczególniej łakomą na to, co się jej pięknem i szlachetnem wydawało.
Była to więc teraz istota dziwnie wyposażona do życia, exaltowana, za ideałami goniąca myślą, spragniona okazać się wyższą nad to, czem ją chciały mieć losy.
Nie wiedziała, ani jakiemi drogami iść będzie musiała, ani jaką walczyć bronią, ale chciała być czystą, mężną i raczej zostać męczennicą, niż się zwalać i dać poniżyć.
Miłość dla Wolskiego, pierwsza i żywa a gorąca, nie zajmowała ją jednak tyle, co grożące jej hrabiego zamiary — małżeństwo.
Miała mocne postanowienia powiedzenia mu otwarcie, że tylko ulegając rozkazom rodziców, wychodzi za niego, i że wolałaby pozostać ubogą a swobodną. Kwiryn z tego, co sobie o nim przypominała, wydawał się jej despotą i tyranem — chciała stać się godną męczeństwa, co ją czekało, znosić je mężnie, stale, z powagą i godnością.
Najdziwaczniejsze myśli i projekta na przyszłość snuły się jej po głowie, lecz wszystkie oparte były na tak wątłych podstawach, tak mało sama znała położenie swe, iż nic z góry obrachować nie mogła.
Kwiryna porównywała do różnych bohaterów książkowych, uosabiała go najnieprawdopodobniej, ale czuła, że to były widma, i rzeczywistość coś zupełnie nowego i niespodzianego przynieść mogła.
Ponieważ nie broniono jej widywać się z dawną przyjaciółką Esterą, od niej zasięgała wiadomości o hrabi Kwirynie, którego Boruch znał i przenikał doskonale; wszystko to jednak, co od niej słyszała, było niedostatecznem przygotowaniem do walki ze skąpcem i brutalem, w pożyciu codziennem.
Dlaczego się z nią chciał żenić, tego nie pojmowała. Niewieścia słabość tłómaczyła to pięknością. Steńka poruszała ramionami.
Dla rodziców, dla sióstr gotowa była stać się ofiarą; do zgonu sercem postanowiwszy zostać wierną Wolskiemu, lecz chciała razem okazać despocie, że nie bezmyślną i bezsilną w niej znalazł istotę. Im z niższych wyszła sfer i upodlenia, tem się wyższą teraz okazać pragnęła. Była dumną z tego, co sobie była winna.
— Pokażę mu, że znam godność niewiasty i pojmuję obowiązki jej względem siebie — i tych, z któremi los ją związał.
Do marzeń Steńki należały i — dobroczynne starania około ludu; a nawet podniesienie, uszlachetnienie Kwiryna. Gotowa była cierpieć, lecz zdobyć tem coś przecie.
Zbroiła się zawczasu w cierpliwość, w stoicyzm, w pewną dumę, któraby się z wyżyn ściągnąć nie dała nikomu. Tak, niestety! heroiną być chciała biedna Steńka!
Między tem dziewczęciem zalhukanem, przestraszonem, biednem, nieświadomem niczego, jakie tu Pakulska przywiozła przed dwóma laty, a panną Faustyną Sumakówną, która powracać z nią miała — różnica była tak niezmiernie wielka, że prawie nową i nieznaną zupełnie odwieźć miała do Skomorowa.
Estera, w ostatnich czasach coraz żywiej zajmując się Steńką, niegdyś protegowaną przez siebie, gdy w niej tak nadzwyczajną zmianę odkryła, była jej też wielką pomocą i pokrzepieniem.
Dawała jej rady, nie szczędziła skazówek, wymieniała ludzi znanych sobie w Wołchowiczach i okolicy, do których w ostateczności Steńka się zwrócić mogła.
— A będzie, uchowaj Boże, tak źle — mówiła jej — że już wytrzymać nie zdołasz, daj mnie znać przez ojca; gotowam sama przybiedz na ratunek.
Steńka, zwierzając się jej ze wszystkiego, nie kryła i przywiązania do młodego nauczyciela. Posłyszawszy o tem pani Landsberg, trochę się zmarszczyła. Nie powiedziała nic, lecz dobre mając serce, postarała się z nim poznać i otwarcie go spytała o to: jakie ma na przyszłość projekta i plany? Wolski, ze szczerością uczciwego człowieka, odmalował jej swe położenie. Nie miał nic, ani nawet znajomości, stosunków i poparcia; żył z niewielu zdobytych lekcyi, a główną podstawą utrzymania się dotąd, było to, co mu płaciła panna Adela.
Patrzył z odwagą, w przyszłość, którą chciał być winien własnej pracy, lecz tymczasem nie mógł zawiązywać losu Steńce, niemając najmniejszej nadziei, aby prędko się dobił znośniejszego położenia.
Estera zrobiła mu tylko tę uwagę, iż dziś nie należało Sumakówny łudzić niczem i sumienie nakazywało — czekać cierpliwie a poddać się losowi.
— Ma ona nietylko siebie na słabych barkach — odezwała się do niego — ale rodziców dwoje, do których wcale nie jest podobna, bo to są ludzie zepsuci; ma i dwie siostry, które uratować powinna. Jeżeli hrabiego zniechęci, wszystek ten ciężar spadnie na pana, a że Sumakowie starzy nie są lekkiem brzemieniem, o tem ja wiem najlepiej.
Wolski odszedł smutny, ale zrezygnowany; Steńki nie pilnowano teraz tak ściśle i wyprosiwszy się do Estery, mogła z nim widzieć się podrodze.
Oboje oni znali dobrze nieporatowane położenie własne. Żadnej napozór nie mieli nadziei, a jednak z tą głęboką wiarą młodości, która życia bez godziny szczęścia na ziemi pojąć nie może — mówili sobie: kochać się i czekać.
I on i ona kochali się miłością gorącą, ale cierpliwą, czystą i piękną. Faustyna ze strachem liczyła teraz dni, godziny pobytu w Warszawie; każda wrzawa w kurytarzu przerażała ją przybyciem hrabiego lub Pakulskiej, gdyż nie była pewną, kto przybędzie po nią.
Panna Adela wyglądała z równą niecierpliwością pozbycia się uczennicy, jak ona teraz przedłużenia pobytu, stosunkowo szczęśliwego w Warszawie, utrzymywała, że hrabia sam musi przybyć dla zabrania wychowanicy i dla — ostatecznego obrachunku.
Prawdę rzekłszy, szło tu głównie o ten rachunek, na którym p. Adela spodziewała się wszystkie swe straty odzyskać i nim opłacić co doznała z powodu znienawidzonej, zepsutej, upartej Sumakówny.
Bądźcobądź był to hrabia, ogłoszono go niezmiernie bogatym, niepododobieństwem było, ażeby się nie dał przez punkt honoru — wyzyskać.
Rachunki były przygotowane i wykazywały znaczną summę wydatków nadzwyczajnych, nieprzewidzianych, a choć kontrakt zawarty dobitnie określał, że hrabia osobno nic płacić nie miał — pochlebiała sobie p. Adela, że jej wymową zostanie zwyciężony.
Hr. Kwiryn obrachował się odrazu tak ściśle z czasem, że Pakulska przybyła na parę dni przed terminem, ostatnią umową (ponowioną) oznaczonym.
Zjawienie się jej w saloniku z dwoma globusami, o którem Steńka nie wiedziała i wcale się go nie spodziewała jeszcze dnia tego, na zgryzionej i chorej p. Adeli zrobiło wrażenie najprzykrzejsze. Przybycie jej, zamiast hrabiego, było pierwszą omyłką w rachunku. Przyjęła ją z dosyć kwaśnym uśmieszkiem, wyrażając tylko podziwienie, że hrabia sam się pofatygować nie chciał.
Pakulska go tłómaczyla poprostu zajęciami gospodarskiemi.
— Państwo w mieście nie wiecie, co to na wsi razwraz jest do czynienia — rzekła — a jaśnie wielmożny graf nasz na nikogo się nie zwykł spuszczać i sam wszystkiego pilnuje.
Pakulska oświadczyła zarazem, bez żadnej ogródki, z prostotą kobiety nienawykłej do pięknych słówek i omówień, że gotową była choćby nazajutrz zabrać pannę, bo w Warszawie długo siedzieć, dla zbytnich kłopotów, nie mogła.
Tak tedy, od słowa do słowa, przyszło wkrótce ad medias res, do rachunków. Panna Adela w długiej mowie naprzód starała się je usprawiedliwić i zapewnić, że ani części tych wydatków nie zapisywała, których Faustyna była przyczyną. Choroba sama niezmiernie wiele kosztowała.
— A przytem — dodała kwaśno — dobrze, ażebyś to pani wiedziała zawczasu, między nami mówiąc, jeszcze mi się nie zdarzyło wśród tylu wychowanie, jakie miałam, spotkać z naturą tak krnąbrną, skrytą, upartą i niedającą się nałamać.
Pakulska potrząsała — myśląc:
— A to mi piękna rzecz! Trafi kosa na kamień: dopiero to będzie pożycie!
Rachunek wyłożony został na stół. Pakulska spójrzała i oświadczyła bardzo zimno, że hrabia ani złamanego szeląga nie dał jej więcej nad to, co według umowy należało.
Uniosła się w pierwszej chwili p. Adela tak mocno, iż krzyknęła, że nie wyda panny.
Pakulska pozostała zimną i niewzruszoną. Starała się tylko wytłómaczyć, że ona rozstrzygać nie mogła, że gotową jest wziąć rachunek dla przedstawienia hrabiemu, ale płacić go nie miała czem.
Na poparcie słów swoich dobyła zaraz z worka, przygotowaną summę, w znanych już p. Adeli z wypłat poprzedzających rulonach dwuzłotówek i złotówek i t. p., i złożyła ją na stoliku, dopominając się o pokwitowanie.
Trudno jest odmalować, z jaką goryczą, gniewem, niecierpliwością, po namysłach i wahaniu się po wyrzekaniach na niewdzięczność ludzką, na skąpstwo magnatów, — wkońcu p. Adela zdecydowała się pieniądze przyjąć i kwit podpisać, zapowiadając, że jeżeli rachunek nie będzie opłacony, ona hrabiego po gazetach ogłosi i okrzyczy na świat cały.
Pakulska nie zrozumiała nawet, w czemby to hrabiemu na Polesiu do jego interessów i gospodarstwa szkodzie mogło.
Mówić nie potrzebujemy, że wypadek ten spotęgował jeszcze nienawiść p. Adeli dla uczennicy. Chciała się jej pozbyć conajrychlej i natychmiast pobiegła brutalnie, dając znać, że po nią przyjechano.
— A, hrabia znalazł się ze mną — dodała rozgorączkowana — tak że żaden żyd nie postąpiłby gorzej! Śliczny mi hrabia! Pięknego waćpanna masz opiekuna! Kutwa stary, obrzydły! Nie zazdroszczę jej losu, ale Pan Bóg wie, co komu przeznacza.
Blada, drżąca, Steńka wyjść musiała do Pakulskiej, lecz w progu już wróciło jej męztwo, otrząsnęła się ze strachu i wolnym, spokojnym krokiem weszła do saloniku.
Zdumiona Pakulska, która jej dawno nie widziała, zobaczywszy tę piękną, poważną, z taką godnością wchodzącą panienkę, oczom swym prawie z początku wierzyć nie chciała, ażeby to taż sama Steńka być miała.
Powierzchownie nawet zmieniła się Sumakówna, na korzyść swoję i, choć siedmnastoletnia, wyglądała daleko dojrzalszą. Pakulska uczuła się wobec niej zmieszaną, upokorzoną jakoś, jakby już miała przed sobą panią hrabinę.
Przywitanie było chłodne. Pakulska zapytała: czy nazajutrz może ją zabrać, aby pojutrze wyjechały?
Steńka odpowiedziała, że jest gotową.
Panna Adela, świadek niemy, uznała tylko właściwem powtórzyć jeszcze, podsuwając zostawiony na stole rachunek dla hrabiego — że nieodzownie domagać się będzie zapłacenia go, choćby się przyszło processować.
Skłopotana Pakulska, parę słów zaledwie zamieniwszy z Faustyną, co najprędzej się wybierała, powtarzając, że nazajutrz po pannę przyjedzie.
Wszystko to dla Steńki było mniejwięcej przewidzianem; ucieszyła się nawet, spostrzegłszy Pakulską samę, bo to odraczało walkę i spotkanie z hrabią, którego się obawiała. Pamiętała grubiaństwo jego dawne i ten całus pierwszy, który takiego płaczu był przyczyną.
Podróż — na dni kilka przynajmniej czyniła ją swobodną; mogła się w duchu i myślach przygotować do tego spotkania, które ją tam czekało.
Panna Adela, pałająca najstraszniejszym gniewem przeciwko hrabiemu, któremu dawała przerażające przezwiska, raz zmuszona do przyjęcia pieniędzy i pokwitowania, czuła się już wolną od wszelkich względem Steńki obowiązków. Nie chciała z nią mieć do czynienia.
— Niech się sobie pakuje, jedzie, robi co chce, abym się prędzej pozbyła jej z domu. Nie mogę sobie tego darować, żem ją naówczas w złą godzinę przyjęła. Przypłaciłam to zdrowiem.
Koleżanki Faustyny, z któremi, oprócz Müllerówny, była w bardzo przyjacielskich stosunkach, przy których szczególniej w infirmeryi, gdy jedna z nich zachorowała, spełniała ochotnie obowiązki Siostry Miłosierdzia — zaczęły przybiegać do pokoiku, w którym już się rozpoczęły, z rozkazu p. Adeli, przygotowania do podróży. Służąca wydobywała stary tłómok, z którym przed laty dwóma przyjechała.
Niewiele więcej miała i teraz rzeczy, bo surowa i niechętna p. Adela pozabierała jej wszystko, do czegokolwiek jaką pretensyą mieć mogła. Trochę książek darowanych jej przez Esterę, Szlomińską, nauczycieli — stanowiło cały, najdroższy skarb, jaki ztąd wywoziła.
Wieczór upłynął na szeptach z towarzyszkami, które pojąć nie mogły, jak ona, z więzienia tego wychodząc na swobodę, mogła być tak smutną.
A! smutną była jak noc, i łzy się jej kręciły w oczach, na myśl o tem, co ją czekało... tam! Oprócz przywiązania do Wolskiego, które wyjazd ten czyniło jakby rozstaniem okrutnem na wieki, oprócz tyranii hrabiego — przypomnienie rodziców twarz jej krwią i sromem oblewało.
Mogła-ż być boleść większa nad tę, jaką rodziło przypomnienie strasznego upadku matki i ojca? Nie wiedziała wcale, co się stało z młodszemi siostrami. Steńka w sercu swojem dawno postanowiła wszystko poświęcić dla podźwignięcia ojca, matki i rodzeństwa — lecz jak tego mogła dokonać?
Obraz Sumakowej szczególniej, niemal zawsze napiłej, z chorobliwą czkawką i ohydnemi przekleństwy na ustach — przejmował ją boleścią i zgrozą. Myśląc o niej, zalewała się łzami. Dwie siostry dorastające — co się z niemi stało? nie wiedziała wcale i dotąd nawet się jej dowiadywać nie było wolno.
Nazajutrz Pakulska, rada jaknajprędzej pozbyć się p. Adeli i jej wymagań, przyjechała rano po Sumakównę, którą zastała skromnie ubraną, gotową, bladą z nabrzękłemi oczyma, ale piękną i tak spokojną majestatycznie, jakby szła po pewne nad losem zwycięztwo.
Cała pensya, stara Grońska, kilku nauczycieli, nie wyjmując Wolskiego, który stawił się także, wszyscy wyszli żegnać odjeżdżającą, oprócz jednej p. Adeli. Ta, zimno i szorstko rozstawszy się z Pakulską, zaledwie uczennicy skłoniła głową i zamknęła się w pokoju.
Przybycie Wolskiego na pożegnanie do najwyższego stopnia zazdrością spotęgowało niechęć jej, nienawiść dla Faustyny.
Zaledwie dawszy się pannom pożegnać, ukazała się we drzwiach, groźnym głosem powołując je: Na miejsca! do klass! dosyć tych czułości!
Przez całą drogę do Hotelu Saskiego, w którym Pakulska skromny pokoik o dwóch łóżkach zajęła, nie mówiły z sobą ani słowa. Ekonomowa, ukradkiem przypatrując się pięknej pannie, która mimo ubogiego ubrania wyglądała tak jakoś arystokratycznie, usiłowała ją odgadnąć. Za podstawę do tego badania posłużyły jej dane wczorajsze panny Adeli, która Faustynę odmalowała jako krnąbrną, upartą i nieposłuszną. Milcząc, przybyły do pokoiku, w którym Steńka, padłszy na krzesło, oparta o stół, długi czas w myślach zatopiona siedziała.
Pakulskiej trochę strach, a może i żal jej było. Kazała podać skromny obiad, rozpytawszy się wprzódy o cenę. Zwolna zawiązała się półsłówkami rozmowa.
Pozostawało jeszcze dosyć czasu, by Sumakówna pożegnać się mogła po południu z Esterą. Chciała na to uzyskać pozwolenie Pakulskiej i wziąć ją z sobą.
— Pani musi wiedzieć — odezwała się do ekonomowej, że córka Borucha Warszawskiego z Wołchowicz — wyszła tu za bogatego kupca i mieszka w Warszawie.
— Cóś słyszałam — odpowiedziała Pakulska — albo co?
— Ja z nią byłam dawniej dobrze i teraz ona o mnie nie zapomniała — rzekła Steńka. Bardzobym chciała ją pożegnać. Mogłybyśmy pójść lub pojechać.
Trochę się dziwną ta przyjaźń wydała Pakulskiej, bo choć wszyscy na Polesiu bardzo pokornie służyli wszechmocnemu Boruchowi — zawsze, jakoś... poufałości z jego rodziną Pakulska, mająca się za cóś lepszego, nie przypuszczała. Byłaby może robiła trudności jakie, gdyby nie to, że z pozostałych kilkuset złotych, które się jej ocalić udało na rachunku z panną Adelą, bardzo pragnęła porobić sprawuneczki i gotową była wejść w jakiś układ ze Steńką, ażeby mieć ją za wspólniczkę w tej małej grabieży.
Wyjąknęła więc, bełkocząc trochę, że to się właśnie bardzo składa, bo ona sobie musi cóś kupić, a nie zna sklepów i gdzie czego szukać; że możeby i panienka czego bardzo pilno potrzebowała — to, choć hrabia nie dał na nic, ale ona gotową była tak to urządzić.
Steńka przerwała jej tem, że nic nie żąda — ale w sprawunkach dopomódz może, byle razem zaszły do Estery.
Nastąpiła zgoda, choć Pakulskiej podejrzanem się to wydało, iż Steńka dla siebie nic mieć nie chciała. Z krótkiej rozmowy ekonomowa, która się spodziewała, jadąc, mieć wielką przewagę nad Sumakówną, przekonała się, że w istocie nie łatwo z nią będzie. Czuła już wielką jej wyższość nad sobą.
Nim wyszły na miasto, przy obiedzie jeszcze, z nieśmiałością, wzdychając Faustyna, odważyła się zapytać ekonomową o rodziców swych, o siostry: co się z niemi działo?
Pakulska poczęła od dwuznacznego poruszania głową. Była ona teraz w stosunkach niezgorszych z Sumakami, protegowała ich nawet — ale prawdy ukryć trudno było.
— A cóż? żyją jak żyli na leśniczówce — rzekła wahając się. — Ni gorzej im, ni lepiej, jak było. Sama ciągle niedomaga, a pan Dyonizy rzadko w domu siaduje, jak to i dawniej bywało. Rozkoszy wielkich nie mają tam w tym lesie, a z głodu też teraz nie mrą.
Nie było mowy o siostrach, a milczenie to znaczące odejmowało odwagę Steńce spytania o nie.
Pakulska po chwili poczęła zwolna:
— Domkę matka pędzała, pędzała, aż jej z domu z pisarzem prowentowym do Dąbrowicy uciekła.
Steńka krzyknęła.
— Ale się z nią ożenił — dodała. Teraz najmłodsza w domu gospodaruje, no, i niczego dziewczyna, tylko, że się z matką kłóci, ząb za ząb — ale czasem... słowo daję — inaczej nie można...
Faustyna więcej nie pytała.
Wolski wcześnie zapewne musiał się dowiedzieć, w którym hotelu stała Pakulska; spodziewał się może wyjścia ich na miasto, gdyż zaledwie kroków kilka zrobiły ulicą, zaszedł im drogę.
Pakulska, szczędząc grosza, dorożki wziąć nie chciała. Steńka jej nie żądała; professor, pozdrowiwszy grzecznie panią ekonomową, która z towarzystwa tak przyzwoicie wyglądającego młodzieńca była dosyć rada — choć pomyślała sobie, iż nie dla niej się do nich przyłączył — począł razem iść z niemi.
Biedna Steńka zdradziłaby się rumieńcem, gdyby Pakulska spojrzała była na nią. Rozpoczęto od sklepów i sprawunków. Wolski nie miał siły rozstać się z Faustyną, wiedział, że natrętnym się jej wyda może; ale to było ostatnie spotkanie... któż wie, czy nie w życiu całem!!
Dowiedziawszy się, że idą potem do p. Landsberg, tu już nie śmiał im towarzyszyć. Szepnął Steńce, że poczeka i do hotelu je odprowadzi.
Pakulska, słysząc o tem, że Boruchówna wyszła za kupca; wyobrażała sobie, że ją odwiedzą w jakimś sklepie lub w niepokaźnym domu.
Kamienica o marmurowych wschodach, z wielką elegancyą urządzone mieszkanie na pierwszem piętrze — wprawiły ją w osłupienie.
Nie pojmowała tego, a gdy piękna Ester, wykwintnie ubrana, śmiała, wesoła, wyszła na spotkanie Sumakówny, ekonomowa w salonie pełnym cudownych fraszek, axamitów i złoceń, zaledwie usiąść się odważyła.
Przechodziło to wszelkie jej pojęcie o składzie tego bożego świata i jego hierarchicznym ustroju.
Zdawało się snem, że się w domu tak wspaniałym, z książęcym zbytkiem urządzonym znajdowała, a gdy podano kawę na srebrze, którą przyniósł służący w liberyi, Pakulska zaledwie ją przełknąć mogła.
— Skończenie świata! słowo daję! — powtarzała sobie w duchu.
Gospodyni, dawszy album z fotografiami Pakulskiej, dla zabawy z którym ona nie wiedziała co robić, bo tymczasem salon, sprzęty i Esterę oczyma pożerała, poszła na stronę rozmówić się ze Steńką.
Spodziewała się przyjaciółkę swą dawną widzieć w chwili życia tak stanowczej, daleko bardziej wzruszoną i nieszczęśliwszą. Zdziwiła się jej męztwu, ale się ono podobało energicznej Esterze.
Powtórzyła Sumakównie, że może na nią i jej pomoc rachować i prosi, aby się o nią w potrzebie zgłosiła.
— Hrabia przysłał ci co pieniędzy? — zapytała po chwili.
— Ani grosza — odparła obojętnie Steńka — ale na cóż mi one mogą być potrzebne? Adelę opłacono, ale rachunku, jaki podała, hrabia, niewidząc go nawet, nie przyjął. Moja towarzyszka podróży, sądząc z tego, com od niej słyszała, bardzo skąpo wyposażona i rachuje się z każdym groszem.
— Ale jakże może być — przerwała Estera — żebyś ty bez złamanego szeląga jechała i miała tak zupełnie pozostać na łasce? To niepodobieństwo! Chcesz, czy nie chcesz, ja ci narzucę choć paręset złotych, abyś miała własne. Oddasz mi je kiedyś.
Broniła się żywo z przyjęciem ich Faustyna, ale praktyczniejsza od niej Estera, obstała przy swojej propozycyi, poszła do biurka i gwałtem wcisnęła jej pieniądze.
Pakulska tak była zatopioną w rozpatrywaniu się, tak osłupiała tym zbytkiem, którego w życiu nie oglądała, iż na nic więcej zważać nie mogła.
Steńka przyznała się przed nią, że Wolskiego spotkała w ulicy, że oczekiwał na nią, aby odprowadzić ją do hotelu.
— Powiedzże mu — dodała Estera — aby się dowiadywał do mnie. Mam na myśli odebrać go p. Adeli, i przez mojego męża lekcye nastręczyć, może stałą jaką posadę.
Rozstały się w końcu przyjaciółki. Pakulska złożyła ostrożnie album, w perłową macicę oprawny, na stoliku i wyszła razem z Faustyną, tak jeszcze upojona tem, co tu widziała, że dopiero w bramie, potrafiła całą swą admiracyą i podziw wyrazić, w kilku poplątanych słowach:
— Jak mi Bóg miły, myślałam — zawołała — żeśmy weszły do pałacu! Ot to panie splendor! Ale jakże to może być? Słowo daję! Ludzie wierzyć nie zechcą, gdy będę opowiadała.
Wolski, który się zaraz do nich przyłączył, chcąc przedłużyć ostatnie chwile, Pakulską zaprosił do cukierni na czokoladę.
— Po co ten expens! — zamruczała, ale przyjęła zaproszenie.
Tu nowy podziw pani ekonomowej, tak ją zajął, że Faustyna dosyć swobodnie mówić mogła z p. Karolem. Chwile te szczęścia były policzone.
Tymczasem złożyło się tak, że jeden czy dwa sprawunki Pakulskiej dnia tego nie mogły być gotowe. Należało choćby do następnego dnia poczekać, a w Warszawie tyle konie kosztują! Uspokoiła Steńka jej sumienie i jeszcze dzień jeden z groźnej tej przyszłości ukraść się dało.
Wolski obiecywał znaleźć się jutro, jak tylko lekcye odbędzie.
Wieczorem, gdy same zostały, ośmielona ekonomowa, którą Steńki łagodność i smutek spokojny ujęły, zaczęła się szczerzej rozgadywać.
— Już to prawda — odezwała się, że pannę los taki spotyka, dycht jakby wielka na loteryi wygrana. Pójść za takiego pana, a i grafa z wielkiej familii, trzy klucze, bogacz, że strach pomyśleć, co on ma i co u niego pieniędzy być musi. Ale ja pannie powiem, bo ja jego najlepiej znam, od lat tylu: takiego człowieka drugiego chyba niéma na świecie. Przy tych skarbach żyje jak parobek, je z parobkami, koszule zgrzebne nosi.
Ze swojego tego grafowstwa czasem się śmieje sam — słowo daję, i powiada: u mnie dukat to graf i bylebym go w kieszeni miał, nie dbam o tytuł.
Steńka jej nie przerywała, słuchając bardzo ciekawie.
— W tem niéma już żadnego sekretu — mówiła dalej — że on się z panną ożeni. Antek, ten jego zausznik, co wszystko wie, powiada, że już jakoby wikaremu dał na zapowiedzi. Ja sama na oczy widziałam, izby wyporządzone już.
Ekonomowa splunęła, ramionami poruszając.
— Panie Boże odpuść — o tych izbach niéma co mówić, bo tyle, że wybielone, a meble ze strychu taki łom i graty, że wstyd patrzeć. Ale on tego nie rozumie.
— Ja też nie potrzebuję ani elegancyi, ani zbytków — sucho odparła Steńka. — Wszystko mi jedno. Rodzice i tego nie mają.
— Nie, ale-bo trzeba wszystko sądzić po sprawiedliwości — dodała ekonomowa, coraz się stając szczerszą. — Gdzie to kto widział, aby pannie nawet wyprawy nie sprawić! Żeby choć sztuki nie kupić, sukni do ślubu!
Jemu gadaj nie gadaj. Panna myśli, że ja go nie reflektowałam? Słowo daję! ale on, jak pień, tego nie rozumie.
Steńka słuchała zadumana; wszystko to mało ją obchodziło.
Pakulska stanęła przed nią.
— Jak panienka będziesz, z przeproszeniem, rozum mieć, powoli wszystko się to odmienić może.
Przywiąże się stary i — łapki położy. Ale trzeba wiedzieć, jak go spętać.
— A! pani moja! — przerwała Steńka ze łzami w głosie — wierzaj mi, nie myślę i nie chcę panować nad nim.
Poddaję się losowi mojemu — będę cierpiała.
— Filut dziewczyna! — pomyślała ekonomowa w duchu. Ta z pensyi miała racyą — chytra!
— My, jak Pan Bóg da dojechać do Skomorowa — poczęła dalej — wprost zajedziemy do dworu i ja tam przy pannie aż do ślubu mam pozostać. Ślub pewnie długo nie zabawi, kiedy na zapowiedzi dał. Sam mi mówił, że do ślubu stroić się nie będzie i pannie też nie da się przybierać. Wesela żadnego. Gdzie to kto co podobnego słyszał?
Steńkę to ani dziwiło ni oburzało, uważała to za właściwe, że smutny jej ślub miał niezawodnie odbyć się w ten sposób.
Plotła jeszcze długo Pakulska, a że do herbaty sobie kropelkę rumu przynieść kazała, którego zapach bolesnem przypomnieniem matki raził Steńkę, język się jej potem rozwiązał zupełnie. Zdradziła wielką tajemnicę, a Sumakówna poraz pierwszy dozwoliła jaśniej sobie wytłómaczyć pobudki dla niej dotąd niezrozumiałego małżeństwa, którego padała ofiarą.
— Antek stary, który wszystko wie, bo on i podedrzwiami podsłuchuje — poczęła cicho Pakulska — więc ten powiada i przysięga się na to, że on nie z innego powodu żeni się z panną, tylko na złość swojej familii.
Bo to trzeba wiedzieć, co prawda, że oni jego, będąc młodym, zbyli tym Skomorowem, a naówczas Skomorów nie wart był i połowy tego, co dziś. Dopiero, jak zobaczyli, że on harując, pracując dorobił się takiej fortuny, oni do niego w koperczaki, ale — zapóźno. Więc co to gadać, prosta rzecz — chce swoję familią mieć, aby im feniga nie zostawić.
— Mój Boże! — zawołała Sumakówna — ależ mógł sobie znaleźć inną, równą rodem, hrabiankę.
— Pewnie — odparła Pakulska — ale on zumysłu nie chciał, na złość im. — Oto wam grafy — wezmę, z przeproszeniem panny — prostą dziewczynę. — I jak powiedział tak robi, bo on, jak co powie, żeby pioruny biły, nie ustąpi.
Steńka słuchała z coraz większą uwagą. Zwierzania się Pakulskiej otwierały jej oczy, lecz jak strasznie w nich malował się ten człowiek żelaznej woli, mściwy i uparty! Jak nieubłaganą dla niej obiecywała się niewola w tem jarzmie!
Raz puściwszy wodze wielomówności swej, do której była skłonną, Pakulska z własnego życia i doświadczenia zaczęła przywodzić rozmaite rysy z charakteru hrabiego. Nie zważała na to, że biedną ofiarę przestraszyć mogła niemi; zdało się jej, że znając lepiej człowieka, łatwiej radzić z nim sobie potrafi.
— Niech panna sobie naprzód we dworze tego starego Antka pozyszcze — dokończyła — bo ten u niego jedno oko w głowie. Dostaje się i jemu, a no, czego przez Antka zrobić nie można, to już przez nikogo.
Pokładły się spać późno, Pakulska zasnęła, Faustyna oczów nie zmrużyła prawie. Wszystko to, o czem się nagle dowiedziała, obrazy te ciemne, które jej z nielitościwą prawdomównością malowała ekonomowa, składały się na straszne marzenia przyszłości.
Płakała. Uciec? dokąd? a ucieczką rodzicom zgotować los najstraszniejszy i zgubę. Do tych rodziców, mimo sromu, jakim ją wspomnienie ich przejmowało, była jednak przywiązaną. Któż wie? może matkę przytulie, ratować, osłodzić jej życie mogła? Siostrom pomódz, ojca uprosić.
