Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Na Polesiu T. 1.djvu/10

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

ogromnych, ściana, lecz dziś jest-to ich ruina tylko. Kilka pokoleń bezustannie i bezładnie je wycinało: właściciele więksi na belki, bale, klepkę i potasze, mniejsi na budowle i opał; niszczyły je pożary, nikt nie pilnował — nadeszła wreszcie chwila, gdy już zaledwie na ogień reszta być mogła przydatną. Większe pnie smolnych drzew, owych olbrzymów, które za bezcen wyprawiano za granicę, powykopywano na smołę, pował pognił kopami; na wyrębach porosły krzaczyste brzozy i nędzna osiczyna...
Lecz gdzieniegdzie, ponad temi gruzami, sterczy jeszcze sosna olbrzymia, cudem, albo raczej krzywością swą ocalona, od spodu opalona przez pastuszków, porąbana u góry... a poza nią niedobitki zostały, które zdala jeszcze znikły las łudząco przedstawiają.
Z drugiej strony, szeroko rozlanemi moczarami, trzciną, sitowiem i łoziną zarosłemi, twardym szuwarem okrytemi w lecie i tatarakami, płynie rzeka spławna, na której wodach puszcze tutejsze poszły na morze i za morze. Jak owe dawne puszcze, ona też rozległe zajmuje przestrzenie, łęgi ogromne, które zalewa, grzęzawice, na których woda osiada i gnije... bo jej nikt spuszczać nie myśli.
Miasteczko więc wśród borów rozsiadłych sze-