Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Na Polesiu T. 1.djvu/131

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

— Nie becz-że — zawołał — nie masz czego! Inna-by mi do nóg padła: przecież cię z błota i śmiecia chcę podnieść i los ci zapewnić! — Miej rozum.
Uderzył ją zlekka ręką po ramieniu, aż dziewczę się cofnęło i ugięło przelękłe. Czapkę na uszy nacisnął — i wyszedł.
Scholastyka stała długo w miejscu, niemogąc przyjść do siebie. W głowie się jej kręciło tak, że swoim zwyczajem, dla pokrzepienia się, musiała pójść do szafki i kazała sobie podać ciepłej wody i cukru. Z wódką zmieszana woda była jej ulubionym napojem od lat wielu.
Po wychyleniu paru łyków jaśniej się jej zaraz zrobiło w głowie.
Z córką ani myślała mówić o niczem; czekała na męża; Sumak zaś, jak na złość, nie powrócił z karczmy, będącej na gościńcu, aż koło północy, gdy ze znużenia wszystko w domu spało.
Scholastyka jednak nie rozbierała się i była przygotowaną do rozprawienia się z nim natychmiast.
Zobaczywszy ją, wybiegającą z alkierza, z twarzą zaczerwienioną, z rękami podniesionemi do góry i wołającą zdala:
— Ale posłuchaj-że co się tu stało. — Sumak sądził, że nieszczęście jakie ich spotkało.
— Słuchaj-że — wołała Scholastyka — gdybym