Łzy zrosiły poduszkę.
Pakulska, wyspawszy się, wedle ekonomskiego zwyczaju, przededniem już wstała, właśnie gdy Steńka, znużona płaczem, drzemać zaczynała.
Wczorajsze sprawunki, różne w mieście widziane rzeczy, kusiły ją. Około jedenastej godziny wyszły znowu na miasto, ale z Wolskim się nie spotkały. Były to godziny lekcyi.
Ciekawa, niezmordowana pani ekonomowa, dość długo ciągała za sobą Sumakównę, od sklepu do sklepu, aż nareszcie goniącego za niemi Wolskiego znalazły.
Ekonomowa w tej grzeczności młodego professora, nic zdrożnego nie widziała. W tym względzie była aż nadto pobłażającą; zwłaszcza, że Wolski, doprowadziwszy je do drzwi hotelu, ani się wnijść napierał, ani ośmielił pójść dalej.
— Przystojny bardzo mężczyzna i musi być edukowany — odezwała się do zamyślonej Steńki. Rozumie się, że on w pannie zakochany, ale o tem hrabia wiedzieć nie powinien!
Poczęła się śmiać; zarumieniona Steńka zaprotestowała.
— Wierz mi pani — rzekła z dumą, — że niczyich oczów się nie lękam, bom w sumieniu czysta. Człowiek ten, gdy mnie na pensyi prześladowano, pomagał mi do nauki; wdzięczność mu jestem winna. Przywiązał się do mnie i ja do niego, ale — niéma więcej nic nad to, coś pani widziała.
Uśmiechnęła się ekonomowa niedowierzająco i palec położyła na ustach.
— Ja to tylko powiem panience — dodała — że choćby co i było, ja nie jestem z tych kobiet, które latają z językiem. Człowiek ma serce — trudna rzecz — nie kamień! Wcale przystojny, dorzeczy i taki manierny, jakby, nie professorem był, ale naprawdę paniczem.
Mnie się on bardzo podobał.
Steńka milczała posępna, niechcąc przedłużać rozmowy w tym przedmiocie.
Nazajutrz rano, do dnia tłómoki znoszono do bryczki; nieodwołalnie już jechać musiały, jak powiadała Pakulska, aby ich konie nie zjadły. Przyśpieszał jeszcze wyjazd mały wypadek, który ekonomową nadzwyczajnie poruszył i przestraszył. W nocy ściągnięto z jednego konia starą derę — niewiele wartą; ale w Skomorowie najmniejsza strata przybierała rozmiary ogromne. Woźnica, chłopiec, ekonomowa niezawodnie-by byli pociągnięci do odpowiedzialności, a strata się utaić nie mogła.
Służba składała jeden na drugiego winę za niedozór. W hotelu zarządzono śledztwo, zaniepokojono gospodarza, portyera, służbę, ludzi podróżnych, szukano pod żłobami, po kątach, wszędzie — ale nieszczęśliwa dera, której wartość nie przechodziła dwu złotych, nigdzie się nie znalazła.
Pakulska była tego przekonania, że nieochybne cięgi obu tych czekały, którzy straż nad końmi, uprzężą i bryką powierzoną mieli.
— Musieli się gdzieś zapić! Ażeby był kto fartuch od bryki oderznął, dopiero-by historya z tego wyszła! Jeszcze Bogu dziękować, że się na tej derze skończyło.




Po długiej, przeciągłej podróży, w czasie której raz koło w starej bryce się rozsypało, dyszel się złamał, koń zakulał — co wszystko było przyczyną opóźnienia, na które Steńka się nie uskarżała — ukazały się naostatek Wołchowicze. Wieżyczka kościołka, stare wierzby, grobla, młyn wodny — a oto i ulica wiodąca do rynku.

Wszystkich, począwszy od woźnicy do Pakulskiej, widok ten wzruszył, lecz nie nazbyt przyjemnie. Był to powrót pod jarzmo powszednie, po użyciu trochy swobody — a z nim zapowiadały się tłómaczenia z pieniędzy, wydatków, skradzionej dery i wszystkich czynności, przed nieubłaganym sędzią.
W milczeniu konie zmęczone szły opieszale ulicą ku rynkowi i domowi Borucha, przed którym, choćby dla wytchnienia, zatrzymać się było potrzeba.
Pod ołowianem niebem rysowały się brudne domowstwa, tak niegdyś Steńce znajome a dziś żywo przypominające te męczeńskie lata, które tu, biegając po rum i cukier, wypędzana łajaniem i witana przekleństwami matki, spędziła.
Teraz, miało być inaczej, ale czy lepiej?
Pakulska, uciekając się pod niebios opiekę, na wspomnienie hrabiego odmawiała machinalnie zdrowaśki.
W miasteczku było dziwnie pusto; koza i krowa błąkały się melancholicznie po rynku.
Znajomy żydek żebrak, garbaty Juchimek, szedł o kiju powoli od domu do domu.
Nareszcie konie się same instynktowo zatrzymały przed Boruchem. I tu nie było nikogo, nie wyszedł ani gospodarz, ani myszures, a z izby szynkownej słychać tylko było głosy podniesione dwóch mieszczan.
Pakulska chciała wysiąść, ot tak, żeby się rozpytać: czy temi czasy, mąż jej, albo kto ze Skomorowa nie przejeżdżał? Steńka od Estery wiozła pozdrowienie i list do p. Warszawskiego. Obie więc skierowały się ku gościnnej izbie, w chwili gdy stary Boruch, który już był brykę zobaczył, wychodził się dowiedzieć: kogo przywiozła?
Zdumiał się i cofnął, niepoznawszy Steńki odrazu, ale wnet się jej domyślając po Pakulskiej.
— Przywożę panu list i ukłon od córki — odezwała się łagodnie Steńka. — Poznałeś mnie.
— Dopiero teraz! bo panna tak wyrosła....i.... no — odmieniła się — rzekł stary, w nią się wpatrując, z dziwnem jakiemś politowaniem.
Pakulska tymczasem, niemogąc wytrzymać dłużej, wtrąciła:
— Ze Skomorowa nie było nikogo?
— Jak, nie było? wczoraj! no — i mało nie co dzień kto przyjeżdża — począł poważnie Boruch.
Mało nie codzień! Słowa te uderzyły Pakulską; nie zrozumiała, co one mogły oznaczać, bo trybem powszednim nigdy tak częstych stosunków z Wołchowiczami nie było.
Warszawski, list córki obracając w ręku, patrzał i namyślać się zdawał.
Zwrócił się do Pakulskiej.
— Jejmość nie wiesz nic? — rzekł cicho.
— O, Boże wszechmogący! — zawołała Pakulska, blednąc, a cóż ja mam wiedzieć?
Pan Warszawski pogładził brodę, namyślał się długo, niemiło mu było stać się zwiastunem złej wieści, ale nie można jej było utaić przed niemi.
— Pana grafa nieszczęście spotkało! — rzekł, ociągając się.
Pakulska załamała ręce, a i Steńka, niewiedząc sama czemu, pobladła strwożona.
— Konie go poniosły w lesie — mówił Boruch — wypadł tak nieszczęśliwie z bryki, że nogę i rękę ma złamaną. Doktor Sochor teraz więcej tam siedzi, niż w domu.
Krzyk ekonomowej przeraźliwy towarzyszył tej wiadomości. Steńka słuchała z twarzą marmurową, nieokazując żadnego wzruszenia, chociaż doznała go — bo ten nieprzewidziany wypadek jej niewolę odraczał.
Boruch poruszył ramionami, usiłował pocieszać, zaprosił siedzieć, ale Pakulska koniecznie się czegoś więcej dowiedzieć chciała.
— Doktor Sochor jest tu czy tam? — poczęła badać.
— Dziś odpoczywa i cyrulik tylko hrabiego pilnuje — rzekł Boruch.
Pakulska, która wiedziała, gdzie mieszkał doktor — zwróciła nagle:
— Niech panna Faustyna tu posiedzi, a ja duchem zbiegnę do doktora i dowiem się co tam się dzieje.
Miłosierny Boże, co nas czeka!
Ze spuszczoną głową, Steńka siedziała na ławce, milcząca. Boruch dobywał okularów, aby list córki przeczytać; Pakulska, jakby pchnięta jakąś siłą cudowną, po błocie pobiegła do doktora.
Doktor Sochor, którego konsyliarzem lub niekiedy majorem zwano, z powodu stopnia, jaki w wojsku dawniej zajmował, był człowiekiem niemłodym, czynnym, energicznym, a tak obytym ze wszystkiem, co może spotkać ludzi, iż ani śmierć, ani choroba, apetytu mu i snu nie odejmowały. Jadł i pił znakomicie. Bezżenny, lubiący wygody, ale dla pacyentów swych wylany, przy despotyzmie, z jakim obchodził się z nimi, w gruncie był dobrym człowiekiem.
Co do zasad, godził się z x. wikarym. Panów nie lubił, w obejściu się był szorstki, a pod humor szyderski.
Powierzchowność nic niemówiąca, postawa baryłkowata, ubiór dosyć zaniedbany — nie uprzedzały na jego stronę.
Dworek, który w Wołchowiczach sobie kupił, urządzony był z komfortem wiejskim, zdradzającym kogoś, co życie ceni i lubi je.
Zaciszno tu było, wygodnie, czysto, lecz — bardzo parafiańsko. Smaku poczciwiec nie miał.
Pakulska wpadła do niego, nieopowiadając się, z rozpaczą na twarzy, i do stojącego z cygarem nad spóżnioną filiżaneczką czarnej kawy, podbiegła, ręce załamując.
— Konsyliarzu! dobrodzieju! a! dech mi zabija! Mówić nie mogę. Prawda to — te nieszczęścia! Jezu miłosierny! Ja jadę z panną, z Warszawy.
Sochor, słuchając tych wyrazów poplątanych, niezrozumiałych, śmiał się nieznacznie.
— Prawda to? że złamał nogę?
— I rękę — dodał spokojnie Sochor. — No, to cóż? albo to hrabiowie nie łamią rąk, nóg, ba i karków? Zdrów, silny — zrosną mu się kości — i po wszystkiem.
Wiem, że jejmość do Warszawy jeździła po pannę, ale — na co mu ona teraz? Żenić się nie będzie mógł tak rychło!
— Proszę konsyliarza, cierpi bardzo? — biedaczysko?
— Wnosząc z tego, jak łaje i przeklina — odparł doktor — musi go boleć dobrze — ale to zahartowany człek.
Ho! ho! gorzej nad wszystko, że mu się los sprzeciwił i szyki pomieszał. Mnie się zdaje, że to więcej go boli, niż noga i ręka!
Pakulska, stała, jęcząc.
— Jakże się to mogło przytrafić? — poczęła. — Chryste Jezu!
— Co waćpani chcesz? — przypadki po ludziach chodzą! — mówił doktor chłodno.
— Dawno pan tam był?
— Wczoraj!
— Nie mówił co o nas? — nieśmiało wtrąciła Pakulska.
— A jakże — rozśmiał się Sochor. Myślisz acani, że on dla choroby zmienił swoje obyczaje? Wyrachował, że powinnyście były powrócić i narzekał, że pewnie expens będzie wielki.
Zamyśliła się Pakulska. W zwykłem usposobieniu hr. Kwiryna rachunki z nim ciężkie były; cóż dopiero teraz, gdy leżał zły i podrażniony!
Ciarki po niej przeszły; rachowała w myśli, co zostało i jak się z wydatków wytłómaczyć.
— Żony, jak żony — dodał Sochor, po pokoju się przechadzając — nie bardzo mu teraz potrzeba — ale Siostra Miłosierdzia, Szarytka-by się zdała, bo ten stary Antek niezgraba, a felczera znieść pan graf nie może.
Słowa te przeszły niedosłyszane przez Pakulską, która myślała o sobie.
Doktor, więcej już nic do powiedzenia nie mając, popijał kawę, cygaro palił i dumał, chcąc się pozbyć Pakulskiej.
Ta stała, jak wkuta. Naostatek się opamiętała.
— Pan konsyliarz powiada, że będzie zdrów? — spytała.
— Nie, ja tego nie powiadam, — odparł Sochor grubiańsko. — Silny jest, może wytrzymać, ale się złości, krew się w nim burzy: nie potrafi się poskromić — może i gęgnąć.
A ja — dodał, obracając się do Pakulskiej — powiem asińdzce, że po nim, nie wiem, czy kto zapłacze. Nie kochał ludzi: oni też się w nim rozmiłować nie mogli.
Nie odpowiedziała na to nic Pakulska. Westchnęła, zabierając się do wyjścia.
— Ja tam najdalej jutro będę — dodał doktor. Pilnować go muszę, choć wiem, że potem z nim dobrze się zetrzeć trzeba będzie, nim zapłaci, ale ja też sobie krzywdy uczynić nie dam. Ma z czego płacić.
Skłoniła się Pakulska i powtórzywszy: — Nieszczęście! — powlokła się z powrotem do Borucha.
Wczasie jej niebytności zaszło tu coś niespodzianego, co Steńkę więcej dotknąć miało, niż wiadomość o chorobie tego opiekuna nieproszonego.
Siedziała jeszcze z głową zwieszoną w kątku, gdy zajechał ktoś biedką przed Borucha, konia na łaskę Bożą porzucił i zamaszysto wpadł do izby.
Zdaleka, już chód sam przeraził Steńkę — poznała — ojca.
Pan Dyonizy, odziany dosyć porządnie, wesoło podśpiewując, co dowodziło, iż nie naczczo przybywał, nie zdejmując czapki — wszedł do izby.
Poznał on konie ze Skomorowa, stojące u ganku, ale w głowie mając, wziął je za te, które po doktora posłano. Choroba hrabiego mnożyła nieład w jego majątku i lasach; korzystali z tego wszyscy, a p. Dyonizy nie próżnował. Dojeżdżał do Wołchowicz, potajemnie ofiarując sprzedaż, nietylko pni na łuczywo, których kontrola była trudną, ale i budulcu. Właśnie miał operacyą podobną zaofiarować Boruchowi.
Bytność ludzi ze Skoraorowa nie była mu na rękę — ale cofać się już nie chciał.
Boruch stał przy oknie, list wyczytując przez okulary, gdy Sumak wpadł, stuknąwszy drzwiami, obejrzał się po izbie i, w kątku zobaczywszy siedzącą kobietę — zmarszczył się.
Steńka na widok jego wstała, cała drżąca.
Światło od okien padło na twarz jej zbladłą. Dyonizy z początku nie był pewien, kogo ma przed sobą, ale żywo się zbliżył, gdy Faustyna z bijącem sercem przysunęła się do jego ręki.
— Jak Pana Boga kocham! Steńka! — krzyknął Sumak.
I stanął, drżąc, równie jak ona. Wlepił w nią oczy, od stóp do głów przyglądał się jej — zaniemiał.
— Steńka! — powtarzał głosem stłumionym. — A no — chodź, pokaż-że się, ty grafino moja! choć pono teraz z twojego hrabstwa nic nie będzie.
Faustyna spoglądała na ojca — widoczny stan upojenia upokarzał ją. Łzy się kręciły w oczach.
— Matka? — wyjękła cicho.
— Tak, jak było — odrzekł cynicznie stary. — Ciepłą wodę z rumem albo wódką popija, a jak jej nie ma, to śpi i leży. Domka — niedobra: uciekła; jeszcze łaska Boża, że się z nią pisarz ożenił, a na Marcysi teraz polega wszystko.
Pan graf daje nam tyle, żeby nie umrzeć z głodu.
Słuchając, Faustyna stała jak na mękach. Dyonizy czapkę poprawił.
— Słuchaj-no — odezwał się — ty musisz mieć pieniądze podróżne, a na drogę do Skomorowa ci ich nie potrzeba. Każ mi dać miętówki, bo mnie ckli.
Zarumieniona Steńka wymówiła się Pakulską. Boruch tymczasem od listu na nich oczy odwrócił.
Sumak, nie dostawszy miętówki, począł się córce przyglądać.
— Wyrosła, jak Boga kocham i taka hoża, że ten grzyb jej palca dotknąć nie wart — rzekł, śmiejąc się — a no! pal go dyabli. Znajdzie się ktoinny. Gdzież Pakulska? — obrócił się — ale jej nie było.
— Cóż teraz będzie? — mruczał dalej, oglądając ciągle córkę, pod którą nogi drżały, gdy łzy zalewały jej oczy. Ciekawość — jak Boga kocham! Żeby nas jeszcze nie wypędził, bo słyszę, zły teraz, jak dyabeł.
A ty — coś do innego życia nawykła — do kartofli teraz powrócić, ciężko ci będzie.
Ramionami poruszył. Wtem i Pakulska nadeszła, a myślała tylko: jak się dostać do Skomorowa i grożącą jej przebyć burzę.
Dyonizy zdjął czapkę i, śmiejąc się, przybliżył do niej, aby w rękę pocałować.
— Słowo daję — rzekł — sam Pan Bóg mnie tu prowadził, abym dziecko zobaczył, bo inaczej, kto wie, czyby mi do niego zbliżyć się pozwolono.
Słyszałaś jejmość! historya! noga i ręka złamana. Wrzeszczy, słyszę, w niebogłosy, nie z bólu, ale — że za parobkami chodzić nie może, i obawia się, aby go nie okradli.
Ale, głupi-by byli, gdyby teraz się nie pożywili! Morzył ich tyle lat głodem.
Pan Bóg się nad nimi zlitował i do łóżka go przykuł.
Pakulska się oburzyła.
— Ale, jakto pan możesz takie rzeczy pleść, panie Dyonizy! — zawołała.
Odwrócił się Sumak.
— Mam jejmości propozycyą do uczynienia — rzekł. — Wyjechałem z chaty, nie wziąwszy drobnych pieniędzy, Boruch nie kredytuje — kieliszek miętówki na rachunek grafa. Przecież córkę mu dałem!
Steńka wzdrygnęła się, cofając w głąb'.
Pakulska tak była rozgorączkowana, że nie rachowała już.
— Proszę p. Borucha — odezwała się — kazać dać miętówki Sumakowi.
On sam już poszedł upominać się u gospodarza, który z niechęcią dał rozkaz służącej.
Pakulska poszła do Steńki, aby wyjazd przyśpieszyć.
Po dwu latach niewidzenia to spotkanie z ojcem, do którego biedne serce dziecka uderzyło nadaremnie, było czemś okropnem dla niego.
Osowiałemi oczyma, szydersko spoglądał na nią, słowa czułości niemając dla niej, najmniejszego nieokazując wzruszenia.
Nie próbował nawet dłużej zatrzymać córki, nie spytał jej o przeszłość. Chciwie napiwszy się wódki, przybliżył się jednak do niej znowu.
— Miej-że ty rozum — rzekł przerywanym głosem, zajadając wódkę obwarzankiem. — Graf chory, mówią zły, ale kobieta rozumna, ze wszystkiego umie korzystać, i żebyś o nas nie zapomniała. Gdyby nie my, nie miałabyś szczęścia tego.
No, a nie zechce się żenić? niechaj za zawód zapłaci; nie ustępuj.
Trzeba rozum mieć, a tego grzyba nie żałować.
Plótł tak niewyraźnie, co mu ślina do ust przyniosła, aż Pakulska, zniecierpliwiona, wołać poczęła do odjazdu.
Sumak za córką wysunął się do ganku — popatrzył, jak wsiadały do bryki, kiwnął głową Steńce i obojętny wrócił kusić Borucha.
Na pierwszą jednak wzmiankę o tem, że może z lasku wywózkę potajemną ułatwić, Warszawski go wzgardliwie odprawił.
— To nie dla mnie interes — rzekł zimno, szukaj sobie acan takich, co tego potrzebują.
— Będziesz acan tego sknery grafa żałował? — odparł leśniczy.
— Nie — odparł Boruch — ja siebie żałuję na taki interes, nie jego.
Odpalony tak Sumak, zagadał o czem innem, starając się złagodzić Warszawskiego, którego się obawiał.
— Ja sobie żartowałem — rzekł — a pan Warszawski myślał, że prawdę mówię. A mnie to do czego, kiedy córkę będę miał grafinią?
Boruch popatrzał na niego znacząco.
— No — rzekł — ja-bym teraz i za to nie ręczył, choć nasz graf jest jak ten szlachcic, co w traktyerze zapłaciwszy, choćby mu się jeść nie chciało, na talerzu nic nie zostawi. Łożył przez dwa lata na edukacyą. Sumak się rozśmiał.
— I dziewczyna jak łania! — dodał. — Moja żona, gdym się z nią żenił, była też piękną, ale ta! jakby się bestya na grafinią rodziła.
Obojętnie Warszawski, ręce pozakładawszy za pas, głową potrząsał i usta wydymał.
— Teraz za nic ręczyć nie można — począł mówić. — Są ludzie, coby małżeństwu przeszkodzić chcieli. Familia, choć on z nią nie żyje — dał jej podobno znać proboszcz.
Gdy chorego najadą.....
Sumak słuchał i burzyło się już w nim.
— Nie będzie on familii folgował — zawołał.
— Kto to wie! — mruknął Boruch na przekorę.
Panu Dyonizemu trochę te przypuszczenia popsuły humor; siadł na ławie, sparł się na ręku i zapomniawszy o koniu i biedce, drzemać zaczął.
Pacierze odmawiając, Pakulska jechała do Skomorowa. Steńka, znużona, przybita spotkaniem się z ojcem, który ją zbył tak zimno, skulona, siedziała cicho. Ludzie na koźle szeptali, rozpowiadając sobie o panu i wróżąc, co ich w domu czekało.
Zmierzchało już dobrze, gdy się do Skomorowa zbliżyli.
Pakulska cała się z bryczki wysunęła. W ganku stał Antek.
Miał już zapewne rozkazy wydane, gdyż, niemówiąc słowa, poprowadził przybyłe do izb dla nich przeznaczonych. Tu jednak na przyjęcie nic przygotowanego nie znalazły.
Łojową świeczkę na stole postawiwszy, stary z niezmierną ciekawością Steńce oniemiałej począł się przypatrywać.
— Cicho proszę być, bo graf przezedrzwi tylko. Wieczerza będzie, poczekawszy. Siana i słomy przyniosę.
I niedokończywszy, ręce rozstawił na znak, że więcej nic nad to ofiarować im nie może.
— W piecu się zapali? — zamruczał.
Pakulska niespokojna, dowiadywała się: czy do grafa będzie przypuszczoną.
— Albo ja wiem? Drzemie teraz; jak się obudzi, odraportuję.
Zukosa spojrzał na Steńkę i ramionami ruszył, jakby chciał powiedzieć:
— Na co mu się ona teraz zdała!
Wśród tego milczenia z sąsiedniej izby, z zamkniętemi drzwiami, dał się słyszeć jęk i ciężkie westchnienie.
Łatwo się było domyśleć, zkąd ono pochodziło. Steńka, siedząca z głową spuszczoną, drgnęła i podniosła się. Był to głos, jakby o miłosierdzie wołający, rozpaczliwy.
Antek, usłyszawszy go, rzucił się i biegiem poleciał do przebudzonego. Wśród głuchego milczenia dworu, zza drzwi mruczenie jakieś się dobyło, mowa przerywana, gorączkowa.
Stary sługa wszedł, dając Pakulskiej znaki, która poszła, jak na stracenie.
W znanej dobrze izbie hrabia leżał na materacach, z nogą i ręką w leszczotach, blady, straszny, w pół siwym włosem zarosły, z głową rozczochraną i oczyma gorączką rozpalonemi.
Twarz jego, pospolita i niemiła, nabrała w chorobie wyrazu dziko-groźnego.
Dla okazania mu czułości swej Pakulska weszła, oczy chustką trąc i zakrywając, ale to go zniecierpliwiło.
— Czegoś siedziała tak długo? — odezwał się zmienionym głosem.
Pakulska, nagle rozwiązawszy usta, całym potokiem słów starała się usprawiedliwić, ale hrabia, zatopiony w sobie, nie zdawał się słuchać.
Syknął boleśnie i ręką zdrową uderzył o łóżko.
Pakulska mówić przestała.
Hrabia o swą wychowanicę nie spytał nawet. Czoło mu się marszczyło. Przerwał potem Pakulskiej i począł gorączkowo nakazywać, aby pilnowała Faustyny, z nikim się jej widzieć nie dając. Przestrzegł, że doktor przyjedzie, aby go do niej nie puszczano, i Sumaków także, gdyby się ważyli tu pokazać.
Potem przypomniał sobie pieniądze, i niesłuchając rachunku, pozostałą resztę kazał złożyć zaraz na kantorku.
I z tem Pakulska odprawiona; a choć wyszła obronną ręką z tego pierwszego spotkania — wiedziała, że na tem się nie skończy.
Antek, który się tu ciągle kręcił i siedzącą w mroku Steńkę ze wszystkich stron oglądał, wkrótce zjawił się z chłopcem, nakazując mu nakryć do wieczerzy.
Sumakówna nie była na pensyi do zbytków przywykłą, lecz po nieosobliwej kuchni p. Adeli tutejsza przypomniała jej rodzicielską: czerstwy, suchy chleb czarny, przydymione mleko, kasza ze starą słoniną, mięso jakieś przygrzane, wszystko to na otłuczonych talerzach starych, które czyste będąc nawet, brudnemi się wydawały, obudzało wstręt i obrzydzenie.
Jeść się też biednej nie chciało. Od spotkania z ojcem wpadła w odrętwienie straszniejsze daleko niż ból, z jakim wyjeżdżała z Warszawy. Przyjazd do Skomorowa i ten jęk dziki, witający ją tu najpierwej, ta nędza i brud dookoła, zwiększały jeszcze zwątpienie.
Trwało to jednak krótko.
Miała jeszcze tę sprężystość młodej duszy, która, zgnieciona, porywa się do góry, złamać się nie dając.
Sama obudziła w sobie męztwo. Zdawało się jej niegodnem niewiasty mężnej, wlec się jak spętana, bezsilna ofiara.
Podniosła czoło. — Walczyć potrzeba — szepnęła sobie — z boleścią się nie wydawać.
Gorąco pomodliła się, idąc do snu, ale pomimo znużenia zasnąć jej nie było podobna. Zza tych drzwi zapartych, przez których szpary świeciło, bo przy chorym światło być musiało przez noc całą, kiedyniekiedy dochodziły ją jęki przerażające — coś, jak ryczenie rannego zwierzęcia, które nad sobą ani chce ni umie panować.
Serce jej, niezepsute, pomimo wstrętu do tego człowieka, który dla niej był tyranem, czuło jakąś litość nad nim.
Chociaż domyślała się, że ktoś przy nim czuwać musiał, widać było z powtórzonego wołania, z niecierpliwych wykrzyków, że nierychło się mógł dobudzić, że mu usługiwano opieszale.
Wśród tej ciszy, zaledwie przerywanej wiatrem jesiennym smutnym, szeleszczącym sucho i trupio, te jęki, te wołania, krzyki przez sen wywoływane boleścią, przejmowały ją tak, że się zrywała niekiedy, jakby na pomoc biedz chciała.
Sen potem mimowoli powieki kleił znużone, a zaledwie drzemać zaczynała, powtarzało się stękanie znowu i ten oddech chrzęszczący piersi uciśniętych, który zdawał się być głosem konania.
Hrabia wśród tych boleści usypiał czasami. Naówczas przez sen, z nałogu, wyrywały mu się niezrozumiałe wyrazy groźby i jakby przekleństwa. Słyszała konwulsyjne rzucania i bicia rękami.
Do samego rana powtarzało się to ciągle, jakby umyślnie na jej udręczenie.
Blady, smutny dzień jesienny, w końcu zajrzał przez okna.
We dworze ciche słychać było poruszenie; Pakulska wstawała.
Hrabiemu felczer opatrywać musiał rany, bo krzyk i łajanie głośne przebiło się przezedrzwi.
Potem nieznużony człek począł wydawać rozkazy, wysyłać Autka, zwoływać parobków, łajać przychodzących — a wśród tego jęczał boleśnie. Nie przeszkadzało mu to o wszystkiem pamiętać — i nie folgować nikomu.
Zapomniano tak dobrze o przybyłych kobietach, że wreszcie ekonomowa sama poszła się o jakieś upomnieć śniadanie. Nikt tu do ich bytności nie przywiązywał najmniejszej wagi.
To nie bolało Steńki, bo wolała być opuszczoną.
Około południa wszedł Antek, powołując Pakulską. Steńka pozostała znów sama.
Z rozmowy i mruczenia za drzwiami nie słyszała nic, bo nie chciała podsłuchywać. Cóż ją to obchodzić mogło? Wzięła jednę z przywiezionych książek i czytać próbowała, ale litery i wiersze całe biegały jej przed oczyma.
W tem wbiegła Pakulska, oczy jej połyskiwały:
— Panna do hrabiego! — zawołała.
Steńka nie zrozumiała, przelękła się.
— Panna, prędzej do hrabiego! — powtórzyła przysuwając się do niej.
Jeszcze nie wiedziała, co pocznie Sumakówna, gdy Pakulska ją za rękę pochwyciła i gwałtem pociągnęła za sobą.
W progu izby, w której leżał chory, oprzytomniała dziewczyna.
Hrabia Kwiryn oczy miał już na drzwi zwrócone; gdy weszła, z powagą, spokojnie, blada — skłoniła mu się zdaleka.
Nie przemówił do niej nic — patrzał. Wejrzenie to było przejmujące, nielitościwe, uparte, tak, że ogniem piec się zdawało.
Faustyna i stojąca za nią Pakulska napróżno czekały, ażeby choć słowo do nich powiedział, spytał o co. Straszne, gorączką zaognione oczy trzymał wlepione w swoję ofiarę i milczał.
Jakgdyby zapomniał, że ją ma przed sobą — a zatopił się w myślach jakichś, ściął usta, zmarszczył czoło, patrzał i patrzał.
Było coś tak drżącego w tym wzroku chorego, iż biednej Sumakównie pot wystąpił na czoło, nogi pod nią drżeć zaczęły. Chwiała się całą siłą, starając się wytrwać, choć z przerażenia rada była uciec na koniec świata.
Długo trwała ta męczarnia? Steńka nie wiedziała. W końcu hrabia dał znak ręką Pakulskiej i, nie odezwawszy się do nich — odprawił.
Ekonomowa, kobieta prosta a wytrwała, która wiele sama znieść mogła i zbytniej czułości nie rozumiała, przecież tak była tem dziwnem, zagadkowem przyjęciem dotkniętą, że litościwie za drzwiami zaraz zaczęła ściskać Steńkę, szepcząc.
— Nic to, nic — chory, widzisz, że chory.
Faustynie ta twarz, dawniej znana, wydała się prawie nową i inną. Patrzał z niej niepokój i ból człowieka, który się przeciwko losowi buntuje, a w duszy mu bluźni. Nie inaczej w Średnich Wiekach wyobrażano sobie i malowano potępieńców. Wróciły napowrót do izb, które zajmowały.
Z południa nadjechał Sochor, a że ten nie widział potrzeby dogadzania chorego fantazyom i nie chciał okazać się powolnym: więc ruszyło się zaraz wszystko w domu, bo on tu dysponował, gderał i rozkazywał. Kwiryn nie nawykły do ulegania, mruczał i opierał się, ale obawiał się zrazić doktora.
Przez drzwi słychać było, nie stłumiony głos chorego, ale podniesiony Sochora.
Prawił nauki, których Kwiryn nigdyby nie zniósł, gdyby go boleść nie zdała na łaskę i niełaskę lekarza.
Pakulska podsłuchywała, ale tylko doktora głos ją dochodził.
