Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Na Polesiu T. 2.djvu/87

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

Słuchając, Faustyna stała jak na mękach. Dyonizy czapkę poprawił.
— Słuchaj-no — odezwał się — ty musisz mieć pieniądze podróżne, a na drogę do Skomorowa ci ich nie potrzeba. Każ mi dać miętówki, bo mnie ckli.
Zarumieniona Steńka wymówiła się Pakulską. Boruch tymczasem od listu na nich oczy odwrócił.
Sumak, nie dostawszy miętówki, począł się córce przyglądać.
— Wyrosła, jak Boga kocham i taka hoża, że ten grzyb jej palca dotknąć nie wart — rzekł, śmiejąc się — a no! pal go dyabli. Znajdzie się ktoinny. Gdzież Pakulska? — obrócił się — ale jej nie było.
— Cóż teraz będzie? — mruczał dalej, oglądając ciągle córkę, pod którą nogi drżały, gdy łzy zalewały jej oczy. Ciekawość — jak Boga kocham! Żeby nas jeszcze nie wypędził, bo słyszę, zły teraz, jak dyabeł.
A ty — coś do innego życia nawykła — do kartofli teraz powrócić, ciężko ci będzie.
Ramionami poruszył. Wtem i Pakulska nadeszła, a myślała tylko: jak się dostać do Skomorowa i grożącą jej przebyć burzę.
Dyonizy zdjął czapkę i, śmiejąc się, przybliżył do niej, aby w rękę pocałować.
— Słowo daję — rzekł — sam Pan Bóg mnie tu