Przejdź do zawartości

Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Na Polesiu T. 2.djvu/115

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

Trwało to tak długo, że stojący u łóżka Antek zaczął chrząkać.
— A cóż z tym posłańcem zrobić, co tam czeka? — zapytał. — On powiada jeszcze, że zgodzony, aby jego tu opłacono.
Nie odpowiedział wcale hrabia.
Trzeba było milczeć.
Antek w tych razach, gdy Kwiryn nie odpowiadał, nawykł był przypatrywać się jego twarzy, i czasem mu się udawało bardzo szczęśliwie cóś z niej odgadnąć.
Teraz, patrząc na nią, tego się tylko dowiedział, że sprawa bardzo ważną być musiała. Takiego zmarszczenia brwi i patrzenia osłupiałego w jedno miejsce, nie było praktyki — tylko w wielkich wypadkach.
Głowę tracił Antek: co to być mogło. Stał, stał, a hrabia patrzał na ścianę. Potem usta mu się zaczęły wykrzywiać dziwnie, złośliwie, szydersko. jakby zjeść się kogo wybierał. Językiem przeszedł po ustach spalonych — ręką uderzył.
— Wołaj do mnie Pakulskiej — rzekł.
Antek pobiegł do ekonomowej, która rozbierała się już, mówiła pacierz. Zlękła się wezwania, narzuciła chustkę i pobiegła.
Weszła, stanęła u łóżka, tuż naprzeciw hrabiego, lecz zdawało się, jakby jej nie widział wcale.