— Hrabia sam nie chcesz być zdrów, a choroba się przedłuży, gorączka znowu może przyplątać się, kiedy nie chcesz być spokojnym.
— Po co to mieszanie się do gospodarstwa? — to niech kradną! nie zubożejesz przez to. Życie i zdrowie więcej warte niż parę korcy owsa — głupstwo! Powiadam, że kuracya nie zależy odemnie. Gniewać się nie należy. Jak to nie można? Człowiek cokolwiek chce to może, hrabia to lepiej znasz, niż inni. Chciałeś fortuny, zrobiłeś ją na tem chudem Polesiu: chciej zdrowia, to je będziesz miał.
— Ale parobków precz, ekonomów ani na próg i ten stary Antek, żeby mi z rapportami nie chodził!
Po chwili potem:
— Panna przyjechała....
— Jak nie mam wiedzieć! Przecież przejeżdżały przez Wołchowicze! Toż to nie jest sekretem dla nikogo; ksiądz wikary nie miał potrzeby taić.
— Tak prędko ani myśleć. Dobre trzy miesiące trzeba leżeć, nim się to zrośnie należycie.
Doktor zapewne życzył sobie widzieć pannę; ale hrabia podniósł głos gwałtownie i namiętnie, opierając się temu.
Sochor śmiać się począł.
Zaczęły się rady znowu i sprzeczki. Ponieważ do Wołchowicz powracać dnia tego nie mógł doktor, dano mu izbę na nocleg w folwarku. Ucichło potem. Steńka padła ze znużenia, gdy Pakulska, położywszy się, zgasiła światło.
I tej nocy jednak zasnąć w sąsiedztwie chorego nie było podobna.
Powtórzyły się jęki, niecierpliwsze jeszcze, namiętniejsze, gniewniejsze. W nocy nawet przywołano Sochora, który głosem swym, rozlegającym się po całym domu, strofował chorego i zmusił nakoniec do wzięcia jakiegoś lekarstwa uspakajającego.
Ale sen, który po nim nastąpił, był gorączkowym, jak czuwanie, a straszniejszem chrapanie piersi, które zdawały się być ciężarem jakimś przygniecione.
Steńka zasnęła w końcu, przez sen jeszcze słysząc jęki i oddech chorego.
Pakulska nawet, tej nocy już mniej ospała a czujniejsza, przestraszoną była tem, co ją przezedrzwi dochodziło; kilka razy zrywała się z łóżka i na palcach szła podsłuchywać, a zrana oczekiwała na doktora.
Sochor wyszedł od chorego, nasępiony i znudzony.
— A! panie doktorze, co to za noc, co ten człowiek cierpi!
Popatrzał doktor na nią, oczyma bez wyrazu.
— Ale szanowny doktor go wyleczy — dodała, spoglądając ciekawie w niego Pakulska.
— Albo ja wiem? — rzekł obojętnie doktor. — Z początku, nie wiedząc z kim mam do czynienia, sądziłem, że to łatwiej pójdzie — teraz...
Wzruszył ramionami.
— Strasznie się męczy — dodała Pakulska.
— Na to ja nic poradzić nie mogę — odparł Sochor. — Robię co umiem!
W godzinę potem odjechał doktor, powrót zapowiadając wkrótce. Po odjeździe jego, Antek przyszedł i dał znać Pakulskiej, ażeby z panną szła do chorego.
Pamiętna wczorajszego przyjęcia, Sumakówna niemal z rozpaczą usłyszała rozkaz. Oprzeć się, udać chorą — nie mogła. Rozpłakała się — i poszła posłuszna.
Tensam wzrok ją przyjął na progu, sięgający do głębi duszy. Dyszał hrabia i usta mu drgały, jakby chciał mówić, a coś mu wyrazy wstrzymywało.
Trwało to milczenie utrapione dosyć długo, naostatek wyrwały się słowa:
— Coś robić trzeba, z założonemi rękami nie siedzieć. Koło gospodarstwa! Pakulska pokaże.
— Spełnię wolę p. hrabiego — odpowiedziała Steńka głosem łagodnym.
— Ludzie buszować muszą, gdy mnie niéma: trzeba patrzeć.
Stojąca za Sumakówna, Pakulska odezwała się:
— Niech się jaśnie wielmożny graf nie alteruje, wszystko idzie dobrze i jest w porządku. Z panną Faustyną pójdziemy wszędzie i dopatrzym.
Hrabia już był zamilkł i pogrążył się w głębokiej zadumie; czoło mu się marszczyło; oczy spuścił; ręką jedną zaczął poruszać, jakby tym ruchem myśli jakiejś wewnętrznej dodawał wyrazu. Zapomniał na chwilę o stojących przed sobą kobietach i nierychło, westchnąwszy głęboko — odprawił je, dając znak poruszeniem ręki, że odejść mogły.
Nie dalej, niż w sieni, ekonomowa poczęła szeptać Steńce do ucha:
— Bierz chustkę i kalosze, jeśli się boisz nóg zamoczyć i, idźmy zaraz. Nic nie pomoże, musiemy obejść wszystko, aż do chlewów. Dobry to znak, że hrabia kazał pannie się uczyć gospodarstwa: widać, że się nie wyrzekł swojej myśli.
Steńka przyjęła to dosyć obojętnie, ale była posłuszną. Okryła się chustką, i obie z Pakulską poczęły uroczyście gospodarstwo kobiece obchodzić, które Faustynie otyle obcem nie było, oile sobie dawne swe życie przy rodzicach przypomnieć mogła.
W Skomorowie przegląd ten, w którym domyślano się woli hrabiego, uczynił wielkie wrażenie. Nawet Antek, stojący w ganku, widząc je wychodzące, pokiwał głową znacząco:
— O ho! już się jej panowanie zaczyna! Ciekawym bardzo jak sobie da radę, nie odwołując się do mnie! Cóż-to, ja już tu mam nic nie znaczyć, a baby będą rządziły?




Wkrótce po bytności hrabiego u proboszcza, i nim doszła jeszcze do niego wiadomość o złamanej nodze — staruszek, mocno poruszony tem, że hrabia Kwiryn — jak się okazało z powieści Wikarego — z miłości dla prostego dziewczęcia chciał mezalians tak szalony popełnić, zdecydował się nakoniec donieść o tem hr. Flawianowi.

Wahał się z początku, nie chcąc się mieszać w cudze sprawy, ale go oburzało to, że człowiek już tak niemłody miał popełniać szaleństwo niedarowane, które najsmutniejsze za sobą pociągnąć mogło skutki.
Proboszcz znał, i z opowiadań ludzi, i z tego, co słyszał od książąt Czetwertyńskich, przeszłość Sumaków, ich moralny upadek i poniżenie. Wyobrażał sobie dziecko takich rodziców, przez nich wychowane, tem, czem ono w świecie być mogło. Jakaż przyszłość czekała z taką kobietą, potomka znakomitego rodu, połączonego z piękną, płochą i zepsutą dziewczyną!!
Proboszcz, zważywszy to wszystko, miał sobie za obowiązek sumienia napisać do hr. Flawiana, dodając, że jako duchowny, małżeństwu stawić przeszkód nie mógł, ale jako człowiek, bolejąc nad tym krokiem hr. Kwiryna — rodzinie o nim donieść czuje się zmuszonym.
List, wyprawiony na pocztę — doszedł hr. Flawiana, przestraszył go, i natychmiast cała familia, zrozpaczona, zebrała się na radę. Co tu począć!!
Ostatnia bytność w Skomorowie o uczuciach, jakie żywił dla rodziny hr. Kwiryn, najmniejszej nie zostawiała wątpliwości. Pisać do niego — było zupełnie daremnem, bo wątpliwem było: czy listy czytał, a wiadomem, że wcale nie odpisywał na nie.
Jechać?? Hr. Flawian powiadał, że wolałby był prosić o audyencyą u beja tunetańskiego, niż u tego kuzynka.
Miałaż rodzina założyć ręce, dać za wygraną i nic już, ani kroku, ni próby nawet ratowania imienia od sromu, nie przedsiębrać?
Podnosiły się głosy przeciwko temu, szczególniej osób, które, słysząc tylko głucho o Kwirynie, nie miały wyobrażenia, jakim był wistocie.
— Jużciż nie zje! — Nie podobna, aby nie usłuchał głosu rozumu. W tym wieku! żenić się z dziewczyną bez żadnego wychowania, młodą, piękną... cóż to za przyszłość! Widocznie zalotnica, niepoczciwym sposobem pozyskała sobie jego serce...
Zagrozić mu trzeba, że się go familia wyrzecze.
— Ale, ba! kiedy on już wprzódy sam się familii zaparł — mówił hrabia Flawian.
Nalegano na niego, aby jechał.
— Dobrze wam mówić, abym spełnił to gorzkie poselstwo — bo nie macie wyobrażenia, czem ono jest! wszystko, com mówił, jeszcze nie maluje rzeczywistości.. a mam to przekonanie, że podróż będzie nadaremną.
— Winieneś to rodzinie! — zawołano.
Hr. Flawian w ostatku gotów był się poświęcić, ale kładł za warunek, aby mu ktoś jeszcze z familii towarzyszył.
Chwilowo nawet myśl została powziętą, ażeby cztery lub pięć osób najpoważniejszych wydelegować do Skomorowa z błaganiem i perswazyami. Chciano mu naostatek wyswatać kogoś przyzwoitego z familii skolligaconych i t. d.
Plan ten jednak się nie utrzymał i, zamiast czterech lub pięciu, jechać mieli: hr. Flawian z dodanym mu hr. Bernardem.
W rodzinie, która nie grzeszyła nadzwyczajnem wyposażeniem umysłowem, Bernard uchodził za tę perłę, którą ma każda familia.
Rozum jego, dar przewidywania, bystrość, przebiegłość — były rzeczą uznaną. Hr. Bernard wistocie miał trochę dowcipu, nie brakło mu na znajomości świata, lecz nadewszystko — umiał się sprzedawać. To też traktowano go powszechnie daleko wyżej, niż był wart i hr. Flawian przerastał go głową znacznie — ale, dla honoru rodziny, i on także Bernarda sławił.
Niemłody już, powierzchowności pięknej i arystokratycznej, flegmatyk, ważący słowa, aby każde z nich wyrzeczone z przyciskiem nabrało znaczenia — hr. Bernard z wielu względów przypominał Flawiana, lecz miał się za nieskończenie nadeń zręczniejszego.
Zdawało się całej zgromadzonej rodzinie, że takie dwie potęgi, połączone z sobą, będą miały dość siły, aby upór Kwiryna przełamać i przyprowadzić go do rozumu.
Z doświadczenia wiedział hr. Flawian, że na przyjęcie w Skomorowie wcale liczyć nie było można. Obaj więc panowie, choć nadruinowani, ale do wygód przywykli, musieli za sobą wlec furgon, wieźć kucharza, zaopatrzyć się w nieodzownie im potrzebne wino, pieprze i sosy.
Flawian z góry Bernardowi opisywał Polesie, jako kraj przedpotopowy, do którego kuchenna cywilizacya nie doszła; gdzie ludzie sypiali na tarczanach, lavabo było rzeczą nieznaną, a zapach dziegciu i smoły przejmował atmosferę.
Opis Skomorowa, humorystycznie skreślony przez Flawiana — tego obiadu, którego był świadkiem i powonieniem go ocenił, nie dodał ochoty do podróży hr. Bernardowi; lecz — noblesse oblige: trzeba się było poświęcić. Wygodnym powozem z furgonem ładownym i przodownikiem konno... wyjechali posłowie.
W Polesiu samo częstokroć zoryentowanie się po drogach bywa niełatwem: do tego więc służyć miał konny kuryer, powóz poprzedzający.
Podróż, obrachowana według danych hr. Flawiana i wiadomości zebranych od ludzi, którzy w zapadłym tym kraju bywali niegdyś, z wyznaczonemi z góry popasami, a szczególniej noclegami, niezupełnie podług programmatu wypadła.
Koniec końcem jednak dostali się obaj panowie hrabiowie do Wołchowicz i zajechali do Borucha.
Zamiarem ich było: odwiedzić kanonika i podziękować mu w imieniu rodziny, rozpatrzyć się tu i rozsłuchać, a potem wprost już ruszać do Skomorowa.
Przybycie okazałej landary z osobnym kuryerem, z kuchnią, zwiastowało osoby takiego znaczenia i majątku, iż Boruch, niewiedząc jeszcze, kto byli, dla zaprezentowania się im włożył atłasowy żupan i wziął czapkę sobolową.
Imponujące postacie gości na pierwszy rzut oka dały mu poznać, że je powinien był tytułować conajmniej hrabiami.
Hrabia Flawian spytał gospodarza naprzód o proboszcza, i dowiedział się, że ten, zawsze słaby, z domu nigdzie się nie oddalał, a więc był do widzenia, jeżeli reumatyzm w łóżku go nie trzymał.
O Kwiryna z początku dopytywać nieśmiano, a że tegosamego wieczora chcieli panowie być na probostwie, posłali więc swoje bilety, prosząc o przyjęcie.
Żydek, który z niemi pobiegł, po drodze spotkał księdza wikarego. Ten sobie bilety kazał pokazać i, domyślny wielce, wysnuł z tych nazwisk wszystko.
— Ho! ho! — zawołał w duchu. — Już zwietrzyli pewnie, że się żeni, i jadą go zaklinać a odwodzić od tego. Nic z tego!
Zawiadomić potrzeba natychmiast w Skomorowie, co się święci: niech się ma na baczności. Ostrzeżony z góry, człowiek łatwiej się obroni.
Wikary pobiegł do swojego mieszkania, kartkę naprędce napisał do hrabiego, umyślnego z nią wysłał i, nim hrabiowie się dostali na probostwo, Kwiryn już był uwiadomiony.
Monsignor kanonik nadzwyczaj był uradowany z dostojnych gości. Biedny starzec, nawykły do salonów i dobrego towarzystwa, za niczem tak nie tęsknił, jak za niemi.
Wśród ludzi lepszego wychowania czuł się w swoim żywiole, oddychał lżej, zdawało mu się, że reumatyzm nawet nie tak dolegał.
Przygotowano zaraz przyjęcie na probostwie, staruszek się w nową suknią i dyatynktorium ustroił — i odżywiony, przyjął hrabiów, dziękując im, że nie zapomnieli o nim.
Po pierwszych kilku słowach, kanonik, sądząc że są już uwiadomieni o przypadku, podniósł ręce do góry i zawołał:
— Sam Pan Bóg zrządził, że się to teraz, naturalnie, zwlecze, a hrabiowie macie czas.
— Zwlecze się? — zapytał Flawian — a to chwała Bogu.
— Tak prędko wstać nie może.
— Cóż to? zachorował? — przerwał Bernard.
— Hrabiowie nic nie wiecie?
Zdumieni hrabiowie wysłuchali opowiadania wypadku i spójrzeli po sobie, jakby nie byli pewni: czy im teraz jechać wypadnie.
Hr. Bernard, rad uniknąć poselstwa, pierwszy objawił wątpliwość.
— Owszem — wtrącił kanonik — to się właśnie opatrznościowo składa. Hrabiowie możecie przybyć, jakby z kondolencyą tylko, a odwiedziny te spożytkować.
Hr. Flawian, raz już skosztowawszy Skomorowa, chciał, aby też i Bernard sam naocznie przekonał się, iż opowiadania jego przesadzone nie były. On więc podzielał przekonania proboszcza, iż, raz już tu będąc, należało dojechać do Skomorowa i spełnić, do czego ich rodzina zobowiązała. Tymczasem pragnęli się dowiedzieć bliżej, o dziewczęciu, o pochodzeniu jego, wychowaniu i t. p.
Kanonik, z tego, co go doszło, mógł tylko najboleśniejsze wydać świadectwo. Nie taił on, że Sumak był człek bez czci i wiary, że matka słynęła z tego, iż prawie nigdy trzeźwą jej nikt nie widział, że świeżo młodsza córka zbiegła z kimś z rodzicielskiego domu. Przeszłość pani Sumakowej, marnotrawność i rozpusta obojga, składały się na najsmutniejszy obraz, z którego o dziecku takich rodziców wróżyć było można — najgorzej.
Hrabiowie obaj byli w rozpaczy.
Wprawdzie kanonik wiedział, że dziewczę było parę lat na pensyi w Warszawie, ale krótki ten czas mógł-że zatrzeć to, co poprzednie wypiętnowały, na wrażliwym umyśle?
— Widziałem hr. Kwiryna — mówił kanonik — gdy tu przybył, starając się o metryki i formalności do ślubu potrzebne. Znalazłem go, niestety, tak usposobionym, że mówić z nim nie było podobna.
Boli mnie wyznać to, ale od lat wielu pozbawiony towarzystwa, obracając się ciągle w kole ludzi prostych, gburów nieokrzesanych, sam też nabrał ich obyczajów.
Hrabiowie wzdychali tylko.
Po podwieczorku u proboszcza, który miał wielką przyjemność dowiedzieć się od swych gości o dawnych znajomych, i odżywić rozmowę miłą dowcipną, hrabiowie powrócili do Borucha.
— Zupełnie nowe komplikacye — odezwał się Flawian, po drodze — trzeba rozważyć, jak postąpić; z człowiekiem chorym samem cierpieniem podrażnionym, a w zwykłej swej asiecie nie zbyt przystępnym — co robić?
— Przyjedziemy jako goście, którzy, dowiedziawszy się o wypadku — rzekł Bernard.
— Tak — przerwał Flawian — a ja idę o zakład, że on na to odpowie: — Przyjechaliście zobaczyć: czy rychło zdechnę, bo wam nie o mnie, ale o moję skórę chodzi.
Powołano Borucha, bo proboszcz im powiedział, że on zna wszystkie stosunki tutejsze, a Sumakowie u niego długi czas komornem mieszkali.
Tymrazem p. Warszawski już, rozpytawszy ludzi, wiedział z kim miał do czynienia — i, odgadłszy cel podróży — przygotowanym był do badania.
Hr. Flawian otwarcie mu oświadczył, w jakim interessie jechali do Skomorowa i prosił go o informacye.
Boruch nie miał najmniejszego powodu skrywania prawdy.
— To się rozumie — rzekł — że dla takiej familii, jak hrabiowska, musi być bardzo niemiłem to, co hr. Kwiryn zamyśla; ale, ja powiem otwarcie, im więcej panowie nalegać będziecie, tem on silniej uprze się przy swojem. Grafa Kwiryna znam ja od lat wielu. Widziałem go, gdy, będąc młodym, objął ten lichy Skomorów, a co on z niego zrobił! a jakim on sposobem te klucze dokupił, a co on pieniędzy ma, a czem on żyje! a jak chodzi!
Albo on o swój tytuł grafowski dba? Ja sam słyszałem, co on zawsze mówił: — „U mnie dukat, to graf“!
Milczeli, słuchając, zmartwieni panowie; Bernard zapytał o tę dziewczynę. Boruch poruszył ramionami.
— Panowie zapewne wiedzą, kto jej ojciec? — odezwał się. — On się chwali szlachcicem — ale jabym grosza za jego szlachectwo nie dał. Matka! jeszcze gorzej! Czego po takich rodziców dziecku się spodziewać?
— Nu — dodał w końcu Boruch, a ja grafom powiem po sprawiedliwości: to nie jest zła dziewczyna; tego na nią nie można powiedzieć.
Była zawsze stateczną.
Z twarzy bardzo piękna, a teraz, gdy powróciła z Warszawy — bo one tu zajeżdżały — wygląda niczego; nie znać po niej, że długo boso po rum dla matki latała. A kto może wiedzieć: co z niej będzie?
Posępni i nachmurzeni, coraz-to na siebie spoglądając, hrabiowie pytali, słuchali — i dumali nad tem, z czem i jak do Skomorowa przyjadą.
Życie hr. Kwiryna opisał im Boruch w ten sposób, iż w końcu życzył nawet świeżego chleba i mięsa kupić, jadąc, aby w karczmie nie doznali głodu, bo o karmieniu się we dworze mowy być nie mogło.
Po odejściu Borucha, zostawszy sami, hrabiowie tak zwątpili o sobie, że Bernard, zrozpaczony, śmiać się zaczął.
Cela à son coté comique, malgré que c’est fort triste! — odezwał się do brata.
— Co będzie to będzie: jechać musiemy — skonkludował Flawian.
Gdy się to działo w Wołchowiczach, umyślny, wysłany z listem do Skomorowa, zagrzany obietnicą dobrej nagrody, na worku z sieczką kłusował bez odpoczynku, pewien, że nadzwyczaj ważną wiezie wiadomość. I w tem się nie mylił.
Mimo największego pośpiechu, jednak nie dobił się do dworu, aż nocą.
Antek nie spał jeszcze i w ganku czuwał nad stróżami. Otrzymawszy bilet pilny od wikarego, był w największej niepewności.
Co ksiądz wikary mógł mieć tak pilnego, aby aż umyślnego, parę złotych kosztującego, wyprawiał, i to jeszcze z zastrzeżeniem, aby list natychmiast oddano hrabiemu?
Antek nie był biegłym w kunszcie czytania; bo, któż wie? ważyłby się był może opłatkiem lekko zalepiony list otworzyć i wtajemniczyć w treść jego. Pisarza prowentowego użyć nie mógł, bo z sobą koty darli; Pakulska, choć jeździła do kościoła z książką, posądzano ją, że drukowane tylko syllabizowała.
Po długiej walce z sobą, lękając się odpowiedzialności, Antek, list do kieszeni przychowawszy, wszedł na palcach do chorego, aby naprzód się przekonać, w jakim stanie się znajduje.
Nadspodziewanie znalazł go przebudzonym i uspokojonym: nie wahał się więc zagaić, że wikary przysłał umyślnego z jakimś głupim listem (tak się wyraził), choć pewnie o bzdurstwo chodziło.
Hrabia, nie okazując niepokoju, świecę i list podać sobie zaraz kazał. Antek stał nad nim, patrząc, jakie na nim uczyni wrażenie, ażeby treść odgadnąć; ale hr. Kwiryn, gdy chciał, umiał być niezbadanym.
Ręką zdrową kartkę wikarego zmiętą wcisnął pod poduszkę, oczy wlepił w sufit — zadumał się głęboko.
Trwało to tak długo, że stojący u łóżka Antek zaczął chrząkać.
— A cóż z tym posłańcem zrobić, co tam czeka? — zapytał. — On powiada jeszcze, że zgodzony, aby jego tu opłacono.
Nie odpowiedział wcale hrabia.
Trzeba było milczeć.
Antek w tych razach, gdy Kwiryn nie odpowiadał, nawykł był przypatrywać się jego twarzy, i czasem mu się udawało bardzo szczęśliwie cóś z niej odgadnąć.
Teraz, patrząc na nią, tego się tylko dowiedział, że sprawa bardzo ważną być musiała. Takiego zmarszczenia brwi i patrzenia osłupiałego w jedno miejsce, nie było praktyki — tylko w wielkich wypadkach.
Głowę tracił Antek: co to być mogło. Stał, stał, a hrabia patrzał na ścianę. Potem usta mu się zaczęły wykrzywiać dziwnie, złośliwie, szydersko. jakby zjeść się kogo wybierał. Językiem przeszedł po ustach spalonych — ręką uderzył.
— Wołaj do mnie Pakulskiej — rzekł.
Antek pobiegł do ekonomowej, która rozbierała się już, mówiła pacierz. Zlękła się wezwania, narzuciła chustkę i pobiegła.
Weszła, stanęła u łóżka, tuż naprzeciw hrabiego, lecz zdawało się, jakby jej nie widział wcale. Musiała czekać, jak Antek, nim znowu odetchnął mocno, i ruszywszy głową, zwrócił się do niej.
— Nie mogę pisać — odezwał się — z tą ręką, weź acani kawałek papieru, podyktuję list; a żebyś mi ani pisnęła.
Okrutnie zarumieniła się Pakulska.
— Jak Boga kocham, proszę jaśnie pana, naprzód, że to ja grzebię jak kura, a w drodze mi tak palec oberwało.
Tuliła go w chustkę; ale, jakożywo, był zupełnie zdrowy.
Jakaś myśl dziwna przeszła jej po głowie.
— Ale pocóż tu kogo? — dodała — przecież panna nie darmo na pensyą chodziła: może napisać najlepiej.
Hrabia się rozśmiał, ale tak dziko, że siedząca w drugim pokoju Steńka — zadrżała.
— A masz acani racyą — zawołał — niech tu przyjdzie z papierem i piórem, a przysiądzie do mojego biurka....
Autek ręce wyłamywał. — To czyste komedye! — mówił w duchu — tego tylko jeszcze brakło.
Gdy Pakulska objawiła Steńce wolę hrabiego, dziewczę pobladło, zmieszało się, stało moment jakiś, ale ekonomowa nie dała jej się namyślać.
— Zmiłuj się, idź, a prędko — tylko co niesłychać, gdy kląć zacznie! idź! idź!
Steńka też nabrała odwagi. Choć się jej jeszcze ręce trzęsły, poszła dobyć papieru, narzuciła na siebie chustkę i — śmielej, niż się spodziewała sama, wstąpiła na próg pokoju, w którym chory leżał, sapiąc niespokojnie.
Zmierzył ją oczyma szyderskiemi i wskazał, gdzie usiąść miała.
Ani słowem nie odezwał się do niej długo.
— Pisz acanna — rzekł w końcu.
„Księże wikary dobrodzieju!
„Za udzieloną mi wiadomość dziękuję najuniżeniej. Rad jej jestem. Ponieważ moim kuzynom nadaremnie tak długą podróż odbyć byłoby markotno, postanowiłem przyjemną uczynić familii niespodziankę“.
Hrabia dyktując, oczów ze Steńki nie spuszczał. Piękny jej profil na jasnem tle ciemno się malował, i twarz w tym pół mroku wyrazu żadnego nie okazywała.
Pióro tego nowego sekretarza biegło szybko i wprawnie po papierze.
Kwiryn się zatrzymał trochę i powoli ciągnął dalej:
„Nie dziesięć, ale dwadzieścia ofiaruję księdzu wikaremu, jeżeli pojutrze przybędziesz, pomijając formalności, aby aktu dopełnić“.
Pióro wypadło z ręki Faustynie, w oczach się jej zaćmiło. Hrabia głosem groźnym zapytał:
— Cóż? jest?
Nie było odpowiedzi.
— Ale pisz-że mi acanna co ja dyktuję.
Machinalnie Steńka pochwyciła pióro i, sama niewiedząc jak, ręką drżącą musiała list kończyć.
Hrabia dodał do niego jeszcze: — „że uwolnienie od zbytnich formalności sama choroba usprawiedliwia“. Steńka dobiła się do końca listu, a hrabia dorzucił jeszcze:
— Napisz acanna: — „z uszanowaniem“, i podpisz mnie „Kwiryn ze Skomorowa“. Dalej, ponieważ ręka nie moja, proszę dopisać: — „Faustyna Sumakówna“, z polecenia hrabiego.
Przeciwko temu dodatkowi chciała zaprotestować, ale hrabia się rozgniewał.
— Rozumu mnie nie uczyć — pisz acanna co dyktuję.
Ledwie miała czas spełnić rozkazy, gdy hrabia zawołał:
— List mi proszę pokazać — tu.
Steńka musiała wziąć świecę, i choć chwiejnym krokiem, iść z listem do łóżka. Hrabia zdrową ręką zasłonił sobie oczy — popatrzył, namarszczył się.
— Babski charakter, po co takie małe litery? kto te wyślepi?
— Pan hrabia każe przepisać? — zapytała posłusznie Steńka.
Spojrzał na nią zdumiony.
— Niepotrzeba — rzekł spokojnie — weź tylko, lak, leży na biurku w prawo i pieczątka przy nim, ta, co w drzewo oprawna — zapieczętuj. A adres: „księdzu wikaremu“, i — „pilno“. — Rozumiesz — pilno, podkreślić.
Pod półeczką leżą drobne pieniądze: dwa złote dać posłańcowi i niech jedzie na całą noc.
Wszystkie te dyspozycye Steńka, której twarz ogniem paliła, spełniła, jak umiała i mogła.
Trzymała już gotowy list ten nieszczęsny, który o losie jej stanowił, gdy hrabia zawołał:
— Popraw mi poduszkę; zsunęła się. — Musiała Steńka położyć list i, choć z rosnącą trwogą, wziąć się do poprawienia poduszki. Czynność tę, do której, pilnując nieraz na pensyi chorych swych współuczennic, była nawykłą, spełniła bardzo zręcznie i — mimowolnie, z takiem staraniem troskliwem, z taką niewieścią delikatnością, że hrabia widocznie był tem uradowany, ale nie powiedział słowa; tylko, gdy już była u progu:
— Oddać list Antkowi; niech zaraz wyprawi. Proszę o tem ani pisnąć!
W progu Steńka się uczuła tak osłabłą i pomieszaną, że stojącego Antka nie spostrzegła i byłaby go pominęła, gdyby sam jej nie zaczepił, bo z pewnością podedrzwiami podsłuchywał.
W kilku słowach zdawszy mu, co hrabia polecił, Faustyna wróciła do oczekującej na nią Pakulskiej w takim stanie, iż zanosząc się od tłumionego płaczu, padła na jej ręce.
Ekonomowa, przelękła, odprowadziła ją do łóżka, na które się rzuciła, twarz kryjąc w poduszki, aby jej płaczu w sąsiednim pokoju słychać nie było.
Pakulska, niewiedząca o niczem — łez tych zrozumieć nie mogła. Siadła tylko przy niej, uspakajając.
— Dajże tym łzom pokój... Przecież nie łajał i nie klął, jak drugich. On już takim się narodził, że delikatności żadnej nie ma.
Jak ta noc przeszła dla nieszczęśliwej skazanej — opisywać nie potrzebujemy.
Zrana powołany został Antek.
— Zadysponuj tam obiad taki, aby na dwie osoby więcej było co jeść — rzekł hrabia spokojnie. Będą goście; wysadzać się nie trzeba, ale starą kurę na rosół zabić — mięso jest świeże?
— Wyszło — rzekł Antek krótko.
— Pekelflejszu zgotować... Zresztą, idź do Pakulskiej, niech ona z panną o obiedzie myślą — ale mi nie expensować. Są jaja, kasza i mleko.
Antek próżno sobie głowę łamał nad tem, jakich gości spodziewał się hrabia i zły był, że robił z tego przed nim tajemnicę. Ale był to dzień, w którym Sochor przyjeżdżał zwykle: posądzał więc, że może drugiego z sobą przywiezie lekarza. Hrabia skarżył się na pieczenie w nodze i zwiększone bóle.
Złożyło się tak, że pan konsyliarz mało co hrabiów wyprzedził i w lesie ekwipaże go napędziły.
Droga ta nie prowadziła nigdzie indziej, jeno do Skomorowa, poza którym, już ku Pińskim Błotom, nikt prawie nie jeździł i tu się rozpoczynała zwykle podróż obijanikami. Mógł więc pan konsyliarz się domyśleć, że podróżni ci do Skomorowa jadą i bardzo ich był ciekawy.
Służył im mimowoli za przewodnika. Ale, do dworu dojeżdżając, hrabia Flawian kazał do karczmy zawrócić i tam się ludziom roztasować.
Ztąd mieli panowie delegaci uroczyście się udać do hr. Kwiryna. Sochor, wprost zajechawszy przed ganek, jak stał, wszedł do hrabiego.
— A co? jakże tam noga?
— Piekielnie mnie rwie i boli — rzekł Kwiryn kwaśno.
— To znak, żeś hrabia się zirrytował — odparł lekarz. Ale — dodał — jeżeli się nie mylę, będziesz miał gości. To choremu się na nic nie zdało. Jakieś pańskie bardzo ekwipaże szły za mną...
Hrabia nie okazał zdziwienia, ani niecierpliwości.
— No... przyjadą — zamruczał — to i pojadą.
Sochor przysiadł się, examinując chorego, gderząc, a że ciekawym był — przeciągał swe odwiedziny, aby się gości doczekać.
Oznajmił ich naprzód wysłany kamerdyner hr. Flawiana, żądając naznaczenia godziny.
Kwiryn kazał Antkowi odpowiedzieć, że przybyć mogą, kiedy zechcą.
— A waćpan, mości konsyliarzu — dodał, zwracając się do niego — zatrzymaj się, jeśli możesz: to ich zabawisz lepiej niż ja. — Będę wdzięczny.
— Całem sercem — rzekł Sochor.
Upłynęło dobre pół godziny, nim landara, wyładowana z tłumoków, zatoczyła się przed ganek. Hr. Bernard, miał z opisu kuzyna wyobrażenie patryarchalnie pierwotnego stanu dworu w Skomorowie; jednakże na widok jego, Antka i wszystkiego, co otaczało stare domowstwo — osłupiał.
Wprowadzono ich wprost do pokoju hrabiego, w którym zaduch i wonie otaczające zwykle chorych, nie mogły też miłego uczynić wrażenia. Kwiryn leżał na poduszkach wątpliwej świeżości, okryty starą kołdrą sławucką, należącą do pierwotnych wyrobów, zszarzaną i bezbarwną. W pokoju były tylko trzy stare krzesełka, nieodzownie dla gości i doktora potrzebne.
Hr. Flawian prezentował kuzyna, oświadczając, że na wieść o przypadku, jaki spotkał kochanego krewnego, czuli się w obowiązku i t. d.
— Proszę! a to bardzo ładnie z waszej strony — rzekł hrabia. Nigdym się tego nie spodziewał. Siadajcież.
Zaproszeniu temu odpowiedzieć nie łatwo było, dopóki przytomny u progu Antek, nie poprzynosił stołków.
Hr. Bernard patrzył — oglądał się i — myślał.
— Chyba kłamią o jego bogactwach... ale to nędza...
Flawian był zdumiony trochę tem, że ton, a nawet na pozór wyraz twarzy chorego był zmieniony, łagodniejszy. Przypisywał to skutkom wypadku, który, jak się domyślał, mógł wpłynąć na usposobienie Kwiryna.
W istocie, jak na takiego gbura, starał się być gospodarz dosyć uprzejmym.
Gdy hrabiowie usiedli — pochylając się ku choremu, Kwiryn począł głosem, który starał się uczynić miłym.
— Przebaczycie mi, że u mnie wygód, do których przywykliście, nie znajdziecie. Wieśniak jestem, nawykły do prostych rzeczy: żyję jak parobek z parobkami; wy — panowie...
— Ale, proszę kuzyna — przerwał hr. Bernard, usiłując rozmowę na ton żartobliwy sprowadzić. — Myśmy też nawykli do wszystkiego i nie jesteśmy wymagającymi. Wam trzeba zazdrościć, że się umiecie ograniczyć małem. Toć to szczęście!
— Inaczej-bym grosza przy duszy nie miał, i dla was stał się ciężarem — rzekł Kwiryn. — Gdym Skomorów wziął, musiałem usłuchać rady hr. Platera z Dąbrowicy i zostać... gburem (ale on to jeszcze dosadniej mówił) aby nie być żebrakiem... Teraz nawykłem — i jak widzicie, zbytku i elegancyi u mnie niéma.
Bernard się śmiał rad, że się tak jakoś gładko składało, i że ich za drzwi nie wypraszano.
— Prawdą a bogiem — rzekł — dom obszerniejszy i wygodniejszy mógłbyś sobie postawić!
— Po co? na co? — rzekł chory — raz w kilka lat tacy, jak wy, trafią się goście, a ja, gdym zdrów, więcej siedzę w browarze i wołowni, niż w domu...
Obaj hrabiowie uśmiechali się, nie polemizując. Flawian zapytał o kuracyą, a doktor Sochor wyręczył w odpowiedzi chorego, oświadczając, że wszystko-by szło dobrze, gdyby się hrabia nie irrytował.
— Nie macie powodu do tego — dodał Flawian — w tak urządzonem gospodarstwie wszystko musi iść jak w zegarku...
— Którego się nie nakręca — rzekł Kwiryn — bo ja z łóżka kręcić za uszy nie mogę nikogo... a co się tam dzieje! Bóg jeden wie!
Hr. Bernard dla przypochlebienia się Kwirynowi, uważał za stosowne uczynić uwagę, że najlepsze są te staroświeckim trybem prowadzone gospodarstwa, bo są usymplikowane... Lada ekonom i pisarz, a wójt im starczą. Nie potrzebują ani agronomów, ni rządzców...
— Ale oka tem więcej, i to pańskiego — dorzucił Kwiryn.
Hr. Flawian w rozmowie tej, prowadzonej poludzku, nie poznawał prawie Kwiryna, który się go tak rzeźko pozbył pierwszym razem. Bernard spoglądał na niego, mówiąc mu oczyma:
— A widzisz: nie tak straszny jak ty go malowałeś.
W istocie gospodarz, nawet Sochorowi, nawykłemu do jego niecierpliwości i gburowstwa, wydawał się na korzyść swą zmienionym.
— Prawdziwie, że to ofiara z waszej strony nieoszacowana — mówił chory, żeście byli łaskawi się tu fatygować do mnie... Doktor powiada, że gdy się nie będę irrytował, mogę wyjść nawet nie okulawiawszy z tego — ale kto to wie! ja już myślałem o testamencie...
Obaj kuzynowie na wzmiankę o nim, grzecznie zaprotestowali, że nie było się czego śpieszyć; zarumienili się jednak i wymienili wejrzenia.
— Testament nikogo nie umorzył — mówił dalej Kwiryn spokojnie — dlatego ja, widząc się w takiem położeniu, pomyśleć o nim musiałem.
Milczenie nastąpiło.
Wprowadzenie rozmowy na temat tak drażliwy przez samego hrabiego było czemś tak nadspodziewanem — a tak obiecującem, że ani Bernard ni Flawian nie żałowali już przybycia swojego.
Komuż mógł zapisać hrabia, nieżonaty, bez familii, jeśli nie najbliższym krewnym? Ciekawość była żywo podrażnioną. Hr. Flawian jednak z doświadczenia wiedział, że natrętnym się okazać było niebezpiecznem.
Oczekiwano, czy się chory sam z czem nie odezwie. Sarkastyczny uśmieszek błądził po ustach wybladłych hrabiego, skryty między odrosłą brodą i wąsami. Zwrócił się do Flawiana.
— Ja zupełnie zapomniałem a, szczerze powiedziawszy, nie znam składu familii naszej! — Andrzej ma dzieci — jaka jego sytuacya?
Zapytany wyliczył pośpiesznie całą rodzinę hr. Andrzeja, potomstwo i wnuki, dodając ciszej, że w interessach był dosyć ciężkich.
Z kolei Kwiryn począł pytać o innych, o kobiety, o dalszych krewnych, zdając się słuchać relacyi z wielkiem zajęciem.
— Proszę! — przerwał Kwiryn. Otóż widzicie co się zyskuje na tym waszym wielkim świecie, który ofiar wymaga, a daje za to cienie i mgły tylko. A ja tu w tej skorupie mojej jak ślimak zamknięty... wziąwszy Skomorów z długami, nietylko, żem go oczyścił, dokupiłem kluczyk Morchowski, no i dobra Smołowczyńskie, a Bogu dzięki, bez kapitału nie jestem, bo ja gospodarstwa bez grosza w kieszeni nie rozumiem. — Ale na to, jak Plater powiada, musiałem — kpem zostać...
Hr. Bernard zaprzeczył gorąco i nazwał to największym rozumem.
— Ale co te ludzkie roboty i ciułania grosza warte! — kończył gospodarz... Ja do kupy zbieram, a po mnie jak się to rozdrobi na głowy i półgłówki... Smutno myśleć...
Hrabiowie obaj już nie wiedzieli co na to rzec: potrząsali głowami.
Gospodarz nagle dał rozmowie obrót niespodziewany.
— Kiedyście już do mnie się fatygowali, choć ja was przyjąć ani umiem, ani mogę — przynajmniej jaki dzień spocznijcie. Bardzo proszę... Wiem, że musieliście zajechać do austeryi, uwzględniając to, że u mnie tak ciasno...
Hr. Flawian pośpieszył zaręczyć, że w austeryi tak źle znowu nie jest, i że z przyjemnością zabawią, jeżeli Kwirynowi nie są ciężarem.
— Nie — nie! owszem — rzekł pośpiesznie gospodarz — przybyliście mi bardzo na rękę... Mam pewne projekta, myśli... Jeżeli mi się powiedzie to dokonać... będziecie świadkami...
Dwuznaczne to oświadczenie, które zdawało się być w związku ze wspomnieniem o testamencie, wprawiło obu hrabiów niemal w uniesienie. Nie mogli przypuścić, aby ich wzywał za świadków — wydziedziczenia.
Hr. Bernard tryumfował. Flawian nie poznawał człowieka, był skonfundowany — ale razem szczęśliwy.
Opatrzność sama zdawała się ich tu sprowadzać. Wszystko w świetle tych nadziei, jakie powzięli, wydawało się im teraz znośnem: brud, skąpstwo, dziwactwa.
W zimnym pokoju obok podany obiad, do którego i doktor Sochor zasiadł z nimi — prostotą swą i zaniedbaniem zdumiewający, — nie obudził w nich wstrętu ani śmiechu. Udawali, że jedli; nie skarżyli się na nic...
Po obiedzie wrócili do Kwiryna jeszcze, który ich później odprawił tem, że musiał dać opatrzyć nogę, a potem spocząć — ale spodziewał się widzieć ich jutro.
Odjechali więc do austeryi, i zaledwie do powozu wsiedli, Bernard zawołał:
— Jak Boga kocham! toż-to złoty człowiek! Baranek...
— Ale, słowo ci daję! ja go nie poznaję, inny — krzyknął Flawian. Co to może choroba!!...
— Wszystkiegom się spodziewał, ale tego, co nas spotkało — mówił Bernard — nigdy. Odmalowałeś mi go tak...
— Powiadam ci: nie rozumiem nic — rzekł Flawian. Musiały zajść jakieś okoliczności — krew się odezwała.
— Tak — krew się odezwała! — poważnie powtórzył hr. Bernard. Teraz potrzeba nadzwyczajnej oględności z naszej strony, ażeby szczęśliwego tego zwrotu i usposobienia nie nadwerężyć...
— Uważałeś, jak się o całą rodzinę rozpytywał?
— Sądzę — dodał Bernard, że jutro się to wszystko lepiej wyjaśni. Nuit porte conseil.
W tak błogich marzeniach dojechawszy hrabiowie do austeryi, zastali pokój ogrzany i obiad podróżny zgotowany przez własnego kucharza — co ich w najlepszy humor wprawiło. Hr. Flawian miał pasztet strasburski, a Bernard strachino, szynkę i parę butelek wybornego bordo, które już stało w ciepłej wodzie.
Na dworze szarzało na dzień dopiero, gdy bryczka pocztowa z Wołchowicz zatrzymała się przed gankiem. Antek, już na nogach będący, choć ziewał niewyspany, poznał w wysiadającym z niej wikarego, za którym dobył się z siedzenia organista.
Wysiadłszy, zaraz obadwaj pośpiesznie wyładowywali ogromne dwa zawiniątka, których bryczka pełna była.
— Patrzaj-że, ostrożnie — lichtarze. krzyż, kapa! a gdzie agenda i naczynie z wodą święconą?
Wszystkie te przybory, z rozkazu danego zawczasu, zaniesiono do jednej z izb zajmowanych przez Pakulską i Steńkę. Kobiety, znaczną część nocy przepłakawszy, już były poubierane. Ekonomowa napróżno starała się skłonić Sumakównę, aby jaśniejszą wdziała sukienkę — uparła się włożyć czarną.
Po wylanych łzach nad ranem zdawała się być uspokojoną i zrezygnowaną. Ofiara była nieuniknioną.
Mogła wprawdzie, stając do ślubu, na pytanie księdza, śmiało — „nie“ odpowiedzieć; ale byłby to wyrok wydany na rodziców, na siebie, na przyszłość całą.
Pakulska wciąż jej szeptała:
— Miej rozum tylko; zrobisz ze starego, co zechcesz. Takie szczęście cię spotyka, że tylko Panu Bogu dziękować.
Wyraz ten „szczęście“ Steńka smutnym przyjęła uśmiechem.
Gdy w jednym pokoju ekonomowa starała się nieszczęśliwą ofiarę pocieszać, jak umiała, i dodawać jej męztwa; ksiądz wikary, powołany do łóżka chorego, znajdował się przy nim.
Hrabia dnia tego, po wczorajszych odwiedzinach, które go wiele kosztowały, po przebytej nocy w gorączce, bledszy i mizerniejszy był jeszcze. Straszniej paliły mu się oczy i zsiniałe trzęsły wargi.
— Widzi pan hrabia — mówił wikary żywo — ja wszystko biorę na siebie. Hrabia wie, czem to pachnie: oto mogą mnie zasadzić na karę i wikaryat odebrać. Słowo daję, że ryzykuję.
— Słuchaj-że księże — rzekł hrabia — jaktylko moi kuzynkowie przyjadą, a ja dam ci znać, masz, ubrany jak do ślubu błogosławienia, wnijść, a zatobą panna i — ślub dasz — rozumiesz.
Nie męcz tylko długo.
— Juści muszę to wszystko powiedzieć, co należy do rytuału — odrzekł wikary.
— Ale krótko; panna słuchać cię nie będzie — a ja też bardzo wątpię — rzekł hrabia kwaśno. Tymczasem idź sobie, spocznij, hrabiowie rano nie wstają, a nim się wysztafirują i przybędą....
Po wyjściu księdza hrabia zadumał się smutnie, głowa mu w poduszki zapadła — milczał tak pogrążony w sobie, iż Antka, krążącego dokoła i zapytującego o różne dyspozycye, nie słyszał.
Smutniejszych przygotowań do wesela wyobrazić sobie było trudno. Przychodziło ono, jak coś fatalnego, okrutnego, z czego się nikt nie cieszył.
Hrabia tylko może napawał się tem uczuciem niezdrowem, że pomścić się mógł nad rodziną.
Chociaż austerya odedworu w Skomorowie dosyć była odległą, pomiędzy nią a wsią kommunikacya trwała nieustająca; ktoś z czeladzi prawie zawsze pił w karczmie i z sobą coś przynosił.
Taksamo tego dnia fornal przyszedł z wiadomością, że z grafem bardzo źle być musiało, bo w nocy posyłano już po księdza i wikary pocztowemi końmi przyjechał.
Służba hrabiów, dostawszy tego języka, pobiegła z nim zatruć spokojne ich śniadanie.
Spojrzeli strwożeni.
— Nie może być! nie może być!
Posłać trzeba do dworu!
Wykommenderowano żydka, który podjął się od samego p. Antoniego dowiedzieć się o wszystkiem. Tymczasem hrabiowie, milczący, strwożeni, ubierali się, aby na wszelki przypadek byli gotowymi.
Żydek zabawił dość długo i wrócił nareszcie z najmocniejszem zapewnieniem, że hrabia wcale się gorzej nie czuł, a ksiądz — tak sobie przyjechał z dobrej woli.
— Cieszy mnie w nim to uczucie religijne — odezwał się Flawian, daje ono pewną rękojmię, że nie jest tak zepsuty, jak go obmawiano.
Uspokojeni hrabiowie, popatrzywszy na zegarki, około godziny jedenastej kazali zaprządz i — pojechali do dworu. Nie mieli się tak bardzo czem trapić, ale — byli posępni.
We dworze najmniejszej nie znaleźli zmiany, a Antek im otworzył drzwi i do chorego ich wprowadził. Dostrzegli tylko, że na cześć ich, włożył białą koszulę — i kołdra na drugą stronę przewrócona, czyściej wyglądała.
— Jakże się spało? — zapytał Kwiryn — bo tam u żyda pewnie nie bardzo czysto.
Hrabiowie zapewnili, iż na niczem im nie zbywało i noc spędzili jaknajlepiej. Zapytali nawzajem o zdrowie gospodarza.
— No — ja, powiadam wam — odezwał się Kwiryn — spać nie mogłem, tak mnie różne myśli obsedowały po wczorajszej rozmowie.
Źle jest niemieć nic, ale gdy się człowiek czegoś dorobi, drugi kłopot: co z tem począć?
Sam nie wiem, różne projekta mam — biję się z myślami.
Obaj kuzynowie — gdy to mówił — zajęli miejsca przy łóżku i pochyleni słuchali. Wtem Kwiryn zawołał:
— Nie może być, ażeby to do was nie doszło, że miałem projekt ożenić się? Słyszeliście o tem?
Hr. Flawian zamruczał tylko — iż coś, głucho o tem przebąkiwano, ale nikt wiary nie dawał.
— A to czemu? — spytał Kwiryn.
Poprawił kuzyna hr. Bernard tem, iż — wiadomość dlatego zdawała się nieprawdopodobną, że mówiono o osobie niestosownej.
— Czemże? wiekiem? — badał Kwiryn.
— Mówiono o prostej jakiejś dziewczynie — dodał Flawian.
— A cóż? chcieli, żebym się z krzywą żenił? I dołożył prędko: — Taki człowiek, brus, nie ociosany jak ja, musi też sobie szukać małżonki do pary. Żadna malimonka-by za mnie nie poszła.
— Ależ to były — plotki tylko! — przerwał Flawian.
— No, ja się wam przyznam, że nie — rzekł z otwartością hrabia — miałem tę myśl — miałem. Jeszczem się nawet z nią nie rozstał — i kto wie? Byłbym może się wyrzekł jej, gdyby nie wczorajsze szczęśliwe przybycie wasze i rozmowa.
Obaj słuchacze zbledli; hr. Bernard, który siedział pochylony bardzo, podniósł się i wyprostował. Nie mówili nic.
— Tak, tak — dołożył Kwiryn z udanym spokojem, w którym się złość i gniew przebijały mimowoli. — Wam to winien jestem, żeru, po namyśle, zdecydował na ten maryaż; a że mam to szczęście widzieć was w moim domu, spodziewam się, że mi nie odmówicie być świadkami.
Wstrzymywać was nie będę, wszystko jest w gotowości.
Bernard, choć słyszał o księdzu, wziął to za żart. Począł się śmiać.
— Kuzynek chcesz sobie zażartować z nas. Wiemy, że ksiądz przybył — ale ślub — allons donc!
Flawian próbował też śmiać się, ale dławił się tą wesołością.
— Ja-bo nigdy w świecie nie żartuję — odparł Kwiryn. — Zaraz się o tem przekonacie. Jakże-to mówią połacinie? bo ja zapomniałem, — dictum — factum.
Rzecz tak brzmiała dziko i strasznie, że nikt mu nie odpowiedział.
Kwiryn głos podniósł:
— Antek!
Stojący za progiem, zjawił się sługa.
Hrabiowie patrzali po sobie — osowieli.
— Proś wikarego i pannę młodą. Świadkowie są — niéma czego zwlekać, bo wikary jeszcze sobie drożej za ślub każe zapłacić.
Kwiryn, mówiąc, spoglądał na pobladłe i spoważniałe nagle twarze swych kuzynów.
Flawian usiłował zachować powierzchowność obojętną; Bernard był do najwyższego stopnia oburzony.
— Komedya! — zawołał z dumą — kuzynek chciałeś...
— Czekaj — po ślubie się rozmówimy — przerwał Kwiryn.
Flawian i Bernard odsunęli się od łóżka i cicho szepcząc, poszli ku oknu.
— A co? — zapytał pierwszy — nie miałem racyi?
Faisons bonne mine à mauvais jeu — odparł Bernard. — Wiedziałem, że się to głupio skończyć musi.
Kwiryn z oczów ich nie spuszczał.
Wtem drzwi się otworzyły i ksiądz wikary ze swą zamaszystą żołnierską miną, w birecie na głowie, z krzyżem i agendą, za nim organista, dalej prowadzona przez Pakulską Steńka, — ukazali się na progu.
Hrabiowie, z ciekawością nieukrywaną, zapatrzyli się na dziewczynę, i — zdziwili się, widząc ją tak piękną, skromną i z taką rezygnacyą jakąś przerażającą, wlokącą się na męczeństwo.
Ksiądz wikary, który niezwyczajnością tego obrzędu czuł się dziwnie poruszonym, natychmiast przystąpił do łóżka chorego.
Kwiryn, oile mógł, podniósł się, rękę wyciągając.
Widok był dziwny, smutny, mogący łzy wycisnąć. Na twarzy kobiety malowała się trwoga i walka, tłumiła łzy, ręce jej drżały.
Kwiryn brawował, widocznie dla świadków, chcąc się okazać odważnym i pewnym siebie.
Ksiądz wikary, jakgdyby się obawiał, aby mu co nie przeszkodziło w ceremonii, galopem ją odprawiał. Zarzucano mu to zwykle, że i ze mszą śpieszył zbytnio i śpiewy kościelne tak pędził, że za nim zdążyć było trudno; lecz tymrazem przeszedł sam siebie. Wyrazy mu się sypały, jakby gnane z ust gorączką jakąś. Pytania zadawał, niesłuchał odpowiedzi, obracał się, chwytał ręce, wiązał, błogosławił, niedając odetchnąć. Króciuteńką mówkę wypalił potem i zakończył modlitwą.
Wszystko to razem, choć nic nie opuszczono i formalności były zachowane, trwało zaledwie minut kilkanaście, licząc w to i wezwanie świadków.
Akt ślubny do podpisów już był przygotowany.
— To — deryzya, szyderstwo! ja nie podpiszę — zawołał Bernard: żegnajmy się i jedźmy. Nie mamy tu co robić.
Na dany przez hr. Kwiryna znak natychmiast Steńka z Pakulską wyszły; i wikary, któremu coś szepnął do ucha, wysunął się także.
Hr. Bernard z niecierpliwości i gniewu do krwi sobie gryzł usta. Przystąpił do łóżka, zmieniwszy postawę, wyraz twarzy i całe obejście się, zuchwale i dumnie.
— Nie chcemy kuzynowi zatruwać naszą obecnością tak słodkich chwil pierwszych — miodowego miesiąca. Nie pozostaje nam nic innego, tylko życzyć mu szczęścia w pożyciu i — kłaniać uniżenie.
To mówiąc, kłaniał się wistocie bardzo nizko.
— Słóweczko tylko — przerwał głosem chrypliwym Kwiryn — słóweczko: — Macie tę pociechę, żeście tu nie przybyli darmo. Słowo wam daję, że troskliwość wasza o mnie i o losy mojej biednej fortunki przyśpieszyła to, co było postanowionem.
Hr. Flawian z nogi na nogę przestępował.
— Proszę-ż cię — nie mamy ci nic do wyrzucenia — zawołał. — Zrobiłeś coś chciał, a my spełniliśmy do czego się czuli obowiązanym. Tonącego chwyta się i za głowę.
Kwiryn śmiał się.
— O mnie wam nie chodziło — rzekł szydersko — ale o moję skórę! Otóż muszę was raznazawsze o los jej uspokoić, abyście sobie trudów darmo nie zadawali.
Nie wiem czy żyć będę, czy umrę, ale to ręczyć mogę, iż rozporządzę majątkiem tak, aby się wam ani prószynka z niego nie dostała. Żona weźmie wszystko....
Bywajcie zdrowi!
To rzekłszy, padł na poduszki.
Hrabiowie wyszli bez pożegnania. Wsiedli do powozu, nie nie mówiąc, dojechali do karczmy — posiadali na stołkach — i żaden z nich nie miał siły się odezwać. Cóż tu potem mówić było!
Hr. Flawian sucho, nakazująco na ludzi krzyknął: — pakować i jechać!
Nie chcieli jeść. Bernard zapalił cygaro. Po długiej milczącej przechadzce skonkludował:
— To niepoczciwiec!
Co się działo w tym dworze teraz, któremu przybyła pani — opisać nie łatwo. Ludzie tak byli przerażeni i zdumieni tym ślubem, jak i kuzynowie. Antek upadł na duchu.
Steńka, powróciwszy z pierścionkiem na palcu, siadła i, choć łzy jej wypaliły się na powiekach i oschły — płakała w duszy.
Czuła się teraz — niewolnicą.
Ponieważ wszystko tu szło wedle rozkazów pana, a Kwiryn porządku dziennego w niczem nie zmienił, po ślubie więc nie było najmniejszej różnicy w życiu od dnia wczorajszego.
O zwykłej godzinie podano Kwirynowi obiad jego, którego on, zburzony jeszcze, jeść nie chciał, a osobno zaniesiono jedzenie dla pani, dla Pakulskiej i księdza wikarego.
Ksiądz wikary chodził rozgorączkowany ciągle. Wiedział, że będzie miał, jak powiedział — przeprawę z proboszczem, że się musi tłómaczyć i t. p. Pomimo tej troski o siebie, młody, gorącego serca człowiek, myślał też o zapłakanej pani młodej, której mu szczerze żal było.
— Przestań pani płakać, łzy już teraz nie pomogą — mówił. Sakrament święty małżeństwa was połączył — stało się i odstać się nie może. Męztwa potrzeba. Módl się do Ducha Świętego: to dar jego. Nie jest znowu nieszczęście tak wielkie. Masz pani teraz obowiązki, a pierwszy: chorego pilnować, osłodzić mu cierpienia — no, i łagodzić go. Gbur jest, ale, przy pomocy Bożej, bo i choroba posłuży do tego — udobruchasz go; ale potrzeba rezolutności i męztwa.
Słowa wikarego, bardzo proste, ale ciepłe, płynące z serca — nie przeszły bez skutku. Steńka myślała nad tem: jak postępować powinna, nabierała męztwa.
O szczęściu myśleć nie mogła; o spełnienie obowiązków starać się musiała. Przyszli jej na pamięć rodzice, siostry — a w ostatku i ten łazarz jęczący obok, zdany na sługi, którego słyszała nieraz, po nocach, napróżno dowołującego się szklanki wody lub zmiany w pościeli.
Po obiedzie, wikary chciał odjechać. Powołano go do hrabiego.
— Nie byłbym kapłanem — odezwał się, wikary po załatwieniu spraw bieżących — gdybym panu grafowi nie powiedział w ostatku słowa prawdy.
Wziąłeś biedną dziewczynę za żonę: pamiętaj, na prawo Chrystusowe; wiedz, że niewolnicą nie jest, ani sługą, ale równą ci towarzyszką żywota.
Tak, tak — słowa prawdy muszę ci powiedzieć, — dodał gorąco — nie prosiła cię ona, abyś ją brał. Uczyniłeś jej wrzekome dobrodziejstwo, podnosząc ku sobie: bądź-że szlachetnym i nie każ sobie płacić za to męczeństwem.
Kwiryn na tę śmiałą księdza przemowę oczy i usta otworzył.
— Cóż to znowu? — zawołał — nauka moralna? Student jestem, czy co?
— Nie student, ale chrześcijanin, a jam kapłan — rzekł poważnie wikary. — Wszystko mi jedno, czyś ty graf czy chłop: mam obowiązek ci powiedzieć prawdę, i mówię ją. Tak! kapłan jestem. Nie usłuchasz słów moich: Bóg cię pozwie do rachunku za łzy jej. Złamałeś nogę, skręciłeś kark....
Kwiryn poruszył ramionami, nie mówił nic; patrzał zdumiony tą zuchwałością młodego duchownego i był widocznie poruszony.
— Tyranem przecie nie myślę być — zamruczał.
Wikary do łóżka się zbliżył.
Zmienił ton nagle, na poufały i powszedni.
— No — niechaj Pan Bóg błogosławi! Niech błogosławi!
Przeżegnał ręką podnosząc hrabiego, który mimo woli głowę skłonił.
— Zdrowia i dobrego pożycia! Jadę. Komu w drogę, temu czas.
Skłonił się wikary, wyszedł, a że koni nie było jeszcze, fajkę sobie zapalił. Spokojny na sumieniu, powracał, myśląc już tylko o tem, jak wojnę stoczyć z monsignorem.
Choroba hrabiego była dla niego wymówką i usprawiedliwieniem. Kanonik zresztą łagodnym był i rzecz tę, niezupełnie kanoniczną, ze względu na hrabiego i rodzinę, musiał starać się jakoś pokryć i zatrzeć.
Po odejściu księdza, Kwiryn, który od dnia wczorajszego ciągle się burzył, męczył, udawać musiał, gniewał, walczył z sobą, poił się żółcią zemsty niezdrowej — czuł się daleko słabszym niż był dni poprzednich.
Paliło go wewnątrz, ból w kościach i mięśniach się zwiększył, jakiś niepokój, oczekiwanie czegoś, przestrach, nieokreślone uczucie trwogi — nie dawały mu spocząć, choć czuł odpoczynku potrzebę.
Zawołał Antka i, gdy ten wszedł, popatrzywszy na niego, nie wiedział sam, na co go wołał.
Na zapytanie sługi, strząsł głową, nie odpowiadał nic. Antek widząc, że mu gorzej było, poszedł do officyny po felczera. I z tym hr. Kwiryn mówić nie chciał. Przyniesiono mu wody; napił się trochę.
Felczer, pulsu domacawszy, zaniepokojony, chciał, aby posłano po doktora, ale chory, usłyszawszy to, zawołał głośno:
— Nie trzeba.
Poprawiono poduszki — Kwiryn usypiać począł.
Gdy się w domu uspokoiło, Steńka też zwolna do siebie przychodzić zaczęła. Wzięła książkę nabożną. Pakulska nie opuszczała jej, starając się jej przypodobać.
Była to zawsze hrabina dziś i pani, na którą kiedyś może spaść miała władza, dostatki — wszystko.
Wcale inaczej na nią teraz patrzyli ludzie i Antek nawet, z tym instynktem na pół dzikiego człeka, który przeczuwa siłę, choć mrucząc, małemi posługami starał się sobie panią pozyskać.
Panią, ona wszakże nie była jeszcze, a, co najwięcej, pierwszą sługą w domu.
Noc tę hrabia bardzo źle, niespokojnie spędził, a przybywający Sochor skrzywił się i jął gderać nielitościwie. Zapisał jakiś calmans, a że miał we zwyczaju nie pieścić swoich chorych — odezwał się do Kwiryna:
— Nacóżeś się, hrabio, ożenił, jeżeli, jak widzę, żonie sobie posłużyć i około siebie chodzić nie pozwalasz! Przecież przy chorych nikt lepiej nie umie czuwać, nad kobiety! Dlatego i Siostry Miłosierdzia są najlepszemi w świecie sługami przy szpitalach. Hm?
Kwiryn popatrzył na Sochora i nie odpowiedział nic. Doktor od niego poszedł do — hrabiny. Tak dobrze jak nie znał jej, ale — jako lekarz, nie potrzebował zbytnio się oglądać na formalności; chciał też, korzystając ze sposobności, bliżej poznać tę zagadkową istotę, której los wszystkich zdumiewał i obudzał nadzwyczajne zajęcie.
Zastał Steńkę z Pakulską, siedzącą przy oknie, trzymającą książkę, którą, zobaczywszy Sochora, natychmiast na stronę odłożyła.
— Przyszedłem tu do pani — odezwał się, siadając naprzeciw niej, — aby zwrócić jej uwagę, że wyszedłszy za mąż, za pana hrabiego, masz pani względem niego obowiązki. Jest chory, podrażniony, potrzebuje łagodzącego wpływu. Mogłabyś pani i powinnaś korzystać z wyjątkowego a bardzo pomyślnego położenia swego — i zbliżyć się do niego. Miejsce jej teraz jest u łoża chorego.
Steńka słuchała spokojnie i nie zaraz odpowiedziała.
— Pan konsyliarz znasz hrabiego lepiej może niż ja, która go niewiele razy w życiu widywałam, a po dwu latach niebytności powróciłam tu dopiero przed kilku dniami. Położenie moje wyjątkowe jest. Prawa nie mam żadnego... hrabia nawykł do rozkazywania: ja też muszę czekać na rozkazy.
Doktor, słuchając, pokiwał głową.
— Niezawodnie — rzekł — pani masz do pewnego stopnia słuszność. Tak, położenie to wyjątkowe, niema co mówić; ale w jej własnym interessie jest teraz korzystać i na dobrej stopie z nim stanąć. — Hm! nie dać się zupełnie zawojować.
Steńka spójrzała na doktora, który w jej wzroku łagodnym a rozumnym dopatrzył się niespodziewanej intelligencyi i rozwinięcia. Znał on pochodzenie Sumakówny, słyszał o rodzicach, spotykał nieraz Dyonizego: nie przypuszczał, ażeby ta istota, od lat piętnastu opuszczona, zdziczała, mogła wyrobić się na mężną i rozumną niewiastę.
Faustyna znowu namyślała się nad odpowiedzią. Czuła ona w doktorze rozumnego i dobrego, choć gburowatego, człowieka — nie miała wstrętu do rozmowy z nim.
— Mówisz, panie konsyliarzu, o tem, żem ja dla siebie z położenia korzystać powinna — odezwała się — przepraszam pana, wyrzekłam się zupełnie, czyniąc ofiarę dla rodziców i rodzeństwa, myśleć o sobie. O mnie też tu nie idzie. Gdybym mogła się na co przydać, usługiwałabym chętnie; ale narzucać się hrabiemu, nietylko nie pomoże nic — zaszkodzi raczej.
— To prawda — odpowiedział Sochor — nawykł do samowoli, nie cierpi, aby mu się wtrącano do czegokolwiekbądź: jednakże....
Doktor nie dokończył.
— Pani-bo się tu na śmierć zanudzisz, zajęcia nie mając — dodał.
— Będę się starała znaleźć je około gospodarstwa. Zresztą — mam kilka książek.
Sochor rzucił okiem ciekawem na odłożone dzieło francuzkie, które Steńka czytała i zdziwił się trochę.
— No, no — pomyślał — nie jest to tak głupie małżeństwo, jak ludzie sądzą. Gotowa być mu guwernantką i zrobić z niego człowieka.
Pakulska, przysłuchująca się rozmowie, wtrąciła cichuteńko coś o panu hrabi — bo go znała dobrze i zapytała: czy złamanie już żadnem nie grozi niebezpieczeństwem?
— Tak się zdaje — odezwał się doktor — jednakże nie potrzebuję tego taić, że ze stanu chorego zupełnie nie jestem zadowolony. Krew ma jakąś zaostrzoną, uspokoić go trudno, rany się zaogniają, kości zrastają powoli. Są komplikacye. Sądzę jednak, że przedłużyć się może leczenie, ale — życiu nic nie zagraża.
Steńka słuchała z uwagą opowiadania doktora.
— Felczer, który przy nim jest — mówił dalej — nawykły do chłopów, niezawsze ma rękę zgrabną i lekką. Antek stary posługuje mu serdecznie, ale także niezręcznie: zdałby się tam kobiecy nadzór.
Pogwarzywszy nieco, Sochor, który znajdował przyjemność w rozmowie Steńki i bardzo miłe wynosił ztąd wrażenie, pożegnał się, aby do Wołchowicz powrócić.
Wszystko potem pozostało jak było, bez najmniejszej zmiany. Przez następne dwa dni hrabia Steńki nie wezwał do siebie; raz zawołał Pakulskiej tylko, a młoda hrabina nie mogła się mężowi narzucać.
Ekonomową spytał hrabia: co one tam robiły? Pakulska odpowiedziała niezgrabnie, ale uspakajająco.
Czwartego dnia jakoś hrabia po przemianie leszczotek i nowem obandażowaniu, które Sochor uznał potrzebnem, uczuł się, po wyjeździe doktora gorzej. Poznać to było można z nieustannego niecierpliwego wołania Antka i łajania go, które przez drzwi do Steńki dochodziło.
Z wieczora zaraz Pakulska, której Antek dostarczył kropelki rumu Wołchowickiej fabryki, zaprawiwszy nim herbatę, usnęła snem twardym i chrapała głośno.
Chrapanie to, choć już Steńka do niego była nawykła, z drugiej strony wołanie hrabiego na Antka, nie dawały zasnąć Faustynie. Było już około północy, gdy przerażający, bolesny krzyk dał się słyszeć od łoża hrabiego.
Pakulska nie obudziła się wcale, zdawało się, że i Antek musiał spać kamiennym snem, bo hrabia po raz wtóry i trzeci zajęczał, wołając ratunku.
Steńce się serce ścisnęło. Nie namyślając się, zerwała się z łóżka, przyodziała naprędce i wbiegła, sama niewiedząc dobrze co czyni, wprost do pokoju hrabiego.
Przy świetle lampki, palącej się w kątku, zobaczyła, że noga chorego, źle umieszczona, zsunęła się z podesłania, na którem była umieszczona. Chory, niecierpliwy, rozgniewany, krzyczał na całe gardło — i bił o łóżko zdrową ręką, a Antek, który się potajemnie gdzieś na folwark wysunął, ufając w sen chorego, nie przybywał.
Steńka natychmiast poprawiła posłanie, na które hrabia wskazywał, obłożyła nogę poduszkami, pomogła zsuniętą zpod głowy pościel na miejsce położyć; a że hrabia pić wołał, podała mu napój który stał przygotowany.
Hrabia, przez jakieś dziwne w takim człowieku poszanowanie dla kobiety, zniżył głos łagodnie, uspokoił się: nie podziękował wprawdzie, lecz widocznie tą posługą troskliwą był zawstydzony i przejęty.
Steńka cichym głosem odważyła się spytać: czy więcej czego nie potrzebuje.
— To bydlę, Antek! — zamruczał chory — korzysta z mojego snu i włóczy się pewnie po nocy, albo pije u ekonoma. Licho wie kiedy powróci.
— Ja posiedzę tu i popilnuję, niech pan hrabia stara się zasnąć — odpowiedziała Steńka, i nie czekając zezwolenia, poszła na palcach, wysunęła cicho krzesełko, obwinęła się chustką, poprawiła lampkę, spuściła głowę — została na straży.
Kwiryn nie spał. Oczy jego otwarte gorączkowo, ciekawie wlepiły się w tę kobietę bladą, smutną, z wypiętnowaną na twarzy niedolą i rezygnacyą. Nie mógł ich od niej odwrócić. Była nietylko piękną bardzo, lecz miała w sobie to coś sympatycznego, co nieszczęście wyciska na człowieku, już z niem zżytym, niebuntującym się przeciwko niemu.
Wzroku hrabiego Steńka odwrócona, siedząca z oczyma spuszczonemi, widzieć nie mogła, czuła go może. Siedziała nieporuszona. Kwiryn patrzał, nie jęcząc i nie stękając, a po długiem tem wysileniu, oczy mu się zwolna do snu zamykać zaczęły.
Faustyna usłyszała spokojny oddech jego — usypiał. Odejść teraz już nie mogła. Antek nie powracał, chory zapotrzebować mógł znowu jakiej posługi.
Dobra godzina lub więcej upłynęła, nim Kwiryn się obudził, podniósł powieki, jęknął, a zobaczywszy siedzącą, czas jakiś przypominać sobie musiał, dlaczego się tu znalazła.
Zamruczał, żądając napoju, a Steńka, ani na chwilę nieuśpiona, natychmiast zbliżyła się, aby mu go podać.
— Idź już spać — odezwał się hrabia — ja nic nie będę potrzebował.
— Niema nikogo, nie mogę odejść — odezwała się Faustyna — spać mi się nie chee. Proszę pozwolić....
Nie dokończyła słów tych, gdy Antek, który teraz dopiero powracał ze swej wycieczki, uchylił drzwi ostrożnie i przeląkł się, zobaczywszy Steńkę przy łóżku Kwiryna.
Wiedział już co go czeka. Hrabia łajać począł grubiańsko. Antek się tem tłómaczył, że usłyszał w podwórzu podejrzany szmer i chodził około gumien i stajen, bo fornale mogli na wieś, bez pozwolenia powymykać się.
Oile to pomogło, niewiadomo, ale hrabia cicho powtórzył Steńce:
— Proszę iść spać, jutro trzeba abyś tu przyszła się rozpatrzyć; oni tu o mnie nic nie dbają.
Steńka odeszła z tem. Powracała do swej izby, gdy otwarciem drzwi rozbudzona Pakulska zerwała się, zobaczywszy ją, niepojmując gdzie mogła chodzić. Opowiedziała jej wszystko pocichu. Pakulska ucieszyła się wielce.
— Otóż to, jak Boga kocham — zawołała — co to znaczy rozum mieć! Ale, jak że to może być, że ja krzyku nie posłyszałam, co sypiam tak czujnie.
Tego Steńka jej nie chciała tłómaczyć.
Następnego dnia Antek chodził jak przybity, a na młodą panią patrzał ze źle tajonym gniewem i zazdrością.
Nadjechał doktor, wcale niespodzianie, zawezwano Steńkę do chorego.
Konsyliarz siedział przy łóżku.
— Oto lepiej niż wszystko, jej powiedz co robić; Antek bałwan. Gdyby nie ona, byłbym się wściekł przeszłej nocy z bólu, a ten nicpoń, gdzieś się włóczył po folwarku!
Ucieszył się wielce Sochor z tego obrotu rzeczy.
— Ja-bo zaraz mówiłem — odezwał się — do pilnowania chorych niema jak kobiety. To przecie raz będzie rozumnie.
Steńka wysłuchała rozkazów, rozpytała się dokładnie, zapewniła, że wszystko spełnione zostanie — i wyszła.
Zaledwie się za nią, drzwi zamknęły, gdy Kwiryn, nic nie mówiąc, rękę zdrową przyłożył do czoła.
— A co? — mruknął — olej ma....
— A może i lepszego coś od oleju, — dodał Sochor, wskazując na serce.
Kwiryn się skrzywił.
— Na to tam nigdy rachować nie można — rzekł cichutko.
W taki sposób niespodziewany nastąpiło zbliżenie się chorego do tej, całkiem obcej mu żony, którą, ciekawie się jej przypatrując, badał z chciwością jakąś. Nieskończyło się na doglądaniu i dawaniu lekarstwa, Kwiryn miał interessa, o których w chwilach największych cierpień nie zapominał. Przynoszono pieniądze, potrzeba było płacić.
Dotąd wszystko to spełniał Antek. Kwiryn odrazu przelał kassę i regestra na żonę. Po kilka więc razy na dzień musiała przychodzić, odbierać, płacić, zapisywać. Wszystko to, szło bardzo porządnie, cicho i bez trudności.
Steńka stała się niezbędnie potrzebną. Oswoiła się też znacznie z hrabią, który, co wszyscy już uważali nie był względem niej tak grubiańskim, jak dla innych. Nie łajał przynajmniej, — może dlatego, że Faustyna pojmowała łatwo czego żądał, a długo jej tego wyjaśniać i tłómaczyć nie potrzebował, jak Antkowi, który czasem głupotą swą i wielomówstwem przyprowadzał do niecierpliwości.
Ogromne wrażenie w całym dworze wywarła ta zmiana, której nikt przewidywać nie mógł.
Antek pierwszy, zły i zgryziony począł o niej rozgłaszać.
— Nu! będzie on się miał zpyszna, głupi grzyb stary! Już u niej teraz wszystko, klucze, pieniądze, regestra, nawet od sepeta, gdzie chowa złoto i papiery oddał jej kluczyk, co go dawniej nosił na sznurku na piersiach...
Teraz, tylko nie widać jak ona tu będzie panią, a on sługą... Dobrze mu tak — niechby był rozum miał...
A taka z niej wielka pani, że się z człowiekiem nie rozmówi poczciwie, nie wyłaje nawet, ino z góry powie: Rób to — i koniec... Gadaj nie gadaj, ani słucha. Odwróci się i idzie precz.
We dworze z trwogą spoglądano na młodą panią przesuwającą się poważnie, w milczeniu, której oka nic nie uchodziło. Ludzie zarzucić jej nie mogli nic, lecz obawiali się więcej niż kogóś coby ich był łajał, popychał a więcej się spoufalał z niemi...
Steńka, oile mogła, polepszyła nawet utrzymanie ludzi dworskich, lecz Antek i to znajdował groźnem, bo wszędzie wglądać chciała.
Pakulska, niewiasta praktyczna, pierwsza pono postrzegła, iż z młodą hrabiną należało być dobrze i pozyskać ją sobie. Starała się więc być jej pomocą w poznaniu oficyalistów i ich stron słabych.
Niemogąc zaszkodzić jeszcze, Antek tymczasowo także był bardzo nadskakującym i uległym, ale czekał tylko sposobności, ażeby — jak mówił — stołka podstawić.
Dotąd był on tu najważniejszą figurą po hrabi, a trwało to tak długo, iż mu się zdawało wiekuiście mogącem pozostać. Wszyscy mający interessa, starali się go sobie pozyskać i opłacali dobre słowo małemi podarunkami. Zagrożony spadnięciem z tych wyżyn na prostego sługę, markotny Antek, układał sobie, bądźcobądź, znaleźć coś przeciwko hrabinie i zręcznym doniesieniem, strącić ją z tego stanowiska które zajmowała, coraz większe zyskując zaufanie.
Wiadomość o dziwnych zaślubinach, naprzód przez wikarego i proboszcza, rozniosła się po okolicy; nie chciano wierzyć, zdumienie było powszechne.
Lecz na Polesiu tem, gdzie przestrzenie są tak znaczne, oddzielające ludzkie osady, drogi tak złe, a poczty zastępują posłańcy i najpilniejsze nawet wiadomości nie rozchodzą się jak gdzieindziej. W zapadłych kątach nierychło dowiadują o tem, co się tuż pod bokiem stało.
I dlatego p. Dyonizy Sumak, który nie był bardzo zdrów, przez czas jakiś musiał siedzieć na leśniczówce i żywej duszy tam nie widział, chociaż wiedział o powrocie córki, o zamążpójściu jej niebył wcale uwiadomiony.
Dopiero, gdy się podniósł z łóżka i do Wołchowicz pojechał, wstąpiwszy do Borucha, gdy miętówkę pił spokojnie, zawiadomiony został radosną dla siebie wieścią, że hrabia nagle wikarego wezwał i ślub ze Steńką zawarł. Sumak, jak oparzony, pobiegł na probostwo.




Wikary, już z Monsignorem stoczywszy krótką wojnę o ten ślub i wygrawszy ją, byt nadzwyczaj zajęty zużytkowaniem ogromnego funduszu, jaki mu ona przyniosła. Nie umiał on utrzymać nigdy pieniędzy, rozdawał je pochrześcijańsku ubogim, potrzebującym a nawet i takim, którzy nie warci byli miłosierdzia. Miał przytem swe fantazyjki.

Nigdy w lepszym humorze go nie widywano.
— Gadajcie sobie co chcecie — powtarzał — bodaj się takie sknery na kamieniu rodziły, a co tydzień ślub brali.
Sumak wpadłszy, znalazł go z fajką, jak zwykle, karmiącego swojego kosa, którego w klatce trzymał i uczył go gwizdać.
Wbiegł p. Dyonizy z twarzą tak zaognioną, zdyszany, iż ksiądz się domyślił, z czem tak śpieszył.
— Ojczulku! — krzyknął — prawda to? dawaliście ślub mojej córce?
— Jak Bóg Bogiem.... panna Faustyna Sumakówna jest hrabiną na Skomorowie.
I rozśmiał się.
Sumak ręce zacierał.
— Niech wam Bóg płaci! — rzekł. — No, teraz już nie może być, abyśmy na tej nikczemnej leśniczówce w lesie biedę mieli klepać. Trzeba się o swoje prawa upomnieć u hrabiego i u córki. To bogacz nad bogacze. Daliśmy mu, cośmy mieli najlepszego. Dziewczyna jak łania! Co się z niej w Warszawie zrobiło, — królewna — powiadam ojcu! — a to, grzyb, gniły.
I on myśli, że ja tem głupiem leśniczowstwem dam się wykwitować! Nie głupim! Teraz ja panem być muszę.
Wikary słuchał, dając mu się wygadać, i pykał z fajki.
— No, no! — rzekł — jak się wy weźmiecie tak gorąco do hrabiego, wątpię, żebyście co wskórali. Trzeba wiedzieć, że żaden zięć, wziąwszy pannę bez koszuli, nie jest obowiązany teściowi do niczego. Musicie go pokornie prosić, bo inaczej....
— Ale! ale! — krzyknął Dyonizy. — Ojczulku! Będę wołał, płakał i zdyfamuję go. Co najmniej folwark dożywociem musi dać, jeżeli nie na dziedzictwo.
— A no! probujcie szczęścia — rzekł wikary.Ale to człowiek skąpy, kutwa. Trzeba było, dając córkę, naprzód się o nią umówić z hrabią.
Wikary zamruczał.
— Myślicie — ciągnął dalej, nakładając fajkę — że on się krzyku boi a o reputacyą dba?
— To, po części prawda — smutnie odparł Sumak. — A cóż tu robić?
— Pogadajcie z córką — rzekł wikary, i — nie gorącujcie się, życzę. Możeby matka do niej pojechała....
— Gdzietam! — smutnie ręką zamachnąwszy — odparł p. Dyonizy. Niéma co kryć: ona gdy nie pijana, to chora, a jak się upije, śpi albo łaje; rozum zalała. Ja też nie odtrącam kieliszka i czasem sobie podchmielę, ale żeby — tak... Pojadę sam.
Wikary rad jeszcze udzielił dobrych, — i tak się rozstali. Sumak napił się u Borucha na drogę, siadł do biedki i pojechał.
Przybywszy do Skomorowa, naturalnie, po starej znajomości udał się do Antka, ale ten przyjął go gorzej niż zimno i wielce dyplomatycznie.
— Ja tam teraz nic nie wiem i nie mieszam się do niczego.
Po bardzo krótkiej rozmowie, z której nic się Sumak naliczyć nie mógł, Antek odszedł — niechcąc nawet jej przedłużać.
Nie było sposobu, tylko wprost się udać do córki.
Pokazano mu drzwi, wszedł śmiało, ale Steńki nie zastał: była u hrabiego z kluczykami.
Pakulska przywitała go dosyć grzecznie — mocno zakłopotana. Na zapytanie jego odpowiadała pół-słowami i pokazywała na drzwi. Sumak się po ubogich izdebkach rozpatrywał i — posmutniał. Niewiele tu lepiej wyglądało, niż u niego na leśniczówce.
Powracająca Steńka zbladła na widok ojca. Lękając się, aby rozmowa z nim nie doszła do hrabiego, który słuch miał ostry, wyszła do bocznej izdebki, prowadząc go za sobą.
— No — rzekł p. Dyonizy — powinszować więc hrabinie, hę? Ja już wiem. Ślub wzięliście, a co teraz z nami będzie?
Steńka milczała.
— Nie możesz wątpić, kochany ojcze — odezwała się po namyśle, że ja u hrabiego o polepszenie losu waszego starać się będę.
— Co to o polepszenie! Fraszka tam jakieś polepszenie! On przecie nam i całej familii los musi zrobić, Domkę i Marysię wyposażyć i nam dać folwark!
Faustyna się zarumieniła i ciężko westchnęła.
— Ojcze kochany — rzekła — wymagać, nakazywać nie możemy nic. Będę się starała. Dajcie mi czas. Teraz, gdy leży chory, a najmniejsza rzecz go drażni, ani wspominać o tem nie można.
— Tak! a my będziemy nędzę znosili! — krzyknął Sumak. To się może i pół roku ciągnąć.
— Cóż ja na to mogę poradzić! — zawołała Steńka. której łzy stanęły w oczach. — Na żaden sposób teraz nie podobna mu o tem mówić.
Sumak się obruszył.
— Co? nie mogę! nie podobna! — rzekł — jak niezechcesz, ja sam wpadnę do niego i taką mu tu historyą wyprawię....
— Ojcze, zlituj-że się! — przyklękając przed nim, zawołała Steńka — nie gub mnie, nie psuj sobie....
Sumak wielkiemi krokami chodzić począł po izbie.
— Przypatrz się — dodała Steńka — ja tu także w dostatkach nie opływam, a znoszę. W przyszłości może to się poprawić.
— A co mnie przyszłość, kiedy ja dziś biadować muszę! — mówił Sumak.
— Narazisz go sobie.
Mówiąc to, zrozpaczona i wylękła, Steńka przypomniała sobie pieniądze, które jej pożyczyła Estera. Błysnęła myśl połowę ich oddać ojcu, okupując tymczasowo milczenie. Sumak na twarzy jej wyczytał, że się z czemś namyślała i począł nalegać.
— Ja ztąd tak z próżnemi rękami nie pójdę!
— Tymczasem — przerwała Faustyna — ja mam trochę moich pieniędzy, oddam wam je. Zmiłujcie się.
Oczy się zaświeciły Sumakowi.
— No — dawaj? wiele?
Steńka, nieodpowiadając, zbiegła do pierwszego pokoju i przyniosła piętnaście rubli, które ojcu w rękę wcisnęła. Przeliczył je chciwie i schował.
— Cóż to! — zamruczał — straszna rzecz, te piętnaście rubli. U nas wszystkiego trzeba, a nic niéma. Bielizna, suknie, wydarte, same łachmany. Pościel — sam barłóg, Marcysia gorzej stróżki chodzi, a ty — pani grafini.
— Spójrz-że ojcze na mnie! — zawołała Steńka — ja nie mam też nic.
Udobruchał się przecież Sumak i dał się ułagodzić. Przyrzekła mu córka, że się będzie starała coś dla nich wyrobić — ale prosiła o cierpliwość.
— Mój ojcze — dodała w końcu nieśmiało — na miłość Boga proszę: i matkę wstrzymujcie, i sami nie czyńcie sobie i mnie wstydu.
— Ty mi będziesz, blaźnica jakaś, nauki dawała, oburzył się Sumak. Także mi!
Zamilkła pokornie córka. Sumak niebardzo się pogniewał.
— Matce ja rady nie dam — rzekł — a ja, gdybym w dobrym bycie był, nikomu, choć i grafowi wstydu nie uczynię. Ho, ho! Byłem ja też panem całą gębą i wiem jak żyć!
Czując trochę pieniędzy w kieszeni, Sumak już tymczasowo zaspokojony, niedługo bawił i wyniósł się ze dworu.
Niezmiernie ciekawy Antek, który, podsłuchać rozmowy nie mógł, spodziewał się może awantury, przykrej dla młodej pani, a zobaczywszy Sumaka odchodzącego spokojnie, podszedł ku niemu. Potrzeba mu było go wybadać.
Okazał się przystępniejszym teraz i zaprowadził go z sobą na folwark; znalazł się kieliszek wódki dla rozwiązania ust.
— Odprawiła mnie tak, jak z niczem — rzekł Dyonizy. — Kazała mi czekać aż hrabia ozdrowieje, a tych głupich piętnaście rubli, które mi tymczasem dała, jak jałmużnę, cóż to jest? niéma za co rąk założyć! Jak Boga kocham!
Antkowi oczy maleńkie aż się zaiskrzyły.
— Proszę! dała piętnaście? powiadacie, piętnaście rubli? — zapytał słodko.
Sumak wyjął je z kieszeni i policzył na dłoni. Było ich nowych piętnaście, srebrnych, pięknych, a właśnie przed dniami paru, kupiec za drzewo płacąc i znając upodobanie grafa w świeżego stempla monecie, podobnemi rublami tysiąc zaliczył.
Pomyślał Antek — ukradła!
Tak mu to było na rękę, że się aż uśmiechać zaczął i winszował Sumakowi córki tak dobrego serca.
Pan Dyonizy tymczasem rozwodził się nad tem, że dla niego piętnaście rubli starczyły ledwie na dwa dni z dzisiejszym.
Autek myślał sobie:
— Mam ją! oho! kluczyki znowu pójdą do mnie, a jejmość na pokutę.
Postanowił być ostrożnym, ale tak pewnym się czuł swego, że zawczasu tryumfował. Zkąd-że młoda pani pieniądze mieć mogła? Hrabia żadnych jej nigdy nie dawał. Jeśli więc miała, to z biurka potajemnie wzięte, a fiziognomia nowych rubli o ich pochodzeniu świadczyła.
Dnia tego Antek nic nie przedsiębrał.
Nazajutrz po obiedzie, gdy siadł pilnować hrabiego, zbliżył się ku niemu ostrożnie. Znali się tak, iż Kwiryn poznał zaraz, że mu coś przynosi, a żądny był doniesień i plotek.
— Był Sumak stary — szepnął Antek.
— I co?
— A cóż? chciał się pchać do jaśnie pana, to go jejmość nie puściła.
— No, to dobrze zrobiła — odparł hrabia.
Antek śmiał się chytrze i dwuznacznie.
Robił taką minę, jakby do zrozumienia dawał, że mógłby coś powiedzieć, ale nie chce.
Kwiryn gniewnie zawołał:
— No — będziesz ty gadał?
Nachylając się do ucha prawie, szepnął Antek:
— Dała mu, żeby gębę zatkać, piętnaście rubli, nowiusieńkich, rychtyk takich, jakiemi Moszko zapłacił. Zkąd ona mogła wziąć?
Wykrzywiła się strasznie twarz hrabiemu i czoło zaszło krwią.
Spojrzał na Antka, który pobladł i cofnął się.
Steńka wchodziła właśnie, chcąc lekarstwo przypomnieć i, na hrabiego rzuciwszy okiem, poznała, że coś go zgniewało.
Szła zwolna do łóżka, gdy niecierpliwy Kwiryn zakrzyczał:
— Był Sumak? hę?
Zarumieniona trochę i zmieszana, Steńka potwierdziła.
— Ja wiem wszystko — kończył hrabia. Odprawiłaś go, hę? piętnaście rubli? zkąd piętnaście rubli? zkąd pieniądze u ciebie? gadaj?
Groźnym głosem rzucone pytanie, tak przestraszyło Steńkę, że się musiała oprzeć o krzesło.
— Zkąd te pieniądze? — zahuczał Kwiryn — zkąd?
Autek stał na boku i słuchał.
Faustyna natychmiast pomyślała, że musi powiedzieć prawdę, aby się oczyścić.
— Pieniądze te, na wyjezdnem z Warszawy, widząc, że nie mam ani grosza, gwałtem mi prawie wcisnęła Estera, córka Borucha — rzekła chłodno, i odzyskując panowanie nad sobą. — Dałam ojcu rubli piętnaście, a drugie tyle mam jeszcze.
Kwiryn spuścił oczy; Antek, zły, posunął się ku drzwiom.
— Po co było brać u żydówki? — zamruczał hrabia. Hm, nie lubię tego. Wziąć zaraz z biurka trzydzieści i odesłać Boruchowi.
— On się nie upomina — odezwała się śmiało Steńka.
— Ale ja się upominam! Nie chcę! — zawołał hrabia. — Łaski ich nie potrzebuję.
Antek cichuteńko wyśliznął się z izby sypiałnej. Steńka podziękowała pokornie. Zadumany leżał hrabia i przyjął lekarstwo z rąk żony, śmiejąc się.
Zobaczywszy, że sługi starego niéma — zaczął się śmiać coraz mocniej.
— Zjadł mydło stary! — mruczeć począł — zjadł mydło! Nic-bo nie wiesz, ten niegodziwy, bo to stary nicpoń, ja go znam nawylot; oskarżył jakoby ruble były potajemnie wzięte z tych, co Moszko przywiózł za drzewo. Niegodziwy!
No — ale cóż? takiemi łotrami jak dziurawemi garnkami posługiwać się trzeba, kiedy całych niéma.
Steńka aż krzyknęła z boleści i sromu.
— Jakto? ten człowiek śmiał mnie posądzić! — zawołała.
— Oczywiście, bo sam-by to był zrobił pewnie, gdyby mógł bezkarnie — rzekł Kwiryn.
— A hrabia mogłeś choćby na jednę chwilę przypuścić?
Kwiryn się w nią wpatrzył i milczał, oburzeniem trochę zdumiony i uradowany razem.
Łzy się kręciły w oczach Steńki.
— To okropne! — stłumionym głosem zawołała.
— Daj pokój — przerwał Kwiryn zimno. — W ludziach tych prostych a ubogich jest zawsze jeszcze instynkt drapieżnego źwierzęcia, które wydrzeć pragnie i sądzi, że każdy im podobny. A my? my lepsi? — dodał. Tyle może, iż co oni żrą surowe, my sosem przyprawne.
Steńka się jeszcze uspokoić nie mogła — a hrabia, ubawiony tym wypadkiem, powtarzał:
— Zjadł mydło.
Wyszła wreszcie Faustyna, a Kwiryn posłał zaraz po Antka.
Nie można się go było doszukać narazie; skrył się w szopie gdzieś, wiedząc co go czekało.
Hukano, nawoływano: nie znaleziono — i dopiero pod noc przywlókł się kwaśny, pytając: na co go potrzebowano? tłómacząc, jak ważne miał zajęcie.
W naturze tego człowieka, którego wychowywało osamotnienie i uczucie mściwe, było nawyknienie jakieś do szukania przyjemności w dręczenia drugich. Czyniło mu przyjemność drażnić, kłócić się, łapać ludzi na przewinieniach i z nich się naigrawać. Nawyknienie to chorobliwe mógł hrabia zaspakajać na wsi gospodarując, wśród prostego gminu, który mu ulegał i milczał.
Antek nieraz już doświadczał od swego pana podobnego znęcania się i wiedział, że tym razem odpokutuje za swą denuncyacyą.
— A co? — zapytał go Kwiryn — a co? mydło zjadłeś? ha? Chciało się jejmość podać w podejrzenie, aby się znowu dobrać do kluczyków? a nużby stary nogi wyciągnął, szarpnąć bezkarnie grosiwa!
Was wszystkich jak psy podwórzowe na łańcuchach trzymać trzeba, boście i psów nie warci!
Antek się oburzył.
— Otóż to służ wiernie — przerwał mrukliwie. — Człowiek w interessie pana występuje, karku nadstawia — a za to jeszcze cierpieć musi! To sprawiedliwość! Cóżem to ja przewinił?
Hrabia śmiał się.
— Milcz, trutniu. Czasy twoje minęły — dodał. Ażebyś mi się nie ważył na jejmość słowa pisnąć, bo....
Antek milczał trochę.
— Nowe sitko na kołek — począł po chwili z poufałością starego sługi. Zobaczymy, jak to długo potrwa.
Kwiryn, leżąc na łóżku, przypatrywał mu się zdaleka, bawiąc jego utrapieniem. Antek chodził po izbie, niby coś porządkując, przestawiając, ścierając i mrucząc ciągle.
Następnych dni przekonać się mógł, że niełaska, w którą popadł u pana, nie była przemijającą, ale groziła zepchnięciem na to stanowisko podrzędne, z którego się ledwie z latami podniósł, korzystając z tego, że współzawodnika nie miał. Kwiryn, zamiast mu, jak dawniej wydawać rozkazy, aby więcej dokuczyć staremu, odsyłał go po nie do hrabiny.
Steńka, mając żal do oskarżyciela, niepatrząc na niego, krótkiemi słowy go zbywała.
Wszystkie to drobne na pozór okoliczności przyczyniały się powoli do nadania Faustynie we dworze coraz większego znaczenia i władzy. Hrabia niczem się prawie zajmować nie chciał, i, czy na próbę, czy na złość innym, czy przez dziwactwo jakieś, wszystko za siebie jejmości robić kazał.
— Widzicie, żem chory — dajcież mi pokój — do pani!!...
W początkach Steńka, nie mogąc sama sobie dać rady, i lękając się odpowiedzialności, przychodziła za każdym razem do hrabiego z zapytaniem. Dawał jej wskazówki, ale krótkie — żądając, aby sama sobie dawać rady próbowała.
Pytał potem, co zrobiła — i prawie zawsze posłyszawszy, milczał.
Było to dla wszystkich uderzającem i najdziwniejszem, że człowiek ten, znany z grubiaństwa, z obchodzenia się szorstkiego ze wszystkimi, dla Steńki był nadzwyczaj łagodnym i pobłażającym. Nie umiano sobie tego wytłómaczyć. Czułym dla niej nie był wcale, ale ostrym też nie okazywał się nigdy.
— Urok na niego rzuciła ta wiedźma — mruczał Antek.
Wistocie trudno było ten rodzaj uroku wytłómaczyć. Od dzieciństwa prawie Kwiryn towarzystwa lepiej wychowanych kobiet nie znał. Pani Pakulska była dla niego najidealniejszą istotą, jaką spotkał w życiu, a cała jej różnica od innych podobno na tem zależała, że we święta kładła rękawiczki.
Na takim zdziczałym człowieku kobieta młoda, nieco wykształcona, którą cierpienie rozwinęło w szlachetniejszym kierunku, musiała czynić wrażenie. Jej wdzięk, prostota, powaga, smutek, wyraz uczciwości, jaką tchnęła cała jej postać, o której śmiałe i spokojne wejrzenie świadczyło — mimowoli opanowywały hrabiego. Gniewał się w duchu sam na siebie, że taka dziewczyna z pod płota, jakaś Sumakówna — mogła tak wpływać na niego i nakazywać mu poszanowanie; lecz — oprzeć się sile tej nieznanej nie mógł.
Łagodzący wpływ poczciwej i mężnej niewiasty na chorego — działał codzień mocniej. Może w zwykłym stanie zdrowia, hrabia trudniejszymby się okazał do pokonania — może boleść i znużenie przyczyniły się także do zmiękczenia go; lecz niezaprzeczenie niewieściej potęgi dziełem było to, co się działo z hr. Kwirynem.
Gdy Steńka wchodziła do jego pokoju, posępne jego oblicze wypogadzało się zwolna, próbował się uśmiechać, zdawał się zapominać o cierpieniu. Z innymi, nawet przy niej, był postaremu szorstkim i szyderskim; z nią — całkiem innym.
Prawda, że Steńka, która się za nic innego nie uważała, tylko za pierwszą sługę, tej władzy nienadużywała, nie korzystała z niej, nie przywłaszczała sobie praw żadnych.
Zwolna jednak śmielszą była w postępowaniu, widząc, że się jej powodzi. Za zasadę miała, z instynktu, nie z rozumowania i rachuby — mówić tylko prawdę — i to wielce jej u hrabiego pomagało.
Popełniwszy omyłkę, natychmiast się przyznawała do niej. Znając nadzwyczajną oszczędność hrabiego, starała się z wydatkami być jaknajostrożniejszą, tak: że czasem lubiący na przekorę coś robić Kwiryn więcej pozwalał, niż ona.
Izba, w której chory leżał, i zdaniem Sochora — i wszystkich zresztą, była tak nadzwyczaj ciasną i niedogodną, powietrze w niej tak zaduszone i nieznośne, że to i na zdrowie wpływać mogło.
Kwiryn z początku ani chciał słuchać, aby ją zmienić. We dworze opuszczonych mieszkań, daleko przestronniejszych dosyć było; ale na samą wzmiankę o restaurowaniu, sprowadzaniu rzemieślników z Wołchowicz, wydatkach na to — hrabia milczenie nakazywał.
Doktora to niecierpliwiło.
— Chce być zdrów — mówił — a dusi się w tym zaduchu. Kadzidła żadne nie pomogą, kiedy powietrza niéma. Steńka, ośmielona nieco, odważyła się raz także na oczyszczenie sąsiedniego pokoju, w którym piec nowy potrzeba było postawić.
Z niesłychanym podziwem dowiedzieli się ludzie, iż Kwiryn się zgodził na restauracyą, i, zaleciwszy tylko oszczędność — powiedział:
— No, to rób sobie jejmość co chcesz, ale pamiętaj, że jak ja potem łajać będę... to co?...
— Hrabia mnie połajesz — odparła Steńka — ale zdrowie jego skorzysta na tem.
Gdy stary Antek dowiedział się, że do Wołchowicz posłała pani po stolarza, szklarza i majstra do stawiania pieca, pochwycił się za głowę.
Był to najdotykalniejszy dowód niesłychanego wpływu samej pani, a zdziecinnienia hrabiego.
Doktor, przybywszy, powinszował jej tego zwycięztwa.
Gdy rzemieślnicy przybyli — Steńka, która na niczem się nie znała, poszła jednak sama przekonać się co było koniecznem do zrobienia; umówiła się o ceny, obrachowała koszta przybliżone, oznajmiła o nich hrabiemu i zapytała o jego wolę.
— Mówiłem raz — rób co chcesz... ale z tymi łupieżcami targować się trzeba, bo zedrą. Każdy z nich z biedy ludzkiej radby korzystać...
W pomoc musiała Faustyna wezwać męża Pakulskiej, który mógł objaśnić o cenach i dał niezłe rady. Antek patrzał na tę fabrykę, jak ją zwał, z zazdrością i gniewem w sercu.
— Ona tu zaraz sobie pałace każe stawić! — mówił pod nosem.
Na zapytanie hrabiego — odpowiadał, że fabryka potrwa do wiosny i będzie licho wie co kosztowała...
Kwiryn śmiał się.
— Niech jaśnie pan mnie nie posądza, że ja mówię to z innej pobudki, jak, żem do grafa przywiązany i stary sługa — ale któż to widział młodej jejmości, co wyobrażenia nie ma o budowaniu, o gospodarowaniu, kazać wszystko za siebie robić?
— Otoż widzisz, trutniu jakiś — śmiał się hrabia — że ona to lepiej wszystko robi, niż ja, niż ty i jeszcze takich kilku niezdarów... Czy to ja nie wiem, że wy wszyscy na mnie zarabialiście potajemnie!! Oj ty! stary sługo wierny! gdybym ja kazał strząsnąć twoje węzełki!...
Antkowi na wzmiankę o tem zimno się robiło: milczał więc.
Steńka, której i miłość własna była w grze, nie uspokoiła się, dopóki izby nowej nie dokończono. Dawała z własnych pieniędzy podarki na wódkę, aby po nocach rzemieślnicy pracowali. Gdy sama nie mogła stać przy nich, bo hrabia ciągle ją powoływał, żadnego interessu bez niej nie kończąc — stawiała na swem miejscu Pakulską do dozoru.
Pokój nowy, wprawdzie nadzwyczaj skromny, bo w nim nic zbytkownego nie było, obity był szarym papierem, miał dobrze przystające okiennice, okna podwójne, drzwi także, i — łóżko dla chorego nizkie, wygodne, stoliki i półki dla porządnego ustawienia tego, co hrabiemu było potrzebnem.
Steńka była szczęśliwą na chwilę, gdy go zobaczyła gotowym tak, że już się do niego przenieść było można. Ogrzewany był oddawna. Starym obyczajem, który ekonomowa przypomniała pierwsza, tem bardziej, że pokój dla chorego był przeznaczony — należało go, przed wprowadzeniem się poświęcić.
Steńka wspomniała o tem Kwirynowi, który przyjął to zdumionem milczeniem. W sprawach religii nie można go było nazwać bezbożnym, ale zupełnie latami zobojętniałym. Niekiedy jeździł do kościoła, spełniał obowiązki swe, ale czynił to, najmniejszej nie przywiązując do tego wagi, nie czując potrzeby: z nałogu tylko, dla zwyczaju.
Na żądanie Steńki zamruczał coś niewyraźnie i dodał:
— No to posłać po wikarego — ale niech się obejdzie owsem albo jakiem zbożem, żeby ciągle tych pieniędzy nie wydawać.
Stało się jak Steńka sobie życzyła: wezwany ksiądz przybył, poświęcił i wcale nie był wymagającym.
Zjadłszy skromny obiad z kobietami, poszedł potem siąść na chwilę przy łóżku Kwiryna, aby się z nim po krótkiej rozmowie pożegnać.
— A co? ojczulku — zapytał hrabia pocichu. Hę? co tam ludzie o mnie gadają? tyran! prawda? wziął żonę jak niepłatną sługę! Męczy ją! znęca się!...
— Ludzie ani tak ani owak nie mówią — odparł wikary — ale ja hrabiemu winszuję. Zaraz w domu znać rękę gospodyni.
— Tak? Za mnie, gdym zdrów był, inaczej to wyglądało — szydersko podchwycił hrabia... A ha! tak znajdujecie? Może być. Widzisz księże, kobieta nie darmo jest stworzona, zdała się na coś ona... Hm? Ona nie potrafi tego, co my, a my tego, co ona, nie umiemy... Wstyd dla nas — ale co robić, kiedy tak jest...
Widzisz, co to taka kobieta może, i to jeszcze zahukana, biedna trusia, jak moja? Któż-by to był powiedział, że Sumakówna w Skomorowie będzie się rządzić jak szara gęś! Na to trzeba było, żebym ja rękę i nogę złamał — cha! cha! i żeby mnie familia kochana zmusiła do ślubu.
Śmiał się szydersko na pół sam z siebie.
— Co się dzieje! — powtarzał księdzu — klucze u jejmości, kassa u niej, ona dysponuje, a stary Kwiryn leży i stęka.
— Ale dzięki Bogu, wszystko idzie po myśli. — Czegóż chcieć? — zapytał wikary.
Kwiryn zrobił minę surową.
— To ci powiem tylko — rzekł — że, jak Boga kocham, lepiej nigdy mi nie było. Wydatki są większe — prawda, alem ja dla niej jeszcze jednej sukienczyny nie sprawił. Chodzi w tych, co z sobą przywiozła. — Wikary pożegnał się. Nazajutrz, ze wszystkiemi ostrożnościami, w obecności Sochora, przeniesiono hrabiego do przygotowanego mieszkania. Potrzeba było tylko drzwi zabite otworzyć i z materacem Kwiryna przenieść do nowej izby.
Steńka z bijącem sercem towarzyszyła przeniesieniu Kwiryna. Chociaż starała się o to, aby jaknajskromniej i najoszczędniej dopełnić tej restauracyi, obawiała się jej. Hrabia tak był przywykłym do swojej brudnej komórki, że tu mu się musiało wydać za paradnie.
Ciekawemi, niespokojnemi oczyma, milczący, przypatrywał się wszystkiemu, ale nie było można po nim rozpoznać, jakie na nim wrażenie robiło mieszkanie nowe.
Długi czas milczał, rzucając wejrzenia trwożliwe dokoła. Steńka nie oddalała się, przygotowana do obwinień i tłómaczeń.
Zaczął wreszcie poruszać głową.
— Po co to wszystko dla mnie? — mruczał — jam do tego nie przywykł. Człowiek się psuje i mięknie.
— Potrzebnem to było dla zdrowia — rzekł Sochor. — Przecież tu niéma najmniejszego zbytku, niepotrzebnego nic.
Hrabia wskazał palcem na ciężkie wełniane firanki w oknach i głową pokręcił.
— We dnie trudno okiennice zamykać — odezwała się Steńka, a firankami można światło umiarkować, abyś hrabia mógł spocząć.
Nad oczekiwanie wszelkie nie czynił Kwiryn wymówek żadnych żonie, ale odezwał się do doktora:
— Nie uwierzysz, konsyliarzu, w domu tylko się czego dotknąć..... jedno idzie za drugiem, końca potem niéma. A co teraz ludzie powiedzą, że ja dla siebie paradny taki pokój kazałem wyporządzić, a jejmość w brudnych tych dwóch komórkach trzymam?
— Ale ja dla siebie, uchowaj Boże, nic nad nie nie potrzebuję — odezwała się Steńka z żywością. — Ja nawykłam do daleko gorszych izb i nie zapomniałam tego, gdyśmy w komornem byli u Borucha. Jestem młoda i zdrowa. Jest mi bardzo dobrze!
Kwiryn zamilkł z uśmiechem na ustach.
Po chwili przyznał, że mu tu lżej było oddychać.
Gdy Sochor odjechał — odezwała się jednak w nim natura dawna. Steńka porządkowała w pokoju — zawołał na nią, aby mu odczytała rachunki i zsummowała co kosztowało to wszystko. Do tego była ona przygotowaną. Hrabia niektóre cyfry kazał sobie powtarzać. Steńka, aby go pocieszyć, przypomniała mu, że wcale niespodzianie sprzedane pnie ściętych sosen na smołę, której on sam pędzić nie chciał, dość znaczną sumkę przyniosły i mogły wydatek ten opłacić w kilkoro.
Kwiryn szydersko się uśmiechnął.
— Niechaj-że to na pniach się skrupi — rzekł obojętnie.
Piętnaście rubli danych Sumakowi przez córkę nie mogły marnotrawnym a zbiedzonym ludziom wystarczyć nadługo. Z trwogą myślała Steńka o ojcu, lada dzień się go spodziewając, a sama niewiedząc jak się teraz od niego wykpić. Zdawało się jej, że, wrazie napaści gwałtownej, powinna była, równie otwarcie, jak w innych rzeczach, rozmówić się z hrabią o losie rodziców. Dla siebie nie potrzebowała nic, ich ratować miała sobie za obowiązek. Szło o to, jak się to mogło dokonać.
Zadanie było trudne. Spodziewała się, że w danej chwili jakieś natchnienie przyjdzie, jakaś pomoc z nieba.
Parę tygodni upłynęły zaledwie od przeniesienia Kwiryna, gdy jednego ranka Pakulska dała jej znać o przybyciu ojca.
Sumak do dawnego znajomego, Antka, zwrócił się naprzód.
Mściwy stary był rad temu: zaczął więc od powinszowań, że tu teraz córka jego, zawojowawszy hrabiego, rządziła się i robiła co chciała.
— Co ona powie, to będzie! — mówił Sumakowi. Chciała dom przewrócić, przewróciła! Gdzie? co? piece kachlowe! podłogi! obicia! Niby to dla chorego, ale, ba! to tylko początek.
Teraz do niej jak w dym, panie Dyonizy; Kwiryn łapki położył, a ona dysponuje.
Sumak niezmiernie się ucieszył tą wiadomością, którą Antek umyślnie tak przyprawił, aby pani zgotować trudność tem większą.
Jak mógł, mścił się starowina za to, że go zdegradowano na prostego sługę.
Pan Dyonizy z butą wielką poszedł do Pakulskiej, zasiadł tam i czekał na córkę. Steńka, niewidząc się z nim nawet, chciała odrazu ciężką tę sprawę skończyć.
Pochyliła się do zwieszonej ręki hrabiego, pocałowała ją i rzekła cicho:
— Mam prośbę! mam wielką prośbę!
— Gadaj-że? co? — syknął hrabia. — Pierwsza to prośba, a tej się nie odmawia. — No, cóż?
— Rodzicom obmyślić coś potrzeba — rzekła powoli. — Nie widziałam się jeszcze z ojcem, ale wiem, że przyjechał. Będzie się domagał u mnie pomocy, a cóż ja mu dam, co powiem! Dla siebie, Bóg widzi — nie potrzebuję nic — nic! ale dla nich! Oni są biedni.
— A no — sami sobie winni! — zamruczał Kwiryn.
Pomilczał trochę.
— Ja dawno o tem myślałem — dodał — że coś zrobić trzeba — ale co? — Dać im grzędę? hę! na karku usiędą.
Steńce to natchnienie, na które rachowała, wistocie przyszło teraz bez rozmysłu.
— Panie mój — odezwała się — matkę i siostrę najmłodszą chciałabym uratować. Gdybyś mi pozwolił wziąć je i tu gdzieś w jakiej chacie, pod mojem okiem umieścić, ocaliłabym je może. Z ojcem trudniej, ale i tego, wysławszy gdzieś dalej do dóbr hrabiego, tam gdzie mniej ma znajomych, mniej okazyi.....
Kwiryn słuchał namarszczony i usta zaciął.
— Ja ich oboje chciałem do oddalonego majątku odesłać, w drugi powiat, gdzieby mój ekonom, rządzca doglądał i miał na nich oko.
— Gdy oboje razem będą — odezwała się Steńka — życie się nie zmieni. Tu ja sama matką i siostrą zająć się mogę.
— Tak — a mnie dla nich opuścić! — przerwał Kwiryn gderliwie.
— Bynajmniej — zawołała Steńka. — Ręczę za to, że pan hrabia ani postrzeżesz zmiany. Czasu mam dosyć. Wychowaniem Marcysi zajęłabym się sama; doktor-by mi pomógł około matki.
Łzy się jej rzuciły z oczów. Już to było dobrym znakiem, że hrabia nie łajał i nie mówił nic. Zasępiony, ze spuszczonemi oczyma, ręką zdrową szarpał kołdrę, którą był okryty. Marszczyło mu się czoło, myślał pewnie, jak ciężkie brzemię wziął z tą rodziną na swe ramiona i teraz dopiero uczył się tej prawdy, o której zapomina tak wielu żeniących się, że nie z jedną kobietą, ale z całą rodziną jej ślub każdy łączy.
Zamruczał po długiej pauzie.
— Gdzież tę matkę umieścić? We dworze nie sposób. Na folwarku? to z ekonomem będzie wojna. Nikogo wypędzić nie mogę.
Steńka milczała, Kwiryn się zadumał.
— Zobaczymy — rzekł — mów z ojcem. Niech jedzie na leśniczego do drugiego klucza: dostanie pensyą i ordynaryą. Matkę — no — umieścimy.
Steńka go w rękę pocałowała, którą on szybko usunął.
— Wracaj niebawiąc — dodał — ojciec do Mokrego, żeby się wybierał, resztę obmyślim.
Uradowana wychodziła już Faustyna, gdy usłyszała za sobą:
— Dać mu na drogę, bo inaczej się nie pozbędziesz. Niech zaraz jedzie.
Nim przestąpiła próg izby, w której już głos ojca, rozmawiającego z Pakulską słyszała, przeżegnała się Steńka i — uzbroiła w wielkie męztwo. Serce jej biło.
Jakim cudem hrabia na wszystko, czego ona żądała, pozwolił?
Pan Dyonizy przywitanie córki przyjął ozięble.
— Dosyć już tego perebendiowania — rzekł tonem nakazującym — albo wóz albo przewóz.
Steńka podniosła oczy śmiało.
— Wszystko co mogłam dla rodziców wyrobić, już postanowione, — rzekła tonem równie stanowczym. — Hrabia tymczasowo daje ojcu dobre miejsce w Mokrem, z pensyą i ordynaryą, a ja matkę z Marysią biorę do siebie.
Sumak stał jak osłupiały.
— A to mi dopiero łaska! Ty będziesz grafiną, a ja leśniczym na kiepskiej pensyjce!
— Mój ojcze — ja ani tego nie mam nawet, co wam ofiaruje hrabia. Jestem sługą, niczego od niego nie żądam. Wiem, że się ze mną nie ożenił dlaczego innego, tylko, aby się od familii uwolnić.
Wola wasza, kochany ojcze, albo przyjmiecie co mam — lub....
— Lub co? — przerwał Sumak.
— Ja nie wiem co zechcecie począć. Przechodzi siły moje uczynić więcej. Matkę z siostrą biorę do siebie, aby w lepszym bycie zdrowie matki wróciło, a Marcysia się czegoś nauczyła przy mnie.
Nadzieja może uwolnienia się od ciężaru utrzymywania domu, i od nieszczęśliwej kobiety, zawsze prawie napiłej i chorej, trochę pana Dyonizego ukołysała.
Począł, chodząc po izbie, narzekać na ludzi, na niewdzięczność hrabiego, na córkę; ale czuć było, że się już opierać nie potrafi.
Steńka dodała tylko, że na podróż i pierwsze koszta, gotową jest dać ojcu co może. Dyonizy nie protestował już.
Chciał potem widzieć się sam z hrabią, ale przystępu do niego Steńka odmówiła stanowczo; ani groźby, ani narzekania nie mogły nic; biedne dziewczę płakało, ocierało łzy, lecz powtarzało: że co postanowione, tego zmienić nie może.
Sumak do wieczora jeszcze próbował coś więcej zyskać i, grubiańsko córkę pożegnawszy, po wzięciu pieniędzy — odjechał.
Steńka całą noc przepłakała, a Dyonizy w karczmie pił z diaczkiem do rana.




Było lato. W Skomorowie nieznacznie wiele się zmieniło rzeczy, lecz hrabia Kwiryn, który powinien był już powstać z łóżka i któremu obiecywano uleczenie daleko prędsze — leżał jeszcze.

Doktor Sochor robił mu zawsze nadzieję, że rychło się ruszy, jeżeli nie o swej sile, to choć o kulach, ale sam on nie wiedział już na czem się skończy choroba. Wcale nieprzewidywane komplikacye, nietylko zrośnięcie się kości opóźniały, ale całemu stanowi zdrowia Kwiryna grozić się zdawały.
Przez długie lata, zapalczywy gospodarz, w tym wilgotnym i chłodnym kraju, wśród lasów, nie zważając na nic, spędzał nieraz noce pod gołem niebem, całe dnie na chłodzie i słotach. Jak wszyscy mieszkańcy tutejsi, był nękany artrytycznemi bólami, do nich się przyłączyło cierpienie wątrobowe, a gdy z tem wszystkiem złamania kurować przyszło — Sochor postrzegł, że siły hrabiego mogą nie podołać kuracyi.
Doktor niby wypadkiem przejeżdżającego z Łucka kollegę wezwał do konsultacyi. Hrabia się łatwo dorozumiał, iż Sochor nie ufał sobie i chciał się oświecić; przeczuł niebezpieczeństwo, ale nie dał tego poznać po sobie.
Miał tyle męztwa, że z przybyłymi konsyliarzami żartował i starał się być w jaknajlepszym humorze. Drugi konsyliarz wezwany, potwierdził diagnozę Sochora; powiedział mu nawet, że przyjście do zdrowia Kwiryna za cud-by uważał.
Złamania powolnie się zrastały, ale osłabienie wycieńczenie, powiększało. Hrabia wychudł i postarzał straszliwie, włos mu prawie zupełnie posiwiał.
Steńka z trwogą patrzała na to, i, choć jej nic nie mówiono, domyślała się już niebezpieczeństwa. Żal jej było człowieka, który daleko lepszym okazywał się dla niej, niż się spodziewała. Przywiązała się do niego sercem kobiety, które wdzięcznem jest za to, gdy komu służyć może. Musiała też myśleć o przyszłości, a wszyscy jej bez ogródki prorokowali, że po śmierci hrabiego familia wygna ją, tak ubogą, jak przyszła.
Matka, dla której znaleziono mieszkanie w Skomorowie, była przy córce od zimy. Dzięki doktorowi Sochorowi stan jej zdrowia się polepszył; pilnowano, aby nie mogła zapijać się jak dawniej; miała wygody wszelkie, tyranizowała córkę, — lecz z poprawą bytu, obyczaje jej cokolwiek się zmieniły na lepsze.
Steńka znosiła z pokorą wymówki, starała się jej życie osłodzić, a całą pracę i wolny czas obróciła na wychowanie najmłodszej siostry. Dziewczyna była rozwydrzona, zuchwała, zepsuta, ale tak zdolna jak Steńka. Nadzieja „wyjścia na ludzi“ dała jej ochotę do nauki i ogładę.
Wpływ siostry na nią, z którego się w początkach wyłamywała, rósł z dniem każdym. Nie odrywano jej od matki, ale tu też ona nadzwyczaj była użyteczną, wbrew się jej stawiąc i niedopuszczając, aby się zapijała.
Steńka musiała nieustannie albo być u łoża hrabiego, który się bez niej obejść nie mógł, lub przy siostrze i matce. W tej pracy i troskach nieustannych, biedna kobieta wyrabiała nowe siły. Piękność jej straciła może na tym niepokoju i braku spoczynku, lecz dusza i serce zyskały.
Charakter hartował się jak w ogniu. Hrabia Kwiryn zawsze był dla niej pobłażającym, łagodnym dosyć, ale nie mógł przestać być sobą.
Bywał drobnostkowym, nudnym, podejrzliwym. Zdawało się, że tej szczerości i prostocie Steńki której codzienne miewał dowody — wierzyć mu się nie chciało. Probował zawsze, czy jej nie pochwyci na jakimś fałszu i podejściu.
Ze wszystkich tych podejrzeń i zasadzek Faustyna wychodziła zwycięzko.
Za próbę też jej charakteru i to poczytać było można, że o potrzebach Steńki zdawał się zupełnie zapominać. Łatała swe sukienki, obchodziła się starą bielizną, nigdy o nic nie poprosiła dla siebie.
Matka poprostu ją za to łajała.
— Gdy kogo Bóg chce ukarać, to mu rozum odejmie — powtarzała codzień córce. Żeby też o sobie niepamiętać i nieupomnieć się o to co należy! Ten kutwa jednej sukienczyny nie sprawił, poczciwego trzewika nie ma... A, uchowaj Boże na niego śmierci — wyjdziemy ztąd o kiju... To człowiek taki, że sumienie go nie ruszy...
Steńka nic nie odpowiadała.
W inny sposób, delikatniej, oględniej doktor Sochor, który był świadkiem poświęcenia się kobiety, dawał jej do zrozumienia, iż o sobie-by powinna pamiętać.
Faustyna najmocniejsze miała postanowienie o nic nie prosić i na los się zdać — jakikolwiek ją czekał. Oburzała się na samę myśl dopominania się o zapłatę.
— Nigdy w świecie! — powtarzała sobie w duchu.
Od przyjazdu drugiego lekarza, jakkolwiek Sochor starał się go wytłómaczyć tem, że kollega jego przejeżdżał tędy do Dąbrowicy, gdzie mieszkała jakoby siostra jego, Kwiryn posmutniał i był więcej niż kiedy zamyślonym.
Za Steńką, krzątającą się ciągle około niego, chodził oczyma, zawiązywał z nią rozmowy dziwne często, pod pozorem interessów i śledził wrażenia.
— Wszyscy-śmy śmiertelni — mówił niekiedy — trzeba, żeby ludzie potem nie śmieli się rozpatrując w moich interessach... O! familijka się do tego weźmie gorliwie...
Nigdy Faustyna nie odpowiadała na podobne wybryki i nie zdawała się zważać na nie. Starała się wszelkie smutne myśli odpędzić.
Godzinami jednak niekiedy trzymał ją, rozkazując dobywać inwentarze, dokumenta, regestra, jakgdyby ją chciał ze stanem swoim majątkowym oswoić.
Milcząco, posłusznie naówczas słuchała, odpowiadała, rachowała, lecz nie przywiązywała do tego innej wagi, tylko — aby mu usłużyła i rozerwała go.
Sierpień już nadchodził, a upały letnie stanu chorego nie polepszyły wcale, artrytyczne cierpienia przenosiły się z miejsca na miejsce, ale nie ustawały.
Jednego wieczora Steńka wyszła odetchnąć powietrzem świeżem na ganek, gdy w bramie zobaczyła bardzo elegancko ubraną kobietę, nieznajomą, jak się jej zdawało, która jej znaki parasolikiem dawała.
Podeszła, zdziwiona, i poznała w niej Esterę. Przybywszy do ojca, który zaniemógł, dawna protektorka i przyjaciółka nie mogła się oprzeć chęci zobaczenia się ze Steńką.
Wiedziała z powieści, które po Wołchowiczach krążyły, i przez doktora Sochora, co się z nią działo, ale to jej nie starczyło: naocznie się przekonać chciała.
Zobaczywszy Sieńkę w starej sukience, znanej z Warszawy, bladą, zmizerniałą, w tym dworze strasznym z opuszczenia i zaniedbania, Ester ledwie się od łez mogła wstrzymać.
Uściskały się w milczeniu.
— Ale gdzież i jak ja przyjmę ciebie? — zawołała, ręce łamiąc, Steńka. — My tu na wsi... hrabia chory i tak strasznie chory oddawna... Wstyd mi doprawdy... Tyś do swoich świetnych salonów przywykła...
— Zmiłuj się, niezapominaj — odparła Ester, zmuszając się do wesołości — że ja młodość moję przeżyłam po większej części w Wołchowiczach, gdzie mi prosta wódka i dziegieć pachniały dniem i nocą.
Chodźmy...
Rumieniła się Steńka, prowadząc przyjaciółkę. Ester rozpatrywała się bacznie.
— Być-że to może, aby hrabia tak był bogaty, jak mój ojciec powiada — spytała — a mieszkał w takim domu!...
— On powiada, że właśnie to go bogatym uczyniło — odpowiedziała Steńka. — Nawykł do tego mieszkania i życia i, wierz mi, inne-by mu było nieznośnym ciężarem.
Ester weszła do biednych izdebek Steńki, w których nie było najmniejszej rzeczy, fraszki — sprzętu — dla fantazyi i przyjemności, dla zabawienia oczów i oderwania myśli od rzeczywistości: wszystko stare, zbrukane, smutne, pospolite. Na tem tle najpiękniejsza kobieta, najidealniejsza istota, ubrana tak, jak Steńka, w wyszarzaną i trochę połataną sukienkę — musiała wiele stracić ze swego wdzięku. Oprócz tego cierpienie, niepokój, jakim ją nabawiał stan zdrowia hrabiego, matka i siostra, nieustająca praca, prawie bez spoczynku, przybiły tę istotę, siłą tylko mężnej woli trzymającą się na tem stanowisku obowiązku, na którem oprócz własnego sumienia głosu, żadnej nie miała pociechy.
Ciągłe czuwanie nad chorym, nad matką wymagającą i narzekającą na niewolę, bezsenne noce, pokarm ladajaki, zapomnienie o sobie — wycieńczyły Steńkę, na której widok, po przypatrzeniu się jej oczom zapadłym i przezroczystej bladej cerze, Estera doznała uczucia, raczej oburzenia na tę tyranią losu, niż litości.
— Ależ oni cię tu zamęczą! — zawołała do Steńki. — Przejrzyj się w zwierciedle. Zmizerniałaś, schudłaś, musisz być chorą. Nie wytrzymasz w końcu. Powinnaś myśleć o sobie.
Faustyna uśmiechnęła się gorzko.
— Alboż ja komu na co byłabym potrzebna, gdybym się nie wysługiwała? — odezwała się pocichu. — Nie jest mi tak źle ani nieznośnie, jak sądzisz. Nie mam czasu myśleć i pieścić się.
Domawiała tych słów, gdy ją zawołano do hrabiego; musiała przeprosić Esterę i wyszła.
Antek już doniósł hrabiemu o przybyciu jakiejś bardzo strojnej pani. Hrabia był niespokojny. Wchodzącą powitał groźno.
— Cóż to za gość?
— Moja dawna znajoma, Estera, córka Borucha.
— Wystrojona, słyszę, jak lalka — dodał hrabia marszcząc się. — Po to przybyła, aby rozpowiadała, że tu nędza i niechlujstwo. Na co ją zapraszać było?
— Ja, anim o niej wiedziała, ani zapraszała — odparła Steńka — i pośpieszę do niej, aby....
Kwiryn ręką zamachnął.
— Szpiegów w domu nie lubię — dodał.
— Ona mi jest życzliwą, a nie zobaczy tu przecież nic nad to, że mi jest dobrze i — że ja się nigdy nie skarżę na nic.
— Dobrze, dobrze — zamruczał hrabia — zabaw się z nią i niech jedzie. Żydówka sobie tony daje i odwiedza....
— Panie hrabio — przerwała Steńka z uczuciem, gdy ja chodziłam boso, ona jedna litość miała nademną.
— Jedna? — a ja? — odparł hrabia i poruszył się.
Dał znak, aby odeszła.
Steńka powróciła zmieszana. W pokoju siedziała nieodstępna Pakulska, przy której poufnie się rozmówić nie było można. Estera szepnęła, że mogłyby wyjść do ogrodu.
Niestety, to co się w Skomorowie nazywało ogrodem, było zasadzone cybulą, marchwią, ogórkami, warzywem i biednemi krzakami agrestu i malin. Ścieżki pomiędzy kwaterami, wąziuchne, wydeptywały nogi dziewcząt, które tu codzień na kuchnią coś brać przychodziły, lub ziele dla krów wycinały.
Jedyną ozdobą były przypadkiem wyrosłe maki i kilka wybujałych słoneczników. Hrabia nierozumiał ogrodu dla oka i przyjemności. Dla niego las go zastępował.
Estera czuła instynktowo, że długo jej tu pozostać nie będzie wolno. Zaledwie wyszły w ogródek, zwróciła się do Steńki:
— Moja kochana — rzekła — po starej naszej dobrej znajomości — ja ci powinnam powiedzieć prawdę..
Doktor Sochor podobno pewien nie jest, czy męża twego uleczy. Powinnaś myśleć o sobie. Cóż będzie, jeżeli....
Steńka z oczyma wlepionemi w ziemię stała.
— Nie mówmy o tem — rzekła — nie potrafię myśleć o sobie. Co ze mną będzie? — nie wiem. Matki, ojca, siostry los mnie obchodzi. A ja....
— Zapomniałaś więc — przerwała Estera — że jest ktoś, komu jesteś drogą, kto do ciebie wzdycha?!
Zarumieniona Steńka podniosła oczy zdziwione.
— Widziałam go przed wyjazdem z Warszawy — dodała Estera. — Mówił mi o tobie; żyje tą myślą.
Trwożliwie się oglądając, Faustyna usta jej zamknęła.
— I o tem nie mówmy — odezwała się — myśleć mi nie wolno, spodziewać się nie umiem.
Wskazała jej na palcu pierścionek.
— Co mu mam powiedzieć? — spytała natarczywie Estera.
— Że mu życzę szczęścia — rzekła głosem drżącym Steńka — że mu jestem wdzięczną, bo w mojej duszy zaszczepił wiarę, iż największem szczęściem jest spełnienie obowiązku. Rozmowom z nim, wpływowi jego winną jestem, że ze spokojem w duszy idę cierniową drogą życia i — bólu nie czuję.
Powiedz mu, że wdzięczna uczennica do zgonu o nim będzie pamiętać.
Natychmiast zwróciła Faustyna rozmowę na inny przedmiot, aby stłumić wrażenie, jakie na niej uczyniło wspomnienie Wolskiego.
Ściemniać się zaczęło, gdy Estera ją pożegnała. Wprost z ogrodu musiała biedz do hrabiego, na swe strażnicze stanowisko.
Kwiryn już nie wspominał o gościu, nie rozpytywał, ale był podrażniony i niecierpliwy. Potrzeba mu było posługiwać; zatrzymał Steńkę przy sobie, odejść jej nie dawał, zdawał się chcieć poznać z twarzy jej, jakie wrażenie rozmowa z Esterą zostawiła po sobie: zmusiła się więc Faustyna, aby okazać się swobodną i niezmienioną.
Wistocie, kilka tych słów, które z sobą przywiozła Estera i dla nich może tu przybyła, poruszyły do głębi biedną kobietę, przypomniały jej kradzione godziny rozmów z Wolskim, człowieka tego, któremu winna była wszystko, i który — jeden na świecie, kochał ją dla niej samej.
Cichych łez parę otarła, bo na rozczulanie się nad własnym losem nie miała czasu, obowiązkom córki, siostry i opiekunki przy łóżku chorego zmuszona służyć dzień cały.
Oprócz tego — hrabia tak wszystko dziwnie zdał na nią, że mu z kupującymi, targującymi się, płacącymi musiała ciągle być pomocą. Tam nawet, gdzie sam łatwo mógł podołać, wzywał ją, bo chciał, aby wiedziała o wszystkiem, aby jej nic obcem nie było.
Przy tych targach i kontraktach, które ona w imieniu jego podpisywać musiała, Kwiryn dawał nauki, przestrogi, nudził ją tysiącem szczegółów, jakby chciał wyuczyć tego, czego doświadczenie nauczyło jego samego w ciągu lat wielu.
Dnia tego, zmęczona więcej niż kiedy, Steńka odeszła z bólem głowy do swego mieszkania. Hrabia widział ją kilka razy, mimowolnie chwytającą się za głowę — i zapowiedział surowo, aby nie ważyła się w nocy wstawać, a nazajutrz była wypoczętą i zdrową.
Było we zwyczaju, że młoda pani, nie spuszczając się na felczera i Antka, kilka razy przez noc przychodziła pocichu dowiadywać się do chorego, czy mu czego nie potrzeba.
— Proszę-ż dziś nie wstawać — rzekł Kwiryn do odchodzącej — bo się pogniewam. Żądam posłuszeństwa.
Takiemu rozkazowi opierać się nie było wolno. Steńka rada była może, iż spocznie a wypłacze się pocichu.
Antek z chłopcem, czujniejszym niż on, był na straży.
Około północy, gdy spał w najlepsze, hrabia pocichu kazał go chłopakowi obudzić.
— Pójdź tu — rzekł — ręką mu znak dając. Tu bliżej. Nachyl się.
Stary był posłusznym.
— Chcesz sobie zarobić, abym ci nie pamiętał wszystkich twoich szelmowstw? — spytał Kwiryn pocichu.
— Jakich szelmówstw? — odparł Antek.
— No — porachuj się z sumieniem — mówił Kwiryn — teraz ci ich wyliczać nie pora. Słuchaj i zrób co do litery, jak ci każę.
Bardzo ciekawie Antek ucha nastawił.
— Jak mi piśniesz słowo, jak się kto dowie o tem, co ci zwierzę, tak mi Boże dopomóż — psami cię wyszczuję!
Antek się począł oburzać.
— No, słuchaj i milcz.
Weź, nie ze dworu, ale u Parasiuka konie i jedź mi zaraz do Łucka. We dworze powiesz, żeś się wyprosił na moję intencyą do Najśw. Panny u Dominikanów — rozumiesz. Żeby nikt nie wiedział, żem ja cię posłał. W Łucku zajedziesz wprost do Trzaskowskiego, powiesz mu, żeby do mnie natychmiast przyjechał, a papieru stemplowego przywiózł. Trzaskowski też, jeśli piśnie, że u mnie był, to....
Kwiryn się namyślać zaczął, czem zagrozić, gdy Antek rzekł:
— Trzaskowski nie ma długiego języka.
— Milcz, trutniu — ciągnął dalej hrabia. — Trzaskowski, żeby mi ani do dworu, ani do karczmy nie zajeżdżał. Zrób tak, aby go nikt nie widział. Najlepiej go przywieź nocą i mnie obudź.
Stary kiwając głową, rozkazów słuchał. Domyślił się, że Kwiryn chciał zrobić jakieś rozporządzenie. Udał rozczulonego, a wistocie też może pana mu żal było, pocałował go w rękę, uderzył się w piersi, podniósł oczy ku niebu, biorąc je za świadka swej gorliwości, do spełnienia rozkazów i — wymknął się.
Trzaskowski ów, którego hrabia chciał mieć tak tajemniczo u siebie, był adwokatem. Człowiek w dorobku, sprytny jak ogień, nie nazbyt skrupulatny, gdy szło u usłużenie klientom — równie chciwie się dopracowywał grosza i sławy.
Znał go Kwiryn i przekładał nad innych, dlatego może, iż nie potrzebował z nim żadnej robić ceremonii. Łajał go: on znosił śmiejąc się połajania; targował się do upadłego, on nie brał tego za złe. Wierzył też Kwiryn w jego znajomość prawa i przebiegłość. Umiał Trzaskowski zawsze znaleźć jakiś paragraf, którego mu było potrzeba. Słynął z tego.
Nazajutrz, gdy Antka nie stało, opowiadano, że z czułości i przywiązania do pana, ofiarował się do cudownego obrazu na intencyą jego.
Sam Kwiryn przed Steńką tym sposobem nieobecność jego wytłómaczył.
Podróż starego sługi z powodu nieprzewidzianych przeszkód i niebytności w domu Trzaskowskiego, którego trudno znaleźć było — tak wiele miał interessów i rozchwytywali go wszyscy — przeciągnęła się dłużej, niż hrabia rachował.
Jednego wieczora zjawił się wreszcie, czerwony, zmęczony, wódkę od niego czuć było. Hrabia przy Steńce połajał go za to, że się po drodze bałamucił, niespiesząc z powrotem. Zarazem znalazł pretext zabronić tej nocy dowiadywać się Steńce do siebie. Rozkazał spać i zapowiedział, że, choćby przyszła, drzwi każe zamknąć i nie puści jej.
Gdy się we dworze uspokoiło i światła pogasły, Antek ze swojego mieszkania wyprowadził, zamkniętego w niem, prawnika, i z nadzwyczajnemi ostrożnościami, przeprowadził do sypialni Kwiryna. Natychmiast hrabia kazał pozapuszczać firanki, pozamykać okiennice, drzwi na klucz, i został sam z Trzaskowskim.
Antek, napróżno spodziewał się, że cokolwiekbądź będzie mógł podsłuchać. Przykładając ucho do zamku, chwytał szmer rozmowy, potem skrzypienie pióra po papierze, potem znowu głosy jakieś — i już prawie dniało, gdy się konferencya skończyła szelestem papierów.
Trzaskowski wyszedł, dostarczono mu koni, i — jak niewidziany przybył, tak niepostrzeżony — odjechał.
Antek, wchodząc potem rano do sypialni, uczuł mocny zapach laku i otworzył okno, obawiając się, aby to jakich podejrzeń nie obudziło.
Gdy potem Steńka weszła do chorego, znalazła go w tem usposobieniu dziwnem, w jakiem znała go tylko naówczas, gdy mu się złośliwego figla wypłatać udało, pochwycić na uczynku kogo, zawstydzić i t. p.
Wiedziała, że humor ten, nigdy mu nie przychodził bez przyczyny, a tymrazem nie mogła odgadnąć, co go wprawiło w taką wesołość przykrą, szyderską, nielitościwą.
Odbijała ona dziwnie od coraz większego wychudzenia i zmizerowania hrabiego, od zapadłych policzków, kaszlu, który go niekiedy tak męczył, że krzyczał z bólu i niecierpliwiąc się ręką tłukł o łóżko.
— Doktor zawsze zaleca jaknajwiększą spokojność — odezwała się do niego — a hrabia nie wiem, czem jesteś poirrytowany.
— Doktor jeden i drugi, osły — odparł bez ceremonii Kwiryn. — Co oni wiedzą albo umieją? Jak im natura nie pomoże — nie zrobią nic.
Im, aby tylko dłużej chorego trzymać.
— Ale doktor — Sochor! — stając w obronie jego, odezwała się Steńka.
— Kubek w kubek taki, jak i drudzy — rzekł hrabia. Dobry człowiek, nawet i nie łże jak inni — ale co on zna i wie? Żeby mnie baby kurowały! już-bym albo zdrów był, albo-by się wszystko skończyło.
— Doktor Sochor.... — wtrąciła jeszcze raz Steńka.
— No, broń go sobie — rzekł hrabia — a ja co wiem, to wiem.
— Hrabia go nie słuchasz!
— Bo nie mogę — zawołał chory. — Kazać człowiekowi być spokojnym, tożsamo znaczy, co dysponować, aby szczęśliwym był. Niech-że da na to receptę! Ktoby nie chciał być spokojnym?
— Hrabiego coś podrażniło? — pytała Steńka.
— Albo ja wiem? powietrze? wiatr? słońce? — kto może wiedzieć co go drażni.
Przez cały dzień Kwiryn potem niespokojnie wołał ludzi, badał o różne rzeczy — gderał, szukał do nich zaczepek i dopiero wieczorem, znużony tą podnieconą czujnością, opadł na siłach, zamilkł i drzemać zaczął.
Był to także znak niepożądany.
Nazajutrz, w rozmowie ze Steńką, bez żadnego powodu, co rzadko się trafiało, sprowadził ją na rodzinę swoję, na opuszczenie i krzywdy, jakich od niej doznał w młodości....
Steńka ani się dowiadywała nigdy o tę rozgałęzioną wielce familią, ani jej znała z czego innego, oprócz opowieści, które między służbą i officyalistami krążyły.
Hrabia zwykle ze wstrętem o nich i krótko przed nią wspominał; teraz zapuścił się w szyderską, nielitościwą charakterystykę i nieszczędząc nikogo, opowiadał o nich całą historyą.
— Powinnaś ich znać — mówił — przecież, choć oni mnie nienawidzą, bo ja nimi pogardzam, zawsze to familia, od której się odczepić nie podobna — bo to lgnie jak smoła. Gdybym był goły, nie znaliby mnie, — w dzieciństwie też skazali na zatracenie, wygnawszy do Skomorowa; ale grosze czują! Dumne panki nogi-by lizali, aby ich dostać i stracić na fumy i fantazye.
Nie dla psa kiełbasa! — dokończył z szyderskim potężnym, strasznym i przejmującym śmiechem.
Chociaż Steńka słuchając cierpliwie, wagi wielkiej nie przywiązywała do tych zwierzeń poufnych, hrabia tego dnia i następnych ciągle coś dodawał do wielce drastycznej charakterystyki hr. Flawiana, Bernarda i wszystkich wogóle.
Z tych informacyi przeszedł potem, z gorączkową wielomównością, do innego przedmiotu.
— Głupi ludzie powiadają: a co to pieniądze? Marna rzecz! Mamona! Ale, ale! Nieprawda — przecie to i narzędzie i broń. Bez nich człowiek na łasce gałganów i bezsilny.
Nawet uczciwym trudno być bez pieniędzy. Dlatego kto ma rozum, powinien się starać o nie, a zwłaszcza ci, co się słabymi czują — kobiety naprzykład.
O tem trzeba pamiętać.
— Ja ich przecie nigdy mieć nie będę — rzekła, uśmiechając się Faustyna — a ubóstwo mnie nauczyło obchodzić się małem.
— To wielkie szczęście — dodał hrabia. — Ja dlatego się skazałem sam na dobrowolne ubóstwo — abym i od grosza był wyzwolony i od ludzi.
Co jabym wart był bez pieniędzy?
Po kilku dniach takiej paplaniny niespokojnej, gdy Sochor przyjechał i za puls go wziął — znalazł podnieconym i pogniewał się.
Zaczął wypytywać Steńkę, co mogło być powodem do tego. Nie umiała odgadnąć przyczyny. Przyzwał doktor Antka, który ramionami wzruszał i pomrukiwał.
— Nie wiem nic — co ja mogę wiedzieć! On teraz pani wszystko mówi, a ja u niego nie znaczę i — tyle.
Tak się Sochor tym stanem pacyenta zaniepokoił, że się odważył mu powiedzieć:
— Wiesz brabia co? choroba się przewleka, ja sam sobie niedowierzam. Dla przyśpieszenia zupełnej rekonwalescencyi, pozwól, abym wezwał kollegę. Zawsze cztery oczy, a dwie głowy więcej, niż....
Kwiryn bystro nań spojrzał. W pokoju nie było nikogo.
— Słuchaj — rzekł — nie miej mnie za dziecko. Mów otwarcie, jakieś żołnierz. Jest niebezpieczeństwo!? Wolałbym wiedzieć o tem!
Sochor zmilczał, niedając odpowiedzi. Było to wiele znaczącem; Kwirynowi twarz się nie zmieniła.
— Domyślałem się tego — odparł spokojnie. — Sprowadź drugiego — ale to się na nic nie zda.
— Przecież nie jest tak źle! — rzekł Sochor zakłopotany.
— No, to ja ci powiem, że źle jest — odpowiedział hrabia — ja to czuję. Wszystko się we mnie tem leżeniem rozstroiło; gorączka trawi, osłabienie coraz większe, a to, coby miało wzmacniać, drażni, podbudza i ostatecznie niszczy. Nie ma już natura zapasu: wyczerpała się.
Sochor powtórzył raz jeszcze:
— Ale nie — tak źle nie jest.
Skończyło się na tem. Doktor odjechał, zapowiadając, że przywiezie kollegę. Nie opóźniając się też, w parę dni z nim przybył do Skomorowa.
Kollega Sochora, po examinie bacznym, starą metodą, naprzód śmiejąc się, choremu oświadczył, że silny jest i będzie jeszcze hołupca w mazurze wybijał, a na stronie oświadczył konsyliarzowi, iż nie spodziewa się uleczenia.
Komplikacya była chorób taka, że jej w tym wieku, życiem czynnem wyczerpany nad miarę, chory wytrzymać nie mógł.
— Trzeba mu ulżeć cierpienia, ale wyleczyć — niepodobna.
— Są cuda — odparł Sochor.
— Te natura czyni, nie my — rzekł drugi. Cud i tu stać się może, ale ja nie mam nadziei, abyśmy my go sprowadzili.
Hrabiego zapewniono, iż teraz będą dzielniejsze środki użyte i kuracya pójdzie szybko; ale oszukać nie było łatwo. Słuchał, nie przeczył, dziękował, ale wiedział z pewnością, że skazany został.
Zahartowany człek, nie okazał po sobie, ażeby go to obeszło. Nie zmienił w niczem postępowania, może tylko natrętniej się domagał od żony, ażeby przy nim była ciągle.
Czulszym dla niej, starał się teraz być.
W czasie długich niekiedy bezsenności, w gorączce, która nocą się powiększała — upornie powtarzał Steńce takie szczegóły, tyczące się interessów swych, których ona potrzeby dla siebie i zastosowania nie rozumiała. Drobnostkowo wyliczał co gdzie miał, jak było schowane. Niektóre summy kazał sprawdzać; o majątkach prawił co w nich, wedle jego myśli, było do zrobienia, aby powiększyć intraty.
Jesień się zbliżała już, a stan hrabiego, i skutkiem pory tej, i ogólnego słabości przebiegu, stopniowo się coraz pogorszał; Sochor przyjeżdżał niechętny, zrażony i nie krył tego nawet przed Steńką, że uratować chorego się nie spodziewa. Siły uchodziły; nie mógł już prawie podnieść się, a pożywienie przyjmował z trudnością.
Steńka, choć z trwogą w duszy, musiała przez litość okazywać mu twarz, jeżeli nie wesołą, to spokojną. Starania jej były jeszcze pilniejsze około cierpiącego, który w końcu nikomu sobie posługiwać nie dawał, oprócz niej. Ona musiała wszystko przynosić, poduszki poprawiać, poić go i karmić. Z gadatliwego stał się milczącym.
Dnia jednego, we Wrześniu, zrana, spokojnie odezwał się do Steńki:
— Nie spowiadałem się na Wielkanoc: niechby wikary przyjechał. Posłać po niego.
Spełniono jego wolę.
Przybył ksiądz wikary, sam się domyśliwszy zabrać z sobą, co na wielką podróż było potrzebnem.
Kwiryn wyspowiadał się, przyjął Ostatnie Sakramenta, a pogody i spokoju, jaki okazywał w ostatnich czasach, nie stracił.
Czuł nadchodzącą śmierć, lecz żonie ani nikomu nie mówił o niej. We dworze, po majątkach hrabiego, przerażenie było wielkie. Wiedziano już, że żyć nie będzie, wszyscy przekonani byli, że nie zrobił rozporządzenia żadnego; przeczuwano, że familia odziedziczy olbrzymi spadek, w najszczęśliwszym razie coś odczepnego dając żonie, która wedle wyrażenia hr. Flawiana, nie była wistocie żoną. Powtarzał uparcie: Matrimonium ratum; kanonicznie nieważne.
W tym dniu, gdy hrabia powołał wikarego i spowiedź odbywał, jeden z officyalistów, przezorny a wyrachowany, pod pozorem jakimś uwolniwszy się czasowo, ruszył do hr. Flawiana — z wesołą nowiną.
Miano tam już dawniej pewne wiadomości i oczekiwano końca z niecierpliwością.
Zebrała się natychmiast rada familijna, na której tylko jeden hr. Bernard oświadczył, że do niczego się mieszać nie chce, aby po raz wtóry nie wyjść na dudka.
— Nie może być, ażeby człowiek ten mściwy nie zapobiegł wcześnie i nie zaparł nam drogi do spadku. Jest żona.
Hr. Flawian dowodził, że gdyby nawet był testament, musiał być nieważny, a zaprzysięgał, iż go wcale nie było.
— Kapitały są znaczne! to rzecz pewna. Byle oczy zamknął, zaraz je rozchwycą. Trzeba czuwać, on już na śmiertelnej pościeli. Zresztą dowie się, czy nie wszystko jedno. Ja — jadę.
Heroicznemu temu krokowi nie sprzeciwiał się nikt. Hr. Flawian wyruszył po raz trzeci do Skomorowa. W podróży, niezważając na znużenie, pośpieszał tak, pędził, nocami nadrabiał, że gdy stanął przed karczmą znajomą sobie i kazał zapytać — jak się pan ma? — arendarz odpowiedział, iż — źle wprawdzie jest — ale jeszcze żyje.
Hrabia rozłożył się na tem niewygodnem stanowisku obserwacyjnem. Drugiego dnia zapragnął dostać języka. Radzono mu wezwać Antka. Tego nie łatwo było wyciągnąć ze dworu; udało się przecież arendarzowi skłonić go, żeby hr. Flawiana odwiedził.
Przybył zapłakany biedaczysko i niezbyt trzeźwy. Boleść nie dozwalała mu teraz obejść się bez gorzałki. Stanął w progu jęcząc i wydychając.
— Jakże wasz pan?
— Co tu już pytać! — odrzekł Autek. Jednę panią tylko poznaje. Tylko co nie widać jak skończy; doktor dnia mu nie daje. Chrapi w piersiach, organki grają.
I rozpłakał się stary.
— Mój kochany — rzekł hrabia — wszyscy-śmy śmiertelni. Proszę cię, a pojednał-że się z Panem Bogiem?
— Był, był ksiądz — odparł Antek.
— No — i pewnie zrobił jakieś rozporządzenie?
Chociaż pan był na śmiertelnej pościeli, Antek przypomniał sobie nakazaną mu tajemnicę. Spuścił głowę, nie odpowiedział nic, ręką tylko w powietrzu coś zakreślił.
Hr. Flawian odetchnął lżej.
— Juściż-byś wiedział? — rzekł pytająco.
Antek mimiką tylko odpowiadał.
— A nie bez tego — dodał hr. Flawian, aby kapitałów nie było....
Sługa wyraził dobitnie, że znaczne się znajdować musiały.
— Któż przy chorym jest?
— Doktor, — pani.
Zamyślony hr. Flawian począł chodzić po izbie. Oczywistem było, że należało sprowadzić urzędnika, któryby w okamgnieniu, po zgonie, wszystko opieczętował.
Przybyły kuzyn tejże nocy wysłał po stanowego do Wołchowicz.
Nazajutrz rano hrabia żył jeszcze, gdy stanowy przyjechał. Zatrzymał go obietnicą wdzięczności hrabia, przyjmując tymczasem i ugaszczając.
We dworze miał już człowieka opłaconego, który natychmiast przybiedz obiecał, gdyby co zaszło. Tak eufemicznie wyrażał się hr. Flawian.
Przez cały dzień jednak nie zaszło nic. Stanowy długo oczekiwać nie mógł, ale się dał uprosić.
Nadwieczór Antek, przypadkiem przybywszy do karczmy, oznajmił, że hrabiemu zrobiło się znacznie lepiej, że odzyskał przytomność, zażądał posiłku i — doktor nawet powziął słabą nadzieję.
Zmuszony cieszyć się tem hrabia Flawian, znalazł się w najprzykrzejszem w świecie położeniu.
— Ten człowiek — mówił w duchu — stworzony jest na utrapienie familii. Nawet umrzeć nie umie w porę!
Niezbyt biegły w medycynie, hr. Flawian przypominał jednak sobie wiele, bardzo wiele wypadków, w których takie mniemane polepszenie zwiastowało koniec.
Postanowił więc zatrzymać się jeszcze, chociaż zabawienie gościa, stanowego, było dla niego zadaniem gorszem nad wzięcie emetyku.
Cóż miał robić biedny?
Urzędnik zniecierpliwiony, jakby przypadkiem przejeżdżający, poszedł się dowiedzieć do dworu, jak rzeczy stały. Wywołać kazał doktora Sochora.
— A cóż pacyent pański? — spytał.
— Dogorywa — niestety — odezwał się konsyliarz. Dorozumiewam się, że pan tu nie bez myśli przybyłeś, ale — zdaje mi się, że troskliwość twoja zbyteczna.
— Dlaczego? — spytał stanowy obrażony.
— Wczoraj tu już wezwany przybył Trzaskowski z testamentem i umocowaniem zdania wszystkiego pozostałej wdowie. Zapisał jej cotylko miał i, — zrobił święcie.
— Możeż to być? — krzyknął urzędnik.
— Jak mnie widzisz żywego!
W tej chwili krzyk się dał słyszeć w sypialni. Wybiegła Pakulska, płacząc.
— Umarł! umarł!
W kilka minut potem posłaniec ze dworu dał o tem wiadomość hrabi Flawianowi, który pieszo się puścił ku dworowi, gdy o kroków kilkanaście spotkał stanowego, dającego mu znaki rękami.
— Wiem, wiem i śpieszę — zawołał hrabia Flawian — ale chodź-że pan, chodź, na miłość Boga, każda chwila droga — kapitały!
Urzędnik głową poruszył.
— Wszystko w porządku! — rzekł.
— Jakto?
— Jest adwokat z testamentem! — odparł zimno urzędnik. — Żona dziedziczy po nim, wszystko a wszystko! Ot, panie, co się zowie ciepła wdówka! Kto-by to był powiedział! Sumakówna! tego, z pozwoleniem, niedobrego córka! a dziś!
— Ale to — nie może być! niepodobieństwo! Infamia! — krzyknął hr. Flawian. — To się na żaden sposób utrzymać nie może! Woła o pomstę do Boga! Skomorów, dobra od lat dwóchset w rodzie, cała fortuna z nich powstała nasza! — nie miał prawa nią rozporządzać!
Słuchającemu może się na śmiech zbierało, bo w oczach miał drwiny, ale dodał poważnie:
— Proces trzeba wytoczyć — pewnie.
Hr. Flawian, po krótkim namyśle, zawrócił ze stanowym do karczmy.
Nie pozostawało mu nic, chyba z kondolencyą pojechać do wdowy, lub powrócić z próżnemi rękami do domu. Postanowił zaczekać na pogrzeb, rozsłuchać się, powziąć wiadomości, naostatek spróbować: czyby jakim środkiem nie można było skłonić wdowy do ułożenia się z rodziną — bez processu.
Nim pogrzeb nastąpił, hr. Flawian postarał się do siebie wezwać Trzaskowskiego.
Nie obwijając długo w bawełnę myśli swej, hr. Flawian wyraził ubolewanie, że rodzina zmuszoną będzie do processu z wdową, chociaż dla uniknięcia skandalu — możeby się do układów skłonić dała.
— Proces hrabiowie wytoczyć możecie — odparł Trzaskowski — ale ja sam pisałem testament, to go znam. Wygrać nic nie możecie.
Jest zaś zastrzeżenie w testamencie, że gdyby hrabina z jakich pobudek coś familii ustąpić chciała, naówczas ta część nie rodzinie, ale na zakłady dobroczynne przechodzi!
Zamilkł hr. Flawian.
— Zawziętość niesłychana! niewdzięczność czarna!
Trzaskowski nie przeczył.
Nazajutrz hrabia Flawian, dłużej już się nie zatrzymując, wyruszył z powrotem do domu.




Nadchodziła już druga rocznica śmierci hrabiego Kwiryna, i właśnie dnia tego ksiądz wikary, wziąwszy od hrabiny dyspozycye co do żałobnego obchodu — odjechał był do Wołchowicz.

Dzień, jak na późną jesień, był wyjątkowo piękny i ciepły, pajączki snuły swe nici srebrne po łąkach i krzewach, a gospodarze zapowiadali, że, pomimo to wszystko, zima rychło zawitać musi.
Dwa lata! przestrzeń znaczna czasu, a Skomorów pod nowemi rządami, powierzchownie przynajmniej tak się mało odmienił, jakgdyby w zachowaniu mu dawnej jego fiziognomii tkwiła jakaś myśl pobożna poszanowania przeszłości.
Stary dwór, wcale powierzchownie niezmieniony, nie powiększony — stał jak był, pokryty nanowo tylko, z oknami lepszemi, trochę czyściej i staranniej utrzymany. Grzęda kwiatów siedziała pod oknami, świeżo zasadzone bluszcze i wino dzikie poczynały się spinać na ściany.
Podwórze, obwiedzione prostemi drewnianemi sztachetkami, miało parę zasadzonych klombików, budowle otaczające dwór, schludniej wyglądały; pobielone i poobsadzane.
Był to tensam Skomorów, ale ręka niewieścia dotknięciem swem uczyniła go, przy całej prostocie, prawie pięknym, a przynajmniej oryginalnym.
I ciszej a spokojniej tu teraz było niż przedtem. Gorączkową bieganinę bosej a odartej służby, zastępowały mierzone kroki ludzi skromnie ale czysto poodziewanych, idących swobodnie do swoich zatrudnień.
W pewnej odległości za dworem, pomiędzy nim a wioską, widać było nowo-wystawiony porządny dworek z ogródkiem, świeżo zasadzonym, opasany prostym płotem. Z komina ponad nim słup dymu się unosił, a w ganku stał właśnie w dostatniej kapocie i czapce baraniej, mężczyzna dobrze niemłody, w którym Antka poznać było łatwo. Ale, był to, nie ów stary, popsuty tyranią nieboszczyka, intrygant — tylko spokojny emeryt, który się do portu dobił.
Na twarzy też jego wypełnionej, świeżej, choć pomarszczonej, malował się spokój człowieka, który nie potrzebował zbyt troszczyć się o jutrzejszy chleba kawałek.
Drogą od wsi właśnie, na tęgim koniu, w lisiurce, z fajeczką w ustach, jechał, jakby odmłodzony — pan Dyonizy Sumak. Na nim też te dwa lata większy wywarły skutek, niż na dworze Skomorowskim. Znać było byt dobry — i, jakby ustatkowanie, jeżeli w człowieku tego wieku godzi się tak nazywać wpływ, jaki wywiera dostatek i lepsze towarzystwo. Sumak był może w gruncie tymsamym, jakim go widzieliśmy dawniej: żyły w nim nałogi złe; ale musiał się miarkować, przybierać postać porządnego człowieka, a często przymus taki i na stan duszy oddziaływa zdrowo.
Ojciec pani hrabiny, którą szanowali wszyscy, musiał też siebie szanować, aby go się córka nie wstydziła. Z całem swem przywiązaniem do ojca — była surową: być musiała.
Zobaczywszy nadjeżdżającego Sumaka, Antek, który dawniej był z nim jak z równym sobie a nawet go za coś gorszego od siebie miał — podjął barankową czapkę i pozdrowił uprzejmie.
Co to-bo się zrobiło z tego obszarpanego, w starej odzieży, z twarzą obrzękłą i zarosłą p. Dyonizego! Wygolony czyściuchno, z wąsem do góry podkręconym, w czapeczce nabakier, w lisiurce na piersiach sznurami spiętej — pan Dyonizy nie był bez pewnej pretensyi do elegancyi, a trzymał się z rycerską miną na koniu.
Spostrzegłszy Antka, ściągnął cugle i zatrzymał się.
— Jak się masz stary! — zawołał.
— Padam do nóżek p. Dyonizego!
Sumak się uśmiechnął.
— No — rzekł żartobliwie — czekam zawsze, abyś mnie na wesele zaprosił. Cóż tam słychać o niem? Ludzie głoszą, że, mimo szóstego krzyżyka, chcesz się ożenić?
— Cóż to? szóstego krzyżyka? — zabełkotał podchodząc Antek. Naprzód, kto to może wiedzieć, ile ja mam krzyżyków, kiedy mentryki nie ma, bo się spaliła. A, choćby, dajmy, i szósty się pisał, a siwy włos — to i młodym się trafia, albo to ludzie w siódmym się nie żenią?
— A, co potem? — zaśmiał się p. Dyonizy. Jakbyś ty dał dobry przykład, to — kto wie? ja wdowiec, możebym też....
— E! e! — przerwał Antek. — Jaśnie pani na to, z pozwoleniem, głupstwo nie pozwoli.
Pokręcił wąsa p. Dyonizy.
— Nie wiesz co się we dworze dzieje, bo ja przez cały dzień lasy objeżdżałem? — odezwał się do Antka.
— Cóż ma się dziać? — odparł stary sługa, u jaśnie pani wszystko jak w zegarku. Nowego niema nic nigdy. Zrana około swojego gospodarstwa i ogrodu pani się krząta, albo najrzy, jak ta panna z Warszawy edukuje pannę Marysię, potem koło krosienek, czasem na wieś spacerem. I po wszystkiem!
Wikary był zględem nabożeństwa za nieboszczyka.
I Antek westchnął.
— Nikogo więcej.
— A, żywej duszy. Zkąd-że, kto ma przyjechać? Grafini znajomości nie robi, a drudzy, choćby chcieli się poznajomić — nie śmią.
Wtem p. Dyonizy, obejrzawszy się — dodał:
— Myślałem, czy z Wołchowicz ta Boruchówna znowu nie przyjeżdżała, bo, słyszę, jest u ojca.
Tu p. Dyonizy tak się zżymnął, że aż koń mu się żachnął. Więc, batożkiem go poskromiwszy i zmusiwszy stać, mówił dalej:
— Mnie-bo passye porywają, że ta arendarza córka takie sobie tony daje, że hrabinę odwiedza i pozwala sobie być za pan brat. Reflektowałem już Steńkę, że to nie uchodzi, aby ją na kanapie sadziła na pierwszem miejscu, ale ona, jak się w czem uprze — nie ma rady. Cóż za dziw potem, że u niej ludzie nie bywają! Sama winna, jak Boga kocham!
Antek słuchał, ale patrzał na stronę i wcale się nie odezwał. Pan Dyonizy zaś, któremu na sercu tak okoliczność ta leżała, a nie miał się przed kim o niej rozgadać, burczał dalej:
— Boruchówna jest w Wołchowiczach, bo mi mówił o tem Joś, a on-by nie skłamał: więc tylko co nie widać, będziemy ją tu mieli.
— Widziałeś ją?
Antek głową tylko potwierdził.
— No, proszę cię, niktby się w niej nie domyślił Boruchówny. Jak siądzie na kanapie, jak weźmie konwersować! czysto najlepsza obywatelka, albo i grafini; ale, niech co chce będzie, ja jej w rękę nigdy nie pocałuję.... skłonić się — skłonię.
Zaturkotało w tej chwili, oba rozmawiający odwrócili oczy ku gościńcowi i Dyonizy zawołał:
— O wilku mowa. Toż ona pewnie. Konie pocztowe z Wołchowicz: tego co na przyprzążce srokatego, znam. No — i bryczka od Sochora pożyczona.
Wistocie, widać było kobietę młodą, siedzącą w spuszczonej bryczce i wesoło rozglądającą się do koła.
Była to Estera.
W oknie dworu ukazała się wyglądająca ciekawie twarz niewieścia, a nim przybyła wysiadła, w ganku na nią Steńka czekała.
Byłaż to ta Steńka biedna, blada, smutna, przybita, czy z tej chryzalidy rozwinięta istota nowa?
Wiele bardzo pozostało w niej z przeszłości: najpierw piękność raczej rozkwitła niż zwiędła; potem smutek jakiś, który nigdy może się nie miał zetrzeć z oblicza; lecz przybyła do tych dwojga spokojna powaga niewiasty, która się szanuje i szanować każe.
Owo dziewczę biedne, miało teraz, jakby z tytułem i dostatkami przelaną arystokratyczną cechę, może trochę sztywną i pamiętającą na siebie — lecz przypadającą do jej piękności i smaku.
Strój hrabiny był wprawdzie świeży i staranny, lecz niezmiernie prosty, jakby naumyślnie niczem niebijący w oczy. Miała na sobie jeszcze suknię czarną, wydającą się jak żałoba, i biały kołnierzyk. Głowa odkryta, z pięknym bujnym włosem, oprócz gładko przyczesanych ciemnych warkoczów, innych ozdób nie potrzebowała.
Przybywająca Estera nie była też wyelegantowaną, ale strój jej świeży, różnobarwny, różnił się wielce od ubrania hrabiny, krojem i temi drobnemi szczegółami, które moda narzuca.
Na widok Estery rumieniec przepłynął po bladej twarzy hrabiny, która się jej na szyję rzuciła.
W tejże chwili we drzwiach się ukazało ładne dziewczę, w pełni młodzieńczej świeżości, podobne do Steńki — a jednak niemogące się z nią mierzyć, ni porównać.
Poznać w niej było można siostrę, lecz razem dziwić się trzeba było naturze, która, dwie istoty w jednej odlewając formie, czyniąc je podobnemi do siebie, tak różny umiała im nadać charakter.
Marcysia miała rysy teżsame, lecz jakby zgrubiałe i niewykończone, teżsame oczy, patrzące inaczej, niektóre ruchy siostry, przesadzenie dobitne. Znać było w niej życie pulsujące żywo, gwałtownie i niecierpliwie.
Za nią zaraz szła, sprowadzona dla jej nauki i towarzystwa, z Warszawy, niegdyś przyjaciółka i kolleżanka z pensyi p. Adeli — panna Julia; nieładna, gruba, ciężka, z twarzą dużą, okrągłą wyrazu łagodnego i dobrego. Miała ten nieoszacowany przymiot, że ze wszystkiego umiała być zadowoloną, nie krzywiła się na nic, i wesołością swą dom ożywiła.
I było jej wszędzie dobrze.
Całe towarzystwo weszło z ganku do sieni, a potem do — bawialnego pokoju.
Dwór w Skomorowie, jak-eśmy mówili, zewnątrz się bardzo mało odmienił; lecz wnętrze jego, zaniedbane za życia hrabiego, zupełnemu uległo przeistoczeniu.
Nie było tu, ani zbytku, ani blasku, ani wyszukanej wytworności w niczem: wszystko niezmiernie proste, niemal ubogie, ale z takim smakiem ustawione, tak dobrane jednolito, że się pięknem wydawało. Pokoje wiały jakimś cichym spokojem życia wiejskiego, starczącego sobie.
Ponieważ i p. Julia grywała i Marcysia tłukła fortepian niemiłosiernie: niezbędne to narzędzie muzyczne, które dziś wszędzie na krańcach cywilizacyi się spotyka — znajdowało się i w Skomorowie.
Gdzież dziś dom bez fortepianu lub pianina?
Kwiatki, w oknach i pod oknami poustawiane, nadawały bawialni świeżość i świadczyły, że w domu panowały kobiety.
— Patrz-że, patrz! — zawołała wesoło Esterka, — rok upłynął od ostatniej mojej bytności, nie mogłam być prędzej — cały rok!
Ale, jak tu wszystko, nie wyjmując pań, wypiękniało! Gosposia trochę blada, zato panna Marcysia jak różyczka.
— A ja, jak piwonia! — wtrąciła, wtórując wesołości panna Julia. — Ale jakże w Skomorowie nie utyć i nie różowieć? Nie robimy nic, karmiemy się jak królowe, pijemy mleko garncami i nie mamy żadnego frasunku.
— Ale zato — przerwała Steńka — przyznaj Julko, nudzisz się trochę?
— Ja? Czyż się godzi mnie posądzać o to! a mój humor?
Rozmowa tak szczęśliwie poczęta czas jakiś równie obojętną zapełniona była treścią. Wkrótce jednak Estera ze swoją przyjaciółką przeszły do sąsiedniego pokoju i zostały same.
Przybyła w gościnę zdawała się badać hrabinę, chcieć odgadnąć jej usposobienie — i czuć było, że wiozła z sobą coś, czego pozbyć się chciała, a do czego nie wiedziała jak przystąpić.
Stanęła nakoniec naprzeciw siedzącej Faustyny i ujęła obie jej ręce.
— W roku przeszłym — rzekła — nie mogłyśmy się nawet rozmówić z sobą dłużej. Pora była nie potemu. Czas krótki — ty jeszcze tysiącem rzeczy zakłopotana.
Powiedz-że mi, z familią męża — masz koniec i spokój?
Steńka zwolna podniosła głowę.
— A! ten pokój! gotowam go była okupić częścią spadku, któregom nie pożądała — rzekła wzdychając — ale prawne jakieś zastrzeżenia nie dozwoliły mi tego uczynić. Wiesz, że zrobili proces o testament, że usiłowali go obalić, mnie nastraszyć, że sprawa się przeciągnęła więcej roku; ale nie wygrali nic. Hr. Flawian zaszczycił mnie odwiedzinami — i, zdaje się że miał na myśli proces ukończyć swataniem! Młody jakiś bratanek jego gotów był, na niewidziane, los swój z moim połączyć, a ja — niewdzięczna....
— Odrzuciłaś tak świetny związek! — wtrąciła Estera. — Spodziewam się!
To mówiąc, spojrzała bystro w oczy hrabiny, która się zarumieniła.
— Z familią więc rzecz skończona? — dodała. — Dwa lata upłynęły od śmierci hrabiego. Steńko kochana! Czy w sercu twoim nie odżyło dawne uczucie?
— Nigdy ono nie umierało — odezwała się hrabina cicho.
— A więc?
— Ja nie wiem — szepnęła Steńka.
— Mogę ci zaręczyć, że z jego strony, nietylko się nic nie zmieniło, miłość nie ostygła, ale oddalenie ją jeszcze zwiększyło. Biednego professora Karola widuję bardzo często, mówimy o tobie. Ma on teraz znośniejszy byt, bo dostał przy szkołach posadę; wzdycha biedny — ale, jakże chcesz, aby się odważył przypomnieć ci i zbliżyć się do ciebie — przy takiej nierówności położenia? Tysiąc razy mi to powtórzył, że testament hrabiego przeklina, bo go nieszczęśliwym uczynił.
Milczała Steńka i coś jak łza się jej w oczach kręciło.
Milczały obie.
— Ty się mu narzucać nie możesz, to prawda — dodała Estera — on nie zechce być posądzonym o interessowność. Cóż więc? miłość wasza ma pozostać nazawsze idealnem wzdychaniem i wysyłaniem myśli ku sobie?
Hrabina nie odpowiadała.
— Ty jesteś silniejsza — dodała Estera — pierwszy krok powinien wyjść od ciebie.
Steńka i na to nie odpowiedziała, siedząc z o czyma spuszczonemi. Widać było tylko, po poruszeniu piersi, oddech przyśpieszony i czoło, które rumieniec oblewał.
— Z obowiązku przyjaźni — mówiła dalej przybyła — powinnam pośredniczyć. Pozwól mi.
— W jaki sposób? — szepnęła ledwie dosłyszanym głosem Steńka.
— Przyjedź, powinnaś przyjechać do Warszawy — kończyła żywo Estera. — Podróż łatwo się da wytłómaczyć dla Marcysi. Potrzebuje lekcyi dla wydoskonalenia, czy nie — lecz one nam doskonale usłużą.
Jestem przekonaną, że, gdy się u mnie spotkacie, resztę — samo, bez wiedzy twej, serce weźmie na siebie.
Pomysłowi temu nie sprzeciwiła się hrabina, ale też nie dała poznać, czy go przyjmuje. Estera gorąco starała się ją namówić.
Podana herbata przerwała rozmowę, która się po wieczerzy, przy przechadzce po salonie, odnowiła. Hrabina chodziła zadumana. Nazajutrz na odjezdnem nalegała znowu Estera, aby jakąś otrzymać odpowiedź.
Steńka szepnęła jej w końcu: — zobaczymy!
Do wiosny jednak nic się nie zmieniło; o podróży mowy nie było. Tylko Marcysia nagle uczuła jakąś potrzebę douczania się i wielkie pragnienie widzenia miasta. Żwawa, napastliwa, namiętna, zaczęła potem dowodzić siostrze, że ona jej nawet przyrzekła zawieźć ją do Warszawy.
Wahano się długo, nareszcie podróż została postanowioną. Panna Julia, która, choć jej wszędzie dobrze było, bardzo kochała tę swoję Warszawę — była uszczęśliwioną. Marcysia szalała, a sama pani jechała z niewysłowioną jakąś trwogą i ociąganiem się.
Nazajutrz po przybyciu Estera już była u przyjaciółki, zapraszając ją na herbatę.
— Nie będę z tego tajemnicy robić przed tobą, że go zaproszę, ale — nie powiem mu, że cię ma zastać.
Tem większe będzie szczęście jego.
Na wieczorze u Estery nie było nikogo, oprócz professora, który na widok Steńki omało się nie zdradził — lub, otwarciej mówiąc — zdradził siebie i ją najokrutniej.
Panna Julia, bystra Marcysia — domyśliły się teraz, że podróż niezupełnie dla nich tylko przedsięwziętą została.
Po przełamaniu pierwszych tych, obustronnych uniesień, rozmowa wesoło popłynęła szczęśliwie. Steńka nawet, zwykle dosyć milcząca, swobodnie i wesoło o Warszawie mówić zaczęła; nie potrącono o nic więcej. Nie potrzeba im było obojgu tłómaczyć uczuć i myśli.
Zastępowali słowa wejrzeniami.
Po tem pierwszem spotkaniu następowały inne szybko po sobie. Professor, zapraszany przychodził do hrabiny, widywał ją u Estery, niekiedy razem z panną Julią i Marcysią towarzyszył jej w przechadzkach.
Estera była najpewniejszą, że teraz już porozumieniu się obojga nic nie stoi na przeszkodzie. Nie mieszała się do niczego, nie zapytywała; zdało się jej, że rzecz była skończona.
Widząc ich całemi godzinami chodzących z sobą po salonie i rozmawiających żywo, słysząc śmiejących się — czekała, tylko rychło jej Steńka oznajmi, kiedy będzie wesele.
Tymczasem działo się z nimi coś zupełnie nieprzewidywanego: ani on, ani ona nie śmieli potrącić o to, co ich najgoręcej obchodziło. On spodziewał się z jej strony słówka jakiegoś, ona go czekała od niego.
Rozchodzili się tak codzień, mówiąc, że jutro się wszystko rozwiąże, ale nazajutrz powtarzało się słowo w słowo tożsamo, co wczoraj.
Miesiąc upływał od przybycia Steńki do Warszawy; Estera w końcu, spotkawszy raz professora samego, zapytała go: jak jest z hrabiną?
— Zupełnie tak, jak byliśmy pierwszego wieczora. Nie posunąłem się ani na krok. Jestem nieśmiały i niezgrabny.
Żywa Estera oburzyła się.
— Zmiłuj się, professorze, zrzuć-że pychę z serca! Chcesz-że aby kobieta ci się pierwsza oświadczyła! To niepodobieństwo.
Wolski był zmieszany strasznie, ale sam nie wiedział, czy się przemódz potrafi.
Wprost od niego zniecierpliwiona Estera pobiegła do przyjaciółki.
— Cóż będzie z professorem? — zawołała — biedny człowiek, jest w rozpaczy, a nieśmiałości swej przezwyciężyć nie może — czas upływa.
Rozpłakała się Steńka.
— Dzieci jesteście! — zawołała odchodząca.
Nie pozostawało nic nad wtrącenie się natrętne i narzucenie dwojgu onieśmielonym.
Estera miała na to dosyć odwagi i zręczności. Następnego wieczora odprawiła Marcysię z panną Julią do swojej loży w teatrze. Zostali sami.
Nagle, gdy rozmowa słabnąc jakoś, nie wiązała się wcale, powstała gospodyni domu.
— Panie Karolu — odezwała się tonem nakazującym. — Wiem z jego ust, żeś pan Faustynę kochał, gdy była jeszcze ubogą dzieweczką, wiem, że miłość ta nie zgasła — zdaje mi się, że Steńka ją podziela. Nic wam nie staje na przeszkodzie: skończ-że raz i do nóg jej padnij!
W ten sposób niespodziany dokonało się rozwiązanie. Podano sobie ręce, a gdy Marcysia z p. Julią powróciły z teatru, nawet one dostrzegły, że coś zajść tu musiało.
Estera nagliła, aby ślub, nie odkładając, brać w Warszawie — i postawiła na swojem.
Faustyna zgodziła się na to — w zasadzie; potrzeba było jednakże ze Skomorowa i parafii papierów, metryk, a, naostatek, choćby dla formy, zezwolenia i błogosławieństwa ojca.
Nie wątpiła Faustyna, że ojciec odmówić go nie zechce; na myśl jej to nawet nie przychodziło. Napisała więc list krótki, spowiadając się z przeszłości, tłómacząc swe zamążpójście i oświadczając, że jest nieodwołalnie postanowionem.
Tymczasem potrzeba było zostać w Warszawie, i professor, który się już podał o uwolnienie od służby, postarał się o najęcie na kilka miesięcy mieszkania na Nowym-Świecie.
Wszystko się teraz jakoś szczęśliwie i gładko składało.
Najęty apartament z meblami, od rodziny, która za granicę wyjechała, był aż nadto wykwintnie urządzony.
Hrabina zaledwie się do niego wprowadziła, gdy — oznajmiono odwiedziny jakiejś pani, natarczywie widzenia się z nią domagającej. Godzina była niezwykła, hrabina oprócz Estery nie miała tu znajomych: zdziwioną więc została nieco, ale wyszła do salonu.
Tu czekał na nią — nikt inny, tylko p. Adela. Zmieniona, wychudła, żółta, okryta niegdyś kosztownym a teraz bardzo wyszarzanym szalem, z usty zaciśniętemi, uśmiechem wymuszonym, powitała dawną swą uczennicę, a właściwiej ofiarę.
W sercu Steńki późniejsze wrażenia zatarły zupełnie żal, jaki mieć mogła do p. Adeli. Przyjęła ją więc uprzejmie i grzecznie.
W twarzy przybyłej malowała się źle ukrywana zazdrość i tłumiony gniew: starała się jednak okazać łagodną. Rozmowa, poczęta od pospolitych komplimentów, po pierwszych kilku zamienionych słowach, jakby na zaporę jakąś trafiwszy, zatrzymała się na niej.
P. Adela potrzebowała czasu, ażeby przyjść do siebie. Otrząsła się wreszcie z zakłopotania i, wyprostowawszy się — przystąpiła do rzeczy.
Nie sprowadzało jej tu nic innego, nad — ów zadawniony rachunek z hrabią-opiekunem, o który, dobywając półarkuszek zżółkłego papieru, i kładąc go na stole przed Faustyną, upominała się natarczywie.
Według niej, dla pamięci nieboszczyka, winna była wdowa zapłacić tę należność. P. Adela zresztą dodała dumnie, że wcaleby się o nią nie upominała, ale czasy były ciężkie, ona sama w złych interessach i t. d.
Faustyna, zaledwie okiem rzuciwszy na cyfry, wstała natychmiast i poszła do biurka, aby, słowa niemówiąc, zadość jej żądaniu uczynić.
Małe oczki p. Adeli zajaśniały źle ukrywaną radością. Odezwała się jeszcze tłómacząc się, winszując i trochę złośliwie napomykając coś o tem, że pani hrabina ze wszech miar pobytowi swemu na pensyi wiele winną była, i że ona, panna Adela, chociaż na pozór może okazywała się dla uczennicy surową, czyniła to jedynie z pobudek, które dyktowało sumienie.
Niewdając się w rozprawy o przeszłości, milcząc, Faustyna odliczyła żądaną sumkę i z grzecznym ukłonem wręczyła ją p. Adeli, która widząc, że w rozmowę z nią nie ma się ochoty zapuszczać, schowawszy do woreczka pieniądze, pożegnała dawną uczennicę.
Potrzeba było doczekać się papierów ze Skomorowa.
Wskazaliśmy już dosyć szczęśliwą zmianę, jaka zaszła w p. Dyonizym Sumaku, od czasu gdy córka jego tytułowała się hrabiną, a on sam zażywał dobrego bytu.
Wprawdzie Sumak nie napijał się tak, jak niegdyś lada czem i lada zkim, lecz smakowały mu zawsze napoje gorące, chociaż w nich był wybredniejszym. Dbał teraz niezmiernie o to, aby się okazywać przyzwoicie i — oile można pańsko. Córka nawet tę ochotę do popisu z dostatkami potrosze hamować musiała.
Dla siebie i dla niej p. Dyonizy wymagał wiele. Wszystkiego było mu zamało. Wymógł też na córce, że sobie i koniki co się zowie ładne, i uprzęż elegancką i krytą nejtyczankę piękną sprawił. Służącego ubierał w liberyą z guzikami herbowemi, dopytawszy się, że Sumakowie używali jakiegoś znaku, który ich rodzinie służył oddawna.
Strój też p. Dyonizego, szczególniej gdy się do Łucka lub Wołchowicz wybierał, bardzo był zawsze pokaźny i staranny. On sam nadawał sobie, oile możności, pozór, jakby starego wojskowego; trzymał się prosto, wąsy podkręcał do góry, nosił rękawiczki łosiowe, a do konia, wcale niepotrzebne, ostrogi.
W myśli jego i przekonaniu bogata, młoda, piękna wdowa i wyposażona przez nią Marcysia zdrowa, ładna, śmiała — obie powinny były iść, co najmniej za grafów i zrobić świetne partye.
Nie ulegało wątpliwości, że zdobycie tego tytułu, było bardzo możliwem; lecz gdy p. Dyonizy o tem czasem córce mówił, nie odpowiadała wcale.
Zdaniem jego, musiało to przyjść samo z siebie. Podróż do Warszawy, sądził Sumak, mogła najłatwiej dać poznać piękną hrabinę wielkiemu światu i ten świetny los jej zgotować. Ojciec nie był od tego, aby z kminkówki i piołunówki wołchowickiej przejść na warszawskie likiery. Gotów był przenieść się do stolicy i służyć córce.
Piękne te marzenia, jednego dnia, gdy p. Dyonizy zajechał przed Borucha, parą ładnych koników, i wysiadł, dysponując, aby mu osobny pokój dano (teraz już inaczej tu nigdy nie stawał) — rozbiły się o list, który mu z poczty przyniesiono.
W niebytności hrabiny nie posyłano ze Skomorowa po listy, i ten parę dni poleżał. P. Dyonizy, poznawszy rękę córki, zabrał się przyoknie do czytania, nie przeczuwając złego, gdy rzuciwszy okiem na pismo, odprostował się dumnie, brwi zmarszczył i zżymnął gniewnie.
Boruch właśnie na próg wchodził, dosyć poufale witając starego znajomego. Byli z sobą na bardzo poufałej stopie, chociaż Sumak miał żal wielki do całej rodziny Warszawskich, za to, że się śmiała poufalić z jego córką, hrabiną. Wymawiał to pokilkakroć Faustynie, przyjmującej uwagi ojcowskie — aby się z lada żydami nie pospolitowała — z obojętnym uśmieszkiem.
— A to mi się podoba! — zawołał do Borucha Sumak, ręką w list uderzając — to mi się podoba! Jak Boga mego kocham, ta kobieta oszalała!
— Hm? Cóż takiego? — ręce za pas zakładając — spytał Boruch.
— Ale to nie może być! — dodał oburzony Sumak.
Boruch czekał objaśnienia.
— Hrabina mi pisze — rzekł Dyonizy, który nigdy jej inaczej nie nazywał, tylko zawsze tytułując — hrabina mi pisze, że za mąż wychodzi.
— Nu! a co to ma być dziwnego? — rzekł Warszawski.
— Spytaj acan: za kogo?! Ona! milionowa pani! z tym tytułem! ona, coby księcia sobie wziąć mogła! Tfu! aż mi wstyd powiedzieć — za prostego professora wychodzi, który się tam w niej kiedyś pokochał. Racya fizyka! ale ja jej głupstwa tego zrobić nie dam!
Pokiwał głową Boruch.
— A co jegomość myślisz począć? — odparł zimno — przecież to wdowa i pani swej woli. Kto jej może zabronić wyjść, za kogo zechce? Albo jej się nie należy za to co, wycierpiała, żeby choć teraz była szczęśliwą?
P. Dyonizego rozumowanie to wcale nie przekonywało. Schował list do kieszeni z gniewem, mrucząc coś pod nosem; a że żądano od niego metryk i papierów, i musiał bądźcobądź iść po nie na probostwo, pomyślał, aby się z księdzem naradzić.
Niezważając więc na Borucha, wziął za czapkę.
Na probostwie zaszła zmiana radykalna. Od kilku miesięcy staruszek Monsignor pożegnał się z tym światem; zastępował go wikary, starający się otrzymać po nim beneficyum, co podobno nie było łatwem, gdyż, i temperament jego, i głoszone otwarcie demokratyczne zasady, nie jednały mu zwolenników u góry.
Tymczasem jednak, po opróżnieniu probostwa przez rodzinę daleką staruszka, ksiądz wikary wniósł się był do mieszkania nieboszczyka, i tu, choć nie było obszerniej, taksamo zupełnie prowadził gospodarstwo, jak niegdyś w officynie.
Z fajką na długim cybuchu siedział zadumany wikary w nowej swej rezydencyi, gdy wszedł, pozdrawiając go, p. Dyonizy.
— Ja do księdza proboszcza z prośbą — rzekł — no, i z użaleniem. — Proszę-bo sobie wystawić, słychana to rzecz: hrabina, córka moja, za mąż chce wychodzić. To nic — ale za kogo?
Skrzywił się wikary. Zasady jego tem pytaniem zadraśnięte zostały.
— No-zakogóż? — spytał.
— Za kiepskiego jakiegoś professorzynę! — zawołał z zapałem Sumak — za jakiegoś p. Wolskiego. I tytuł hrabiny zamienić na takie, z pozwoleniem, nazwisko!
Wikary aż się zerwał z kanapy i cybuch mu wypadł z ręki. Zmierzył wzrokiem piorunującym Sumaka i na całe gardło się rozśmiał szydersko.
— Cóż-to! — krzyknął — zostałeś arystokratą? A to, boki zrywać! Hrabina rozum ma, a ty...
Przez grzeczność tylko nie dokończył.
Tymczasem kos w klatce zaczął świstać Dąbrowskiego.
Nastąpiło milczenie. Sumak był trochę skonfundowany.
— Przypomnij-że sobie, p. Dyonizy — począł wikary — czemeście wy byli, gdy nieboszczykowi, na złość familii, przyszła fantazya ożenić się z waszą córką. Pan Bóg mu nagrodził to, że chciał arystokratów upokorzyć i dał mu anioła, nie żonę. Cóż to, ona teraz dla kiepskiego, z pozwoleniem tytułu, ażebyś acan się mógł nim czwanić, szczęście ma poświęcić! Hę! Oszalałeś? — czy co?
Sumak się zmieszał, chciał coś mówić, jąkać się zaczął, potarł czoło, wąsa pokręcił, i siadł przybity, głowę spuszczając.
— Ja na to nie pozwolę! — krzyknął.
— A ona się acana o pozwolenie pytać potrzebuje, czy co? — zaśmiał się wikary. — Opamiętaj się, człowiecze.
Wikary chwycił za fajkę znowu.
— Pewnie papierów do ślubu będzie potrzebowała — rzekł. Dobrze, że wiem. Poślę je natychmiast, aby nie czekała. Czem prędzej, tem lepiej.
Acanu professor śmierdzi?!
Strasznie oburzony, wikary latał po izbie.
— Nie bądź acan, czem nie powiem — dodał. — Panu Bogu dziękuj, że sobie znalazła człowieka, z którym będzie szczęśliwą. Co ci się śni? Chciałeś ją znowu za grafa jakiegoś wydać! Myślisz, żeby jej acanem oczu nie wykałali, że mogłaby między tymi grandami znaleźć ludzi, coby jej złote serce ocenili? Ożenił-by się kto dla pieniędzy: waćpana-by zesłali kędyś, abyś się nie śmiał pokazywać nawet, a tę zacną kobietę-by zamęczyli. Tfu! gdzie u ciebie rozum?....
Sumak milczał. Prawdę rzekłszy, niektóre aforyzmy wikarego do przekonania mu trafiały.
Mógł wistocie, przy innem małżeństwie zepchniętym być ze stanowiska, jakie zajmował, a taki professor....
Nie chciał się jednak uznać zwyciężonym.
— Ja-bo — mruknął — dawno coś takiego przeczuwałem. Przyjaźniła się z Boruchówną: to dosyć powiedzieć; professor pewnie z jej poręki.
Śmiał się ksiądz wikary.
— Wiesz acan co? — odparł — nigdym się tego nie spodziewał, ażebyś i ty odrobinę zdrowego rozumu, jaką miałeś, stracił, dostawszy za zięcia grafa! Ale okazuje się, że do nich dosyć się dotknąć, a nawet Sumak zaraz fumów dostanie.
Porzuć-że to! — dodał surowo wikary. — Powiadam ci: Panu Bogu dziękuj i śmiechu z siebie nie czyń.
Starcie to z nieuwzględniającym wcale jego słabości wikarym nie pozostało bez wpływu. Pan Dyonizy nie przekonany całkowicie, ale zachwiany, powrócił do Borucha.
Tu począł ważyć, myśleć, list czytać, medytować, wzdychać i postanowił z papierami sam jechać do Warszawy: a nuż uda mu się wyperswadować?
Wprawdzie nie wiele ufał temu, ażeby mógł wpłynąć na córkę; lecz szukał sposobności, tłómaczenia jakiegoś z tego, że — chciało mu się zobaczyć Warszawę.
Odpisał córce chłodno, oświadczając, że papiery potrzebne sam przywiezie. Zwolna oswoił się z myślą postradania tytułu. Majątek ma przecież pozostać — mówił sobie — a to grunt.
Do Warszawy przybywszy, przez dni kilka zbierał się córce czynić uwagi, zwłaszcza, iż w ten sposób Marcysi przyszłość zawiązywała. Poznawszy jednak Wolskiego, widząc, że Steńka, z energią, którą znał, w postanowieniu swem niczem się zachwiać nie da — p. Dyonizy zamilkł.
— Panu Bogu to ofiaruję! — mówił pocichu.
Z Esterą tylko, której nie mógł darować jej spoufalenia się z córką, zawsze pozostał sztywnym i zdala od niej się trzymał.
I tak pani hrabina prostą panią Wolską została.

Drezno, 1882 r.
KONIEC.